Znaleziono 0 artykułów
08.05.2024

Współczesne singielki nie szukają miłości za wszelką cenę

08.05.2024
Singielki coraz częściej rezygnują z szukania partera. Wolą żyć same, niż wchodzić w związki tylko z powodu lęku przed samotnością (Fot. Getty Images)

Żyją same, ale niekoniecznie czują się samotne. Randkują, choć nie trafiają na partnerów, z którymi chciałyby związać się na dłużej. Odbierają presję społeczną, dotyczącą tworzenia par, reagują na oczekiwania bliskich, jednak nie chcą tworzyć związków tylko z powodu lęku przed życiem w pojedynkę. Trzy kobiety opowiadają o swoim singielstwie.

Agnieszka z Poznania, 35 lat: Czuję się dobrze sama, ale randkuję

Przyzwyczaiłam się do myślenia o sobie w kategorii singielki. Ma to oczywiście plusy i minusy. Daje komfort stawiania siebie i własnych potrzeb na pierwszym miejscu. Mogę z dnia na dzień podjąć decyzję, która pozwoli mi „podążać za marzeniami”. Mimo że jestem project managerką w agencji kreatywnej i współprowadzącą podcast, zmagam się z kosztami utrzymania w średniej wielkości mieście. Mam też poczucie, że czasami zwykła codzienność i związane z nią na przykład kłopoty finansowe, relacyjne czy stres w pracy, czyli taki życiowy shit, są na tylko moich barkach. Czasami trudno jest podejmować wszystkie decyzje samodzielnie. Czasem myślę, że potrzebuję partnera, który wjedzie na białym koniu i powie: „Pomogę ci to ogarnąć”!

Mam bogate życie towarzyskie i kilka bardzo bliskich osób, z którymi jestem w codziennym kontakcie. Natomiast związki przyjacielskie po trzydziestce nie przypominają już tych z czasów studiów. Partnerzy moich przyjaciół stają się centrum ich życia, dynamika naszych relacji też się trochę zmienia. Dla mnie to całkowicie naturalne, że priorytety w znajomościach się zmieniają, tak jak zmieniają się same relacje i nasze potrzeby w nich.

Przez większość życia funkcjonowałam jako singielka. Zdążyłam polubić swoją rutynę do tego stopnia, że czasami zastanawiam się nad tym, czy umiałabym kogoś wpuścić do mojego życia. Chodzi o takie prozaiczne rzeczy jak przearanżowanie przestrzeni czy rezygnacja z części moich przyzwyczajeń. Oczywiście nie są to kwestie, o których myślę, poszukując partnera, ale od czasu do czasu tak. Odczytuję to jako znak, że ta rutyna zaczyna mieć dla mnie znaczenie, bo rezygnacja z niej wiązałaby się z rezygnacją z czegoś, co stało się dla mnie wygodne. Czuję się dobrze sama, ale nie oznacza to, że nie randkuję i nie poszukuję. 

Poznań nie jest Manhattanem z „Seksu w wielkim mieście”. Z każdą kolejną randką zastanawiam się, czy jeszcze bardziej mogę obniżyć moje oczekiwania. Czasami wystarczyłoby, żebym spotkała miłego faceta. Choć trochę odpowiedzialnego, samodzielnego i zabawnego. To chyba nie tak wiele? Trzy lata temu myślałam, że na takiego trafiłam. Szybko zaczęliśmy być parą. Po półtora roku partner mnie zghostował, po miesiącu spotkaliśmy się na „zerwanie”.

Od tego czasu trafiam na facetów, których interesują w przeważającej większości niezobowiązujące relacje. Czasami godzę się na nie, bo mam potrzebę bliskości, flirtu, chcę się komuś podobać. Zdarza się, że podczas randki poczuję z kimś flow, ale kiedy dochodzi do momentu jakiejkolwiek, nawet najmniejszej, deklaracji, faceci odpuszczają. Choć w jakimś sensie już się do tego przyzwyczaiłam, to jednak czasami skutkuje to obniżeniem poczucia własnej wartości. Nie wierzę, że można poznać się na pierwszym spotkaniu, po wymianie tylko podstawowych informacji na swój temat. Dlatego dziwi mnie, że wielu facetów tak szybko ocenia. A ciągłe chodzenie na pierwsze randki jest nudne i powtarzalne, wyczerpuje się cały fun z poznawania drugiej osoby.

Najczęściej na Tinderze trafiam na dwa typy mężczyzn. Pierwszy chce tylko niezobowiązujących relacji, opartych na seksie. Choć często, paradoksalnie, ma problem z tym, że kobiety też mogą mieć podobne podejście do seksu. Muszą być „czystsze” lub nie przyznawać się do tego, że wybierają ONS i – co najważniejsze – że wybierają takie znajomości zbyt często. Drugi typ to, powiedzmy, tradycjonaliści, którzy dążą do założenia rodziny. Pomijając inne ewentualne różnice światopoglądowe, ja nie chcę mieć dzieci. Raczej nie stworzyłabym też relacji z facetem mającym potomstwo z poprzedniego związku. Związek, w którym dzieci stanowią centrum naszego wspólnego życia, nie jest dla mnie.

W moim odczuciu pójście na kompromis w aspekcie posiadania dzieci jest trudne, bo powoduje zachwianie balansu w relacji. Świadomość, że partner poświęciłby dla mnie potrzebę posiadania potomstwa spowodowałaby, że chciałabym mu to zrekompensować, co na dłuższą metę mogłoby się okazać pewnego rodzaju obciążeniem i wybuchnąć jako pretensja. Z drugiej strony, szansa na znalezienie osoby po trzydziestce z brakiem doświadczeń z poprzednich relacji jest coraz trudniejsza. Nie wykluczam więc, że będę musiała zmienić swoje podejście, ale na pewno nigdy nie zostanę mamą biologiczną.

Obecnie jestem w momencie, w którym bardzo mocno zastanawiam się, jak poukładać dalsze życie. Wejście w związek mogłoby wpłynąć na ewentualne decyzje. Mam tendencję do poświęcania siebie dla relacji. Tym razem nie chciałabym odkładać swoich planów. Mam z tyłu głowy też, że dobry, stały związek nie jest kwestią sprawiedliwości. Po prostu niektórym udaje się spotkać właściwą osobę, innym nie. Dlatego zaczynam oswajać się z myślą, że stały związek może się w moim życiu po prostu nie wydarzyć. Moja praca ze sobą polega za tym, by dojść do momentu, w którym powiem sobie, że to też jest okej. Presja kulturowa i społeczna polegająca na tym, że praktycznie na każdym kroku przypomina nam się, jak ważne jest znalezienie tej drugiej, brakującej połówki, wcale tego nie ułatwia. Dlatego mam nadzieję, że pokocham siebie na tyle, że będę mogła powiedzieć sobie: „Jestem wystarczająca”. Jeśli miłość się wydarzy, to ekstra, a jak nie, to też nie umrę z żalu za nią. 

Fot. Getty Images

Natalia z Kalisza, 37 lat: Pogodziłam się z myślą, że nie będę mamą

Niedawno wpadłam z wizytą do mojej 92-letniej babci. W trakcie tego spotkania zadzwoniła moja koleżanka. Przeprosiłam i odebrałam. Po skończonej rozmowie, usłyszałam: „Lepiej byś z jakimś chłopcem porozmawiała”. Poczułam, jakbym cofnęła się w czasie i znów była nastolatką. Takie uwagi zdarzają się jednak coraz rzadziej. Dla większości rodziny jestem już stracona. Nie stara panna, ale rozwódka. Przecież miałam ślub kościelny, więc z nikim nie powinnam się wiązać. 

Z Kacprem znaliśmy się z młodości. Był kolegą mojego brata. Nie wyjechał z Kalisza. Tymczasem ja mieszkałam w Warszawie. Niedawno skończyłam psychologię i rozwijałam karierę w marketingu. Trafiliśmy na dobry moment – on nikogo nie miał, ja jakiś czas temu skończyłam dłuższy związek. Szybko zaczęliśmy się spotykać. Po dwóch latach zaręczyliśmy się i wzięliśmy ślub. Wiedziałam, że Kacper nie chciał zostawiać swojej firmy. Wahałam się, czy mam wyjeżdżać z Warszawy. Zostawić przyjaciół? Zamieć świetną pracę na gorzej płatną? Nie była to łatwa decyzja, ale uznałam, że muszę iść z życiem na kompromis. „Nie można mieć wszystkiego” – przekonywałam siebie. Zaangażowałam się w ten związek. W Kaliszu miałam najbliższą rodzinę. Czułam się też gotowa na dziecko. Wróciłam. Byłam szczęśliwa. Mój mąż wręcz przeciwnie. Jednak dowiedziałam się o tym dopiero po półtora roku, kiedy Kacper z dnia na dzień mnie zostawił. Spotkaliśmy się tylko na 30 minut, podczas których powiedział, że związał się ze starszą kobietą z dzieckiem. Następnie widziałam go już na sali sądowej. Tyle wyjaśnień.

Miałam 33 lata i znowu zamieszkałam z rodzicami. Zaopiekowali się mną. Nie wyobrażałam sobie, że w tamtym momencie mogę być sama. W mojej głowie uruchomiły się stereotypy. Czułam się niepełna. Coś ze mną było nie tak. Wtórowała temu rodzina, która biadoliła nad moim losem. „Jesteś taka dobra, a on cię porzucił” – słyszałam. Internalizowałam rolę ofiary. Wreszcie, w czym pewnie pomogła mi ukończona psychologia, powiedziałam temu „stop”. Przeprowadziłam rozmowę z rodzicami. „Tak, jestem skrzywdzoną kobietą, którą zostawił mąż, ale to nie oznacza, że już nic z życia nie mogę mieć” – stwierdziłam. To był punkt zwrotny. 

Stanęłam na rozdrożu. Co powinnam zrobić? Miałam bezmiar wolnego czasu, którego nie przeznaczałam już na bycie żoną. Odpowiedziałam na ogłoszenie o pracę w Warszawie, tylko po to, aby przekonać się, czy stanowię jeszcze dla kogoś konkurencję. Choć okazało się, że tak, nie zdecydowałam się przyjąć oferty. Nie byłam jeszcze gotowa znowu przewrócić życia do góry nogami. Nie chciałam też zostawiać najbliższych, bo relacje z nimi rekompensowały mi te inne, choćby z partnerem. Mogłam lecieć na Bali. Przeglądałam nawet loty i oferty mieszkań na wynajem. Ale co miałabym sama robić na wyspie?  

Wsłuchałam się w siebie. Od zawsze chciałam pracować jako psychoterapeutka, ale bałam się, że trudno będzie pogodzić ten zawód z wychowywaniem dzieci. Dziś jestem na drugim roku i rozpoczynam własną praktykę. Zdecydowałam się też na budowę domu, dlatego – żeby oszczędzać – zostałam jeszcze u rodziców. Nadal uwielbiam dzieci. Zaczęłam wolontaryjnie im pomagać. Pogodziłam się z myślą, że nie będę mamą. Nie chcę czekać i frustrować się, że wizja szczęśliwego domu z mężem i dzieckiem się nie spełnia. Wolę swoją uwagę skierować w inną stronę.

Randki? W Kaliszu raczej nie są możliwe. Wszyscy fajni faceci są już zajęci. Poza tym bycie singielką po rozwodzie jest tutaj o wiele łatwiejsze. Nikt nie wywiera na mnie presji. Ta z kolei pojawia się w Warszawie, gdy wpadam do moich przyjaciółek z wizytą. Chcą mnie swatać, umawiać na speed datingi, zakładać profil na Tinderze… Nie wyobrażam sobie chodzić kilka razy w tygodniu na randki, ciągle opowiadać o sobie to samo. Nie chcę na siłę kogoś znajdować, znowu zmieniać miejsca zamieszkania albo budować związku tylko z lęku, że będę do końca życia sama. Co nie oznacza, że zamykam się na partnera. Jestem pewna, że jeszcze dużo dobrego przede mną. 

Fot. Getty Images

Magda z Warszawy, 40 lat: Czasami nie chcę być samowystarczalna

Ostatni poważny i długoletni związek zakończyłam wraz ze studiami. Rzuciłam się w wir pracy. Szybko zaczęłam piąć się po kolejnych szczeblach kariery w korporacjach sektora finansowego. Piastowałam wysokie stanowiska menedżerskie, dyrektorskie, zarządzałamdużymi zespołami. Czasami łapałam się na myśli, że ucieka mi szansa na związek, że może coś tracę. Randki zdarzały się rzadko, bo praca nadal była najważniejsza. „Mam jeszcze czas” – stwierdziłam. Koleżanki instalowały aplikacje, a ja nie miałam odwagi, żeby założyć profil. Przecież prawdopodobieństwo, że ktoś z zespołu, którym zarządzam, znajdzie mnie na Tinderze było bardzo duże. Potencjalność takiego odkrycia świadczyłaby o braku mojego profesjonalizmu. Poza tym byłam wychowana na romantycznych historiach z Hollywood. Może nie wierzyłam, że spojrzę sobie z facetem głęboko w oczy i zakochamy się w sobie. Natomiast w spotkanie, z którego może narodzić się coś więcej, już tak. 

Wszystko zmieniły moje 35. urodziny. Spędziłam je daleko poza Polską. Szczerze ze sobą porozmawiałam i poczułam, jakbym obudziła się z letargu. Zrozumiałam, że chcę znaleźć partnera. „Może przegapiłam tę szansę?” – martwiłam się. Ten moment zatrzymania był bardzo ważny, bo uzmysłowił mi, że sama sobie nie poradzę. Poszłam do terapeuty. Wespół zaczęliśmy odczarowywać moje przeświadczenie, że samotność czyni mnie gorszą. Niska samoocena musiała manifestować się wcześniej. Kariera, choć fantastyczna, była wymówką, by nie angażować się w relacje romantyczne. Musiałam gardę singielstwa trzymać bardzo wysoko, bo nikt z moich przyjaciół nigdy nie przedstawił mnie swojemu wolnemu znajomemu. Wielokrotnie też emocjonalnie reagowałam na pytania rodziców, czy kogoś znalazłam. Nie dziwię się, że w pewnym momencie porzucili ten temat. 

W końcu postanowiłam wrócić na rynek randek. Zainstalowałam Tindera, założyłam profil. Na terapii przegadałam moje obawy, że wszyscy w pracy dowiedzą się, że szukam partnera. Taki jest świat. Mam przyjaciółki, które dzięki aplikacjom poznały facetów i do dziś są w świetnych relacjach. Natomiast większość ich historii wiązała się z ogromną liczbą spotkań z najróżniejszymi typami. Tak jakby brodziły w oceanie, z którego w końcu udaje się wyłowić kogoś do pary. 

Wymiana wiadomości mnie odstręcza, bo to często checklisty, wymuszanie zdjęć, podteksty erotyczne albo wręcz otwarcie seksualne propozycje. Na profilu zaznaczyłam, że szukam poważniejszej relacji, że nie interesują mnie one night standy, ale często jest to ignorowane. Wykalkulowany projekt skutecznego randkowania gryzie się z moim idealistyczno-romantycznym upodobaniem. 

Chciałabym znaleźć partnera, z którym będziemy dla siebie wsparciem emocjonalnym. Ważna jest i więź fizyczna, i intelektualna. Boję się, że w praktyce jest to niewykonalne. Zdarzają się spotkania na kawę, ale rzadko czuję chemię. Co prawda status zawodowy mojego partnera nie jest dla mnie kryterium, ale dla facetów ma znaczenie moja pozycja w pracy. Gdy dowiadują się, że jestem menadżerką i zarządzam ogromnym zespołem, bywa że czują się zakłopotani i ucinają kontakt. Gdy tego typu sytuacje mnie przytłaczają, robię krok w tył i kasuję profil. Nic na siłę.

Nauczyłam się być sama. Jestem niezależna finansowo, mam zaufane grono przyjaciół i przyjaciółek, dobre relacje z rodziną; zdarza mi się chodzić samej do kina czy wyjeżdżać na wakacje. Nie czuję się z tym źle. Zbudowałam świat, w którym nie mając „drugiej połówki”, prowadzę pełnowartościowe życie. Choć z wiekiem coraz mniej mi się ono podoba. Czasami wyobrażam sobie, jakby to było we dwoje pojawić się w towarzystwie. Zarówno dla mnie, jak i moich najbliższych, byłaby to zupełnie nowa sytuacja. 

Od lat przyjaźnię się ze wspaniałym małżeństwem. Kibicują mi w moich poszukiwaniach, jednocześnie akceptując moje singielstwo. Natomiast za każdym razem, kiedy spotykamy się we trójkę, pojawia się w mojej głowie myśl, że spotkanie we czworo miałoby zupełnie inną dynamikę, a dla męża przyjaciółki na pewno byłoby ciekawie porozmawiać z moim partnerem, kiedy my, dziewczyny, gawędzimy o kosmetykach. 

Miewam momenty skrajnego smutku, bo mimo grona znajomych i ogromnego wsparcia nawiedza mnie poczucie samotności. Z drugiej strony zastanawiam się, czy umiałabym być tak silna, gdybym miała kogoś, na kim mogłabym się oprzeć? Gdy dzieje się coś złego, otrząsam się i idę dalej. Natomiast czasami nie chcę być jedynie samowystarczalna. 

Bycie singielką nie tylko mi coś zabiera, ale też wiele daje. Mam swobodę podejmowania decyzji i ewentualnie chodzę na kompromis sama ze sobą. Rzuciłam korpę, działam dużo non-profit. Świat się nie zawalił. Udowodniłam, że radzę sobie w życiu. Jestem za to wdzięczna. Dlatego nie dążę, by za wszelką cenę stanąć na ślubnym kobiercu jak na końcu romantycznego filmu. Chcę znaleźć partnera, z którym moglibyśmy wspólnie napisać ciąg dalszy.

Jakub Wojtaszczyk
Proszę czekać..
Zamknij