Znaleziono 0 artykułów
10.09.2022

„Blondynka”: Między Normą Jeane a Marilyn Monroe

10.09.2022
Ana De Armas, Fot. Netflix

W długo wyczekiwanym filmie Andrew Dominika Ana de Armas gra dwie role: Normy Jeane i Marilyn Monroe. Przeskakuje między nimi, zaciera granice i nie wiemy już, która jest która. W tej niepewności gwiazda materializuje się na ekranie. Film to esej na temat aktorki, a nie jej biografia. Kim była, Marilyn nie wiedziała sama, i „Blondynka”, która miała premierę na 79. Festiwalu Filmowym w Wenecji, a 28 września 2022 r. trafi na Netfliksa, oddaje to odczucie.

„Buona visione!” – życzą bileterzy przy wejściu do kina. Spodziewam się pięknej wizji, bo reżyser Andrew Dominik naprawdę potrafi je tworzyć. Znany z perfekcjonizmu, swoje filmy realizuje latami: wykłóca się ze studiami, cierpliwość montażystów wystawia na próbę, stawia pod znakiem zapytania ukończenie produkcji, tak uparcie walczy o zachowanie swojej koncepcji. Każdy inny twórca osiągnąłby kompromis, machnął ręką, ale Dominik jest długodystansowcem. Lubi długie metraże i długie tytuły: „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” trwa 2 godziny i 40 minut – tyle samo, co najnowsza „Blondynka”. Tym razem tytuł jednak jest krótki.

Fot. ASAC

Seans nie dłuży się, bo twórca hipnotyzuje widza. Tworzy rodzaj labiryntu onirycznej wyobraźni, w której brodzimy jak we śnie, pijani, na miękkich nogach, oprószeni brokatem. Wizualnie i dźwiękowo dostajemy ucztę, dlatego lepiej zobaczyć film w kinie zamiast na Netfliksie. Dominik daje popis swojej maestrii. Testuje obiektywy, filtry, efekty, eksperymentuje z ziarnem, głębią, z kolorami. Generalnie czarno-białe zdjęcia dystansują, a kolor przybliża, więc odrzuca nas raz w dal, raz na zbliżenie. Buduje ścianę między oglądanym obiektem, a nagle podaje nam go tuż przy twarzy.

Żaden jego film nie wygląda od początku do końca tak samo – Dominik lubi zmieniać konwencje, ceni kolaż. Nic dziwnego, że tkanka „Blondynki” jest tak różnorodna. Zmieniają się formaty, taśmy, ekran szeroki, wąski, obraz czarno-biały, kolorowy. Rwane fragmenty łączą się w spójną całość. Film szumi strumieniem obrazów. Efekt daje wrażenie powidoku, pokazu slajdów – okładek, plakatów, sesji, zdjęć reportażowych – bo znamy echa Marilyn w tylu odsłonach.

„Blondynka”: Gonić króliczka

Widzieliśmy ją po wielokroć, a wciąż zostaje tajemnicą. „Blondynka” nie odkrywa, kim aktorka była naprawdę. Utrzymuje nas w poczuciu, że już prawie jesteśmy blisko, ale MM znów się wymyka. Nie dlatego, że nie chce byśmy ją poznali, tylko że ona sama wciąż siebie szuka. Nie wie, kim jest, tylko podejrzewa, że kimś między Normą Jeane, sierotą skrzywdzoną przez tyle osób, a Marylin Monroe – fantazmatem kobiecości, jaki stworzyła, aby przetrwać. Schronić się w tej szparze między jedną personą a drugą.

Temu filmowi patronuje Hitchcock. „Zawrót głowy”, „Marnie”, „Podejrzenie” – to ulubione filmy Dominika, mówiące o złudzeniu, zmiennej tożsamości, o mistyfikacji uwodzicielskiej, obsesyjnej, więżącej. Gonić króliczka jest pięknie, ale w końcu liczy się to, by go dopaść. Gubimy się jednak w gabinecie luster, gdzie obiekt nie zostaje w końcu rozpoznany. 

Dlatego „Blondynka” nie daje spełnienia. Wiemy tyle samo przed seansem, co po nim. Jakbyśmy bazowali na wyobrażeniach, a na ekranie obcowali z duchem. Zresztą twórcy twierdzą, że czuli na planie nieuchwytną obecność Marilyn. – Byliśmy na jej usługi – jak mówiła na konferencji prasowej w Wenecji odtwórczyni głównej roli, którą pierwowzór nawiedzał i w snach, i na jawie, jakby ciągle siedział jej na plecach. – Nie broniłam się przed tym ciężarem. Pozwoliłam, aby to mi się zdarzyło, zaakceptowałam ten stan i posłużyłam się nim w roli, która, czuję, że zmieniła moje życie – wyznała de Armas.

Fot. ASAC

Andrew Dominik o Marilyn Monroe: Norma i powyżej Normy

Zdjęcia do filmu zaczęły się w rocznicę śmierci Normy, w tym samym mieszkaniu, gdzie wychowywała się z mamą. Skończyły tam, gdzie umarła – w tym samym wnętrzu. Oddając jej hołd, stąpając po jej śladach, twórcy budują kruche rusztowanie między prawdą a fikcją. W końcu Marilyn Monroe wymyśliła siebie – choć nie ma tego w „Blondynce”, wiemy, że zanim dała zrobić sobie pierwsze zdjęcia jako modelki, zaczęła od operacji plastycznych: szczęki, talii, podbródka. Musiała przygotować się do roli-marzenia. Nieprzypadkowo więc Dominik zamiast opowieści o życiu prawdziwej Normy Jeane wybrał adaptację powieści luźno osnutej na motywach jej kariery. Jeszcze bardziej odrealnił swoją bohaterkę.

Książka Joyce Carol Oates jest jak mara senna, w której archetypy: Aktorka, Dramatopisarz, Prezydent czy Były Sportowiec, odgrywają epizody z życia Normy/Marilyn, niemal lunatykując. Ona wyobraża sobie, że jest kimś innym, oni zaś widzą w niej to, co chcą zobaczyć. Wszyscy grają wobec siebie, dlatego ich relacje zdają się nierealne. Nie dotykamy samej istoty zdarzeń, bo nie doświadcza jej ani Norma/Marilyn, ani ci, co ją poznali. Może w ogóle nie było żadnego sedna? „Blondynka” ślizga się po powierzchni. Co dzieje się w środku, pozostaje nieznane. 

„Pragniemy obserwować innych z zewnątrz, nie chcemy, aby nas wciągano do środka” – pisze Joyce Carol Oates. I choć w fabule znalazły się drastyczne sceny: gwałt, pobicie, próba utopienia dziecka, aborcja, poronienie, to doświadczamy ich jakby przez szybę. Bez dostępu do uczuć uczestniczki, tak straumatyzowanej, że była w nich częściowo nieobecna.

Głośno jest o tym, że film dostał na Netfliksie granicę wieku NC-17, czyli został przeznaczony wyłącznie dla osób dorosłych. A jednak kiedy się go ogląda, ma się wrażenie, że to ograniczenie przyjęto nieco na wyrost. Owszem, są sceny przykre w oglądaniu, zwłaszcza dostarczenie Monroe do łóżka prezydenta, niczym przesyłki rzuconej w pościel przez kuriera, uderza ubezwłasnowolnieniem kobiety, która była przecież największą ówczesną gwiazdą. Użyta jako zabawka erotyczna, mechanicznie wykonuje fellatio, podczas gdy JFK (Caspar Phillipson), leżąc, rozmawia przez telefon. Cały ekran wypełnia wtedy jej twarz, patrząca prosto w kamerę z bezradnością, zdziwieniem i rozpaczą. Jakby jej tu nie było, a w obieg puszczono tylko jej ciało. Przecież nigdy do niej nie należało, czego dowodem jest to, jak traktują ją fani i mężczyźni w branży.

Sama nie uważa go za swoje – mówi Norma o Marilyn w trzeciej osobie. Najpierw wchodzi w nią tylko, żeby zarobić pieniądze, ale z czasem persona pożera jej duszę. Bohaterka nie wie, kim jest, chce więc zobaczyć siebie w ich oczach. Znaleźć potwierdzenie, że w ogóle istnieje. Przyjmuje tożsamość naiwnej, głupiej, seksownej blondynki i mówi o sobie per baby – maleństwo, jakim pozostała skrzywdzona i porzucona w dzieciństwie. Trauma z tego okresu rzuca cień na wszystko, co jej się przydarza.

Marilyn Monroe – najtrudniejsza rola Normy Jeane

Poznajemy Normę jako małą dziewczynkę, ofiarę okrutnej, zaburzonej psychicznie matki (wstrząsająca rola Julianne Nicholson). W dniu urodzin mała dostaje zdjęcie rzekomego ojca: bardzo ważnego pana, którego nazwiska nigdy nie poznaje. Przystojny mężczyzna z fotografii będzie widmem, które Norma/Marilyn ściga w kolejnych facetach. Wierząc, że wróci do niej tata, który gdzieś tam jest, skądś na nią patrzy i jest z niej dumny, dziewczyna ma po co żyć. Dla niego też wybiera taką karierę, jako aktorka w Hollywood zwróci jego uwagę i w końcu go pozna. Matkę odwiedza w psychiatryku, gdy już wyjdzie z sierocińca. Nie jest samotna, bo czuwa nad nią tatuś bóg, który zaczyna nawet pisać listy – anonimowe, w których obiecuje spotkanie. Kto naprawdę je wysyła, szybko się domyślamy.

Daddy issues przeszkadzają w związkach z mężczyznami. Kobieta szuka opiekuna, mówi słodkim głosikiem, odgrywa wciąż dziecko, dosłownie nazywa kochanków tatusiami, a siebie maleństwem. Gra udaje się, gdy obie strony widzą te role. Dlatego tak dobrze radzi sobie dramatopisarz (Adrien Brody), wzorowany na Arthurze Millerze. Dzidzia jest głodna, zjada więc purée ziemniaczane łyżką prosto z garnka. Przez chwilę czuje się bezpiecznie, ale zaraz znów dopadną ją lęki. W jej koszmarach przestrzeń zakrzywia się i w kółko wybucha pożar, dom płonie, podczas gdy w szufladzie komody śpi niemowlę. Scena powtarza się jak refren, tym częściej, im bardziej Norma jest nieprzytomna, naćpana lekami, które na siłę podają jej pracownicy studia. Trzeba ją znieczulić, żeby została w skórze Marilyn Monroe, więc gdy tylko maska trochę się obsuwa, asystenci wbijają Normie kolejny zastrzyk.

Wykorzystywana seksualnie, parokrotnie zachodzi w ciążę i rozmawia z płodami, które nosi w sobie. Zarodki są pokazane i włączone w fabułę, jakby nienarodzone dzieci uczestniczyły w rozmowie. Norma dziecka chce i nie chce jednocześnie, pamiętając, jak matka wyrzucała jej, że urodzenie dziecka zniszczyło jej życie. Zostaje więc uwięziona między marzeniem o macierzyństwie a jego klątwą. Tę tragedię jakby przewidują kolejne filmy. Marilyn osiąga wyżyny kariery kosztem strat osobistych, jakby podpisano za nią pakt z diabłem bez jej wiedzy.

Ana de Armas: Perfekcyjna imitacja

Andrew Dominik szukał właściwej aktorki 10 lat. I znalazł podobno od razu, gdy ta jedyna stanęła przed kamerą. Kubanka w roli Marilyn? Transformacja jest zadziwiająca. Ana de Armas brzmi, porusza się i wygląda tak jak ona, stapia się z nią, staje naczyniem, w które duch Normy/MM wlewa się wręcz doskonale. Nie wyobrażam sobie w tej roli ani Jessiki Chastain, ani Naomi Watts, których nazwiska przez wiele lat rozwoju projektu były wymieniane. Czy dałoby się zagrać Monroe jeszcze lepiej? Nie mam pojęcia. Imitacja przerosła najśmielsze oczekiwania. Dzięki temu, że de Armas nie wciela się w postać, tylko w aktorkę, która tworzy własną imitację – forma staje się treścią filmu.

Czy widzowie odnajdą się w tym filmie? Niekoniecznie. Na pytanie, czy jest szczęśliwa, bohaterka odpowiada: – jestem szczęśliwa zawsze, całe życie. Tworzy sztuczną wizję, w jaką najbardziej chce uwierzyć sama. Marzy o życiu w roli bez przerwy, najchętniej w teatrze jako Natasza z „Trzech sióstr” Czechowa. Ma wrażenie, że Hollywood tnie ją na kawałki, z których mozolnie układa swoje puzzle. Jednak nie da się ich ukończyć.

Reżyser „Blondynki” za kobietami i przeciwko Ameryce

„Blondynka” to manifest feminizmu. Nie dość, że po raz pierwszy w swojej karierze Dominik umieszcza kobietę w centrum filmu, to jeszcze bierze jej stronę totalnie bezkompromisowo. Pokazuje opresję patriarchalnej męskości, której nie tylko kobiety, lecz także faceci padają ofiarą. Skoro ona jest ciałem, on musi być intelektem, skoro ona jest delikatnością, to on jest przemocą, skoro ona jest uległa, to on jest władzą. Skrajne zachowania wynikają z błędnych oczekiwań i stają się pułapką zarówno dla krzywdzonych, jak i dla tych, którzy czynią krzywdę. Marilyn nie była winna swojej krzywdy, ale chcąc sprostać marzeniom widowni, nieświadomie stała się częścią mechanizmu przemocy.

Jakby nie była samodzielna, fabuła filmu to łańcuch kolejnych partnerów Marilyn Monroe: najpierw Charlie Chaplin Jr. (Xavier Samuel), z którym żyją w trójkącie z Edwardem Robinsonem Jr. (Evan Williams), potem Joe DiMaggio (Bobby Cannavale), Arthur Miller, a wreszcie najgorszy z nich wszystkich John F. Kennedy. Dotkliwa scena, którą opisałam wcześniej, jest też znamienna dla kina Andrew Dominika, które jest krytyczne wobec Stanów Zjednoczonych. Thriller o mafii „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” (2012) stawiał w negatywnym świetle prezydenturę Obamy, zanim pojawiły się pierwsze głosy na ten temat. Reżyser nie boi się wyrażać swoich poglądów i otwarcie krytykować amerykańskich świętości, ikon, polityki. „Blondynka” jest krytyką Hollywood – systemu opartego na przemiale twórców, na przemocy.

Dominik pochodzi z Nowej Zelandii, dorastał w Australii i dlatego nie dziwi udział Nicka Cave’a i Warrena Ellisa jako autorów melancholijnej, elegijnej kompozycji dźwiękowej w „Blondynce”. Związani przyjaźnią od lat 80., gdy Dominik podobno odbił któremuś dziewczynę, stale współpracują, czego dowodem są niedawne dwa dokumenty poświęcone życiu i muzyce Cave’a. Już do kultowego „Choppera” (2000) Cave napisał piosenkę, która nie została ostatecznie użyta w filmie, ale relacje między nim i reżyserem zacieśniły się po śmierci syna barda, opisanej w „One More Time With Feeling” (2016). Umówili się wtedy, że Dominik może zadać Cave’owi każde pytanie, a Cave ma wpływ na każdy obraz w filmie. Po pokazie pierwszej wersji bohater jednak przeżył załamanie, tak mocno dotknęło go ostatnie pół godziny seansu, gdzie strata dziecka zostaje oddana wprost, obrazowo, bardzo sugestywnie. Choć był w żałobie, nie posłużył się jednak przysługującym mu prawem do zmiany. Uznał, że katharsis pomoże mu dalej żyć. Zostawił wersję taką, jak chciał reżyser, i dzięki temu powstał jeden z najlepszych filmów na temat osieroconego rodzica i sztuki, która staje się kanałem komunikacji najtrudniejszych przeżyć. Im cierpienie jest dotkliwsze, tym głębszy staje się przekaz.

Wydaje się, że ten wątek zmarłego dziecka, którego nie da się opłakać, jak i bólu, który wypełnia twórczość, Andrew Dominik przeniósł do „Blondynki”, co powtarza nawet motyw muzyczny jednej z piosenek śpiewanych przez Nicka Cave’a. Pozostaje żałować, że Norma Jeane/Marylin Monroe nie może zobaczyć tego filmu i przeżyć katharsis, które pozwoliłoby jej żyć dalej.

Adriana Prodeus
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. „Blondynka”: Między Normą Jeane a Marilyn Monroe
Proszę czekać..
Zamknij