Znaleziono 0 artykułów
30.01.2021

Demontaż atrakcji. „Jak najdalej stąd”

30.01.2021
(Fot. materiały prasowe Forum Film)

Czarny humor, wspaniałe dialogi, w obsadzie Kinga Preis, Arkadiusz Jakubik i debiutantka Zofia Stafiej – nowy film Piotra Domalewskiego „Jak najdalej stąd” należy zobaczyć. Nie tylko dlatego, że jest hojnie nagradzany. Domalewski to reżyser, który z wielką wrażliwością opowiada o tym, jak wszyscy żyjemy. O tym, że nie trzeba wyjeżdżać, żeby stracić kontakt ze sobą i najbliższymi.

Bilet do raju to własne auto i prawo jazdy. Przynajmniej wtedy, gdy ma się 17 lat. Po latach prowadzenia samochodu, gdy stoi się w korku, spiesząc się do pracy, albo ma się stłuczkę zamiast odebrać dziecko z przedszkola, przyjemność z bycia kierowcą może ulec przedawnieniu. A przecież była po to, by w każdej chwili móc wsiąść i odjechać „Jak najdalej stąd” – do siebie, którą chcę się stać, i auto ma mi w tym pomóc.

Podobnie jak bohaterka filmu Ola, w wieku nastoletnim miałam parcie na szkło przedniej szyby. Poszłam na kurs przy pierwszej możliwej okazji, by odebrać prawko w dniu 17. urodzin. Jeździć uczył mnie stary, otyły mężczyzna, który jadł serdelki na przednim siedzeniu i z pełną buzią udzielał mi korekt. Nie było rączki na kolanie, ale cała masa seksistowskich uwag. Czułam, że pan Bogdan zwyczajnie mnie wykorzystuje, ale zależało mi, żeby dostać upragniony świstek. Nasz rytuał był zawsze ten sam: najpierw parkowałam elką pod blokiem kobiety, którą potajemnie odwiedzał, więc przez pół godziny grałam na nokii w węża, czekając, aż wróci i pojedziemy odebrać jego syna z pracy, a potem do domu. Instruktor uparcie swatał mnie z młodzieńcem, choć nie reagowałam na zaczepki rzucane znad gazetki o Bundeslidze. Kurs trwał wieki (czytaj: całe wakacje), bo pan Bogdan uważał, że skończymy dopiero wtedy, gdy będę wystarczająco przygotowana. Gdy uznał wreszcie, że mogę przystąpić do egzaminu, zdałam za pierwszym razem i czym prędzej uciekłam z miłosnych manewrów. Celem był prezent od rodziców: wymarzony kilkunastoletni maluch. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie, choć już podczas pierwszej samodzielnej jazdy wpadłam w poślizg i wjechałam w tył ciężarówki. Nazwałam samochód imieniem Tobiasz i spędzałam upojne chwile w aucie, które zapalało się kijem, trzymało drzwi przywiązane sznurkami do nadgarstków, a gdy urwała się linka rozrusznika, reperowało się ją uchwytem od puszki po piwie. W aucie tym rozgrywały się zaprawdę epickie sceny, które przemilczę, wdzięczna, że nic mi się nie stało. Wciąż uważam, że nic nie da kobiecie tyle siły, co własne auto, którym może uciec albo się w nim zamknąć.

 

Piotr Domalewski o tym, jak wszyscy żyjemy

Ola nie jest tak uprzywilejowana, jak byłam ja. Dla jej matki wydatek na kurs i egzamin jest ogromnym kosztem, toteż robi córce wyrzuty, że po raz trzeci nie zdała. Oczywiście, pech, że nie wyszło, bo widać, że z dziewczyny byłby świetny kierowca. Ona nie poddaje się, chce podejść jeszcze raz, udowodnić, że potrafi. Chciałaby być dumą swego ojca, który obiecał jej kasę na audi – rzęcha, ale niezniszczalnego, tego, co Niemiec płakał, jak sprzedawał. Dziewczyna żyje tym marzeniem, pracując po szkole na czarno w myjni. Jej optyka jest zamazana, bo jeszcze ślepo wierzy w to, co mówi jej tata.

Niematerialny, bo jak wielu innych żywicieli rodziny, pracuje za granicą na budowie i tylko śle przelewy, widując się z bliskimi parę razy w roku. Podróż, w jaką wbrew własnej woli wyruszy córka, przetrze jej przednią szybę i otworzy oczy, być może jako jedynej. Reszta wciąż będzie wierzyć, że znała tego samego Krzyśka, który wyjechał siedem lat wcześniej. Tego rozerwania na dwie osoby, z których żadna nie jest kompletna, doświadcza bodaj każdy, kto wyjechał z rodzinnego domu nawet do innej miejscowości, wystarczy, że z wioski do miasta. Czy można złożyć się w całość? Gdy się zmieniamy, co jest w nas autentyczne?

Piotr Domalewski po „Cichej nocy” znów porusza temat przesiedlenia, bycia nie u siebie, ani tu, ani tam, wchodząc weń jeszcze głębiej. Tamten film opowiadany był z perspektywy tego, co wyjechał. Ten z perspektywy dziecka, które próbuje poznać tego, który „był ojcem tylko zaocznie”. Oba filmy pokazują, jak bardzo nie potrafimy zobaczyć się nawzajem.

(Fot. materiały prasowe Forum Film)

Rodzice w centrum filmu

„Krzysztof Hudzik is dead” – mówi obcy głos w aparacie telefonicznym, ale dramat rodziny tylko pozornie zaczyna się od tego. Matka (Kinga Preis) jest skrajnie wykończona opieką nad dorosłym niepełnosprawnym synem (Dawid Tulej) i zrezygnowana próbuje pomóc sobie, dyrygując córką. Wysyła ją po zwłoki ojca, bo sama nie mówi po angielsku. Nie zna żadnych narzędzi porozumienia prócz wyrzutów, upokarzania i wpędzania dziecka w poczucie winy. Wymaga, żeby 17-latka zajmowała się sprawami pochówku jak dorosła, a zarazem ściga ją za palenie. Zamiast pochwalić, że córka dobrze się spisuje, gani ją, że zbyt wolno wszystko załatwia.

Relacje matczyne i ojcowskie stoją w centrum tego filmu, który pokazuje, że dziecko nie ma możliwości poznania rodzica, póki on sam się przed nim odkryje. Ola nie wie na przykład, że ojciec lubił rysować. „Może nigdy go nie spytałaś?” – pada odpowiedź, jakby odpowiedzialność za poznanie rodzica i zbudowanie zdrowej relacji spoczywała na dziecku. Jakby rodziny były roszczeniowe i tylko czekały na przelew od tych, którzy harują gdzieś daleko, wcale nie pragnąc bliskości. Ojciec zastępczy, symboliczny, który pojawia się w postaci granej przez Arka Jakubika, daje Oli do zrozumienia, że ma wobec taty dług, nawet jeśli go nie znała.

Zamiast frazesu „wszystko zawdzięczam moim rodzicom”, chciałabym usłyszeć: „wszystko zawdzięczam moim dzieciom”. Bo osobiście uważam, że one uczą nas najwięcej, jeśli tylko chcemy się czegoś dowiedzieć. Ojciec Oli nie zdążył, ale matka ma jeszcze szansę zrozumieć.

Polska to stan umysłu

(Fot. materiały prasowe Forum Film)

Krótko w tym filmie oglądamy Polskę – znajome twarze: wymęczone, zrezygnowane, podejrzliwe, dokładnie jak te, które widzimy na co dzień. Błyskawicznie akcja przenosi się do Irlandii, gdzie wszystko jest podobne, a jednak obce. Świetne zestawienie miejsc, które dają wrażenie przemieszczenia – jakby dusza wysunęła się z ciała i pozwoliła żyć parę centymetrów od siebie samego. Za pomocą alkoholu i nikotyny Ola wprowadza się w stan, który nieco znieczula ból, jakiego się spodziewa. Ten uderza z całą siłą, gdy dziewczyna wchodzi do kostnicy i nie odpuszcza aż do finału filmu.

Ojciec zginął na budowie w wypadku, który został uznany za nielegalny. Robotnicy wymienili się kartami, pracowali parę zmian z rzędu. Jak mówi zdziwiony szef: „Okazało się, że wszyscy to robili”. Nieustępliwość bohaterki, która domaga się jedynie zwrotu tego, co moralnie jej się należy, przypomina nastrój brytyjskiego kina stającego w obronie obywateli, a zwłaszcza filmy Kena Loacha. Chciałoby się, aby Ola taką walkę podjęła w rodzinnym kraju, który nie zapewnia warunków do życia rodzinie z osobą z niepełnosprawnością. Gdyby mąż i ojciec mógł zarobić u siebie, zapewne pracowałby tutaj.

Polska w tym filmie to nie kraj, który zezwala na życie w nędzy i rozbicie domów, Polska to przysłowiowy stan umysłu, który nosi się w sobie, gdziekolwiek się ucieknie, wstydząc się desperacji lub popisując koszulką z orłem i tatuując sobie na karku kod kreskowy. Polska to malowane nie wiedzieć czemu z pamięci, koślawe kopie sławnych polskich obrazów, czyli „Stańczyka” i „Babiego lata” Józefa Chełmońskiego, i krakowskiej dumy – „Damy z gronostajem” Leonarda da Vinci. Przypomina to nieco tradycję z czasów rozbiorów, gdy kopiowano i zachowywano zabytki kultury ojczystej, aby przekazać je przyszłym pokoleniom. Powtarzanie ich było patriotycznym gestem, który wciąż przetrwał na przykład w rodzinie mojego chłopaka z Warmii, którego babcia znała na pamięć niemal pełny tekst „Pana Tadeusza”, dziadek obszerne fragmenty „Trylogii”, ciotka całą „Monachomachię”, a matka „Pana Twardowskiego”. Duchową ojczyzną Polaków jest historia, ta uwewnętrzniona. Dlatego żona bohatera, granego przez Jakubika, powtarza polskie malarstwo, tak jak je zapamiętała, a nie korzystając z albumów albo internetu. 

Fot. materiały prasowe

Czy można wierzyć w przyszłość?

Patrząc na to, jak 17-latka pierwszy raz za granicą znakomicie radzi sobie z załatwianiem spraw, jestem pełna podziwu. Zgarnia ze stołu dokumenty, gdy tylko ktoś się odwróci. Włamuje się do biur, przetrząsa szafki, torebki, konfiskuje to, co jej. Płynnie mówi po angielsku, łatwo nawiązuje kontakty – film zostawia ją bez domknięcia historii, w chwili, gdy pędzi przed siebie, ale nie martwię się o Olę, bo gdziekolwiek będzie, na pewno sobie poradzi. Jednak za jej siłą stoi wielka rana, kłębowisko żalu, złości i poczucia bycia niesprawiedliwie traktowaną. Zanim przywiezie w plecaku urnę z prochami ojca, czeka ją tor niewyobrażalnych przeszkód, na mecie nie dając żadnej nagrody.

Czy bohaterka wierzy, że czeka ją przyszłość? Pracownikowi zakładu pogrzebowego mówi umyślnie: „do zobaczenia”, a potem wysłuchuje, jak ksiądz robi łaskę, że chowa parafianina „w termosie”, ostrzegając: „żeby mi to był ostatni raz”. Ona cała jest termosem na emocje, które wydostają się dopiero wtedy, gdy przesyłka zostaje dowieziona. A jednak wierzy w przyszłość, może nie w swoją, bo boi się, że tę matka jej ją odbierze, ale w przyszłość kolejnych pokoleń, skoro pieniądze przeznaczone na pomnik oddaje w końcu temu, kto zjawi się niebawem – na razie w postaci kreski na teście ciążowym.

Debiutantka Zofia Stafiej

O sukcesie „Jak najdalej stąd” przesądza czarny humor. Sączony umiejętnie drobnymi gestami, gdy za drzwiami zakładu pogrzebowego pracownicy próbują wepchnąć do trumny umarlaka. Albo gdy Ola jednym haustem opróżnia butelkę taniego wina przed wejściem do autobusu. Filmik w telefonie, w którym jeden jedyny raz widzimy zmarłego za życia, przedstawia mężczyznę wirującego na krawędzi betoniarki z filiżanką w dłoni, jakby Szalony Kapelusznik pił kawę na placu budowy. To scena, w jakiej córka zapamięta swojego ojca? Czemu nie, skoro wśród kolegów miał tyle fantazji. Dużo jest też śmiechu z męskich przywar. Pracownik zakładu pogrzebowego martwi się o swoją wagę, a między klientami gra w biurze w Formułę 1 z nogami na stole. Chłopak, który uderza w konkury do Oli, wysyła jej zdjęcia swojej nagiej klaty, prosi ją, żeby wysłała zdjęcie cycków. Nie ma pojęcia, przez co przechodzi sąsiadka i dlaczego ostatnio nie wychodzi przed blok.

(Fot. materiały prasowe Forum Film)

Debiutująca w głównej roli Zofia Stafiej przypomina papierową zabawkę piekło-niebo: jej twarz zapada się do środka, gdy widzi zwłoki, których nie da się rozpoznać, otwiera, gdy imprezuje z przypadkowo poznaną ekipą, wdzięczna za akceptację i błyskawiczne porozumienie. Zmienia ją też sytuacja bycia nie u siebie. Po Dublinie węszy czujnie jak pies tropiący zwierzynę. Na ulicach rodzinnej miejscowości ma na twarzy wypisany wstręt, jakby miała dość otaczającego ją smrodu.

Wspaniałe są tu dialogi – naturalne, oddane grze słów, jak u fryzjera-molestanta, którego salon nazywa się życzeniowo „Ladies’ Man”. Język ma tu nie tylko dosłowne, ale symboliczne znaczenie: Polak mieszkający w Irlandii specjalnie nie uczy swoich dzieci mówić po polsku, bo nie chce, żeby kolejne pokolenie tak jak on czuło się ani tu, ani tam, czyli wiecznie gdzie indziej.

Dlaczego należy obejrzeć „Jak najdalej stąd”?

Ten film należy obejrzeć nie dlatego, że dostał tyle nagród: Paszport Polityki dla reżysera, wyróżnienia na festiwalu w Gdyni za debiut aktorski, scenariusz i muzykę, którą skomponowała Hania Rani. Trzeba go zobaczyć, bo ledwie mignął na ekranach otwartych zbyt krótko kin, mając zerową promocję. Warto go posłuchać, mówi o tym, jak wszyscy żyjemy. Nieobecni, rozproszeni, bez kontaktu ze sobą samym, a co dopiero z bliskimi, którzy są tak daleko, choć czasem w tym samym pokoju. Wcale nie trzeba wyjeżdżać, aby być na emigracji wewnętrznej.

Adriana Prodeus
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Demontaż atrakcji. „Jak najdalej stąd”
Proszę czekać..
Zamknij