Znaleziono 0 artykułów
17.09.2023

Film z przeszłości: „Moje wielkie greckie wesele”

17.09.2023
Fot. Everett Collection/East News

Komedia romantyczna „Moje wielkie greckie wesele” w reżyserii Nii Vardalos z 2002 roku to film nie tyle o miłości, ile o godzeniu kultur. Pomostem między odległymi od siebie światami staje się związek zakochanych.

Rodziny się nie wybiera. Z tym starym powiedzeniem na pewno zgodziłaby się trzydziestoletnia Greczynka Toula Portokalos, która z wielopokoleniową familią zamieszkuje przedmieścia Chicago. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że konserwatywna rodzina wtrąca się w każdą jej decyzję, także tę dotyczącą wyboru przyszłego męża. Zakochany w niej amerykański nauczyciel będzie musiał przygotować się na wiele poświęceń.

„Moje wielkie greckie wesele” nieoczekiwanym przebojem 2002 roku w amerykańskich kinach

„Moje wielkie greckie wesele” okazało się nieoczekiwanym hitem roku 2002. A przecież brakuje w filmie wielkich gwiazd, wyprodukowało go niewielkie studio, ani przez moment nie był też na szczycie box office’u, a mimo tego stał się najbardziej dochodową komedią romantyczną wszech czasów.

Odtwórczyni głównej roli Nia Vardalos oparła scenariusz na własnych doświadczeniach. Początkowo opowieść o perypetiach rodziny Portokalos wystawiana była w formie monodramu na deskach teatru w Los Angeles. Przedstawienie postanowili zekranizować Tom Hanks z żoną Ritą Wilson. Przemyślana kampania promocyjna, która – w przeciwieństwie do promocji blockbusterów – zakładała ograniczoną liczbę seansów tylko w wybranych kinach, opłaciła się. Film polecano sobie pocztą pantoflową, dzięki czemu utrzymywał się na ekranach przez ponad pięć miesięcy. „Moje wielkie greckie wesele” zarobiło krocie, zdobyło nominację do Oscara za scenariusz i doczekało się już dwóch kontynuacji (najnowsza, trzecia część weszła do kin 7 września).

Fot. Everett Collection/East News

Nawet jak na komedię romantyczną „Moje wielkie greckie wesele” ma dość konwencjonalną, nieomal baśniową konstrukcję. Znalazło się tu miejsce zarówno na motyw Kopciuszka, jak i godny księżniczki ślub, po którym bohaterowie będą żyć „długo i szczęśliwie”. W trakcie seansu wyraźnie czuć, że sedno tej opowieści tkwi więc nie w miłosnych rozterkach, ale w obyczajach narodowych i relacjach rodzinnych. Kryzysy i nieporozumienia, które w kinie gatunku stają na drodze miłości bohaterów, zostały tu zastąpione reakcją rodziców, cioć i kuzynów Touli na jej długowłosego partnera (znany z „Seksu w wielkim mieście” John Corbett). Ani przez moment nie wątpimy we wzajemne oddanie kochanków, w centrum konfliktu stoi bowiem kulturowy mezalians. Czy związek dziewczyny z dumnego greckiego rodu z Amerykaninem może się udać?

„Moje wielkie greckie wesele” powiela stereotypy, ale broni się pozytywnym przesłaniem

Film Joela Zwicka w nieomal sitcomowy sposób pogrywa ze stereotypami dotyczącymi narodu greckiego. Cały komizm bierze się tu z zestawienia klisz i wyobrażeń na temat Hellady z amerykańską codziennością. To trochę tak, jakby poprosić Siri o wygenerowanie modelowego mieszkańca Peloponezu: będzie on nieustannie powoływał się na wyższość swojej kultury, namaluje flagę Grecji na drzwiach garażu, pije tylko ouzo, z potraw wybierze mussakę, a jeśli zatańczy, to wyłącznie w rytmie zorby.

W domu Portokalosów panuje patriarchat: ostatnie słowo należy tu do wierzącego w magiczne moce Windexu ojca, który potrafi udowodnić, że nawet wyraz „kimono” ma grecką etymologię. Gus uważa, że skoro jego córka skończyła już 30 lat, to niewątpliwie jej „data przydatności już minęła”. W końcu za mąż najlepiej wychodzić w wieku nastoletnim. Oczywiście za Greka. Jego dominacja ma jednak fasadowy charakter: ma myśleć, że to on rządzi. – Mężczyzna jest głową, ale kobieta jest szyją, którą może kręcić w dowolną stronę – usłyszy w pewnym momencie Toula od matki.

Fot. Everett Collection/East News

Moc stereotypu nie oszczędzi też greckich kobiet. Ciotki i kuzynki Touli będą głośne i pewne siebie, o idealnie ułożonych trwałych i w pstrokatych sukniach, doświadczone w gotowaniu i oddane życiu domowemu. Na pierwszy rzut oka główna bohaterka do nich nie przystaje. Jej greckość to raczej brzemię niż błogosławieństwo: nie ma przyjaciółek, w szkole się z niej śmieją, a w domu czuje się nie dość dobra. Jest klasycznym brzydkim kaczątkiem w okularach o grubych oprawkach, które – bo jakże by inaczej – ukrywają jej prawdziwe piękno (ów stereotyp brzydkiej okularnicy w zabawny sposób zdemaskowała ostatnio Greta Gerwig w „Barbie”).

Swoją kobiecość Toula odkryje dopiero na studiach, kiedy zacznie czesać włosy w inny sposób, odświeży garderobę, a nietwarzowe szkła zamieni na soczewki kontaktowe. Zewnętrzna przemiana doda jej pewności siebie, co przełoży się także na podejście do posiadanych talentów – świadoma swoich zdolności analitycznych, wynegocjuje posadę w biurze turystycznym prowadzonym przez charyzmatyczną ciotkę Voulę. I to właśnie tam zauważy ją przyszły mąż. Nia Vardalos ma w sobie naturalny urok, tak odświeżający w kontekście aż zbyt idealnych twarzy gwiazd Hollywood, i pewną autentyczną niezręczność, która sprawia, że graną przez nią bohaterkę także dziś można potraktować jako everywoman. Owo „utożsamienie” brzmi jak słowo klucz w kontekście ponadkulturowego sukcesu produkcji.

Feel good movie, które uczy szacunku dla odmienności

To nagromadzenie klisz byłoby nieznośne, gdyby nie ciepło filmu. Komedia Vardalos jest normalna w pozytywnym tego słowa znaczeniu: świadoma swoich ograniczeń i konwencji, z góry odpiera wszelką krytykę promowanych wartości.

Dziś, gdy kina priorytetyzują blockbustery, „Moje wielkie greckie wesele” zadebiutowałoby pewnie na platformie streamingowej. Przez tydzień królowałoby jako premiera tygodnia, po czym utonęłoby w zalewie nowych treści. Na swoje szczęście film powstał w innych realiach, kiedy zarobienie ponad 350 mln dolarów na skromnym feel good movie nadal było możliwe.

Fot. Everett Collection/East News

Pomimo krzepiącego przesłania konserwatywne status quo świata przedstawionego może budzić ambiwalentne uczucia – z jednej strony silne rodzinne więzi bohaterów wzbudzają sentyment, z drugiej stanowią przeszkodę w realizowaniu tych potrzeb, które nie wpisują się w tradycyjne konwencje. Członkowie rodu Portokalos mają silne poczucie narodowej tożsamości i, mimo wieloletniego zamieszkiwania w Chicago, nie zaadaptowali wielu amerykańskich zwyczajów. Sporo mówi to o (nie tylko greckich) emigrantach z drugiego pokolenia, którzy poprzez kultywowanie rodzimych tradycji odczuwają więź z opuszczoną ojczyzną. Bo rodzina Touli w zasadzie mogłaby pochodzić z każdego kraju – Włoch, Ukrainy, Wietnamu czy Polski. Wszyscy przecież dostrzegamy w ich pokręconej familii swoją własną. I nawet reżyser Joel Zwick (sam posiadający żydowskie korzenie) miał powiedzieć: „Nia napisała »Moje wielkie greckie wesele«, a ja wyreżyserowałem »Skrzypka na dachu«”. Narodowe obyczaje to rodzaj scenografii, którą w tej komedii można swobodnie wymieniać.

Dla mnie „Moje wielkie greckie wesele” to jednak film nie tyle o miłości czy rodzinnych perypetiach, ile o godzeniu kultur. Zgodnie z prawem gatunku pomostem między odległymi od siebie światami są romantyczny związek i związana z nim gotowość do poświęceń. Pewnie, kultury bywają skrajnie różne, a przy tym lubią być zachłanne i zaborcze, ale przy odrobinie dobrej woli mogą ze sobą koegzystować. W końcu nawet spięci i sceptycznie nastawieni do całej sytuacji rodzice Iana w ostatnich scenach rozluźnią się i zaczną dobrze bawić. „Moje wielkie greckie wesele” w ciepły i dowcipny sposób pokazuje, że różnice i starcia są nieuniknione, ale nie wyklucza to dobrego i zgodnego życia. Lubię takie życzeniowe morały, bo mam wrażenie, że zapotrzebowanie na nie z dekady na dekadę, zamiast maleć, wzrasta.

 
Joanna Najbor
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Film z przeszłości: „Moje wielkie greckie wesele”
Proszę czekać..
Zamknij