Znaleziono 0 artykułów
02.10.2024

Jesienne debiuty w polskiej literaturze – o czym piszą zetki i millenialsi?

02.10.2024
Fot. Klaus Vedfelt

Queerowość, religia, awans klasowy, surrealizm, zaburzenia osobowości… To o tym piszą młodzi debiutanci. Przedstawiamy pięć jesiennych debiutów polskich pisarzy i pisarek, z którymi warto się zapoznać.

„Powiedz wszystkim, że zabiłam Marię” Moniki Lubińskiej, wyd. WAB

Fot. Materiały prasowe

Nazywam się Natalka i nie mogę spać” – tak swoją powieść rozpoczyna Monika Lubińska (ur. 1997). 
Natalka nie może też zjeść w restauracji. Boi się pociągów, wyjazdów do innego miasta, imprez, zakupów w dużym sklepie, bo wywołują u niej ataki paniki. Wszystko przez Marysię. Spersonifikowane zaburzenia lękowe. Pewnego dnia Marysia, dotychczas mieszkająca w głowie Natalki, materializuje się w szafie. W tym momencie główna bohaterka postanawia Marysię zabić. 

„Powiedz wszystkim, że zabiłam Marię” to opowieść o tym, co dzieje się, gdy próbujemy unicestwić niechcianą część siebie. O gromadzonym przez lata napięciu, obarczeniu swojej osobowości za całe zło, które się nam przydarza.

Czytamy tu także o pokoleniu, które głośno mówi o ghostinguzombeinguslutshamingu, etycznej niemonogamii, love bombingugaslightingu, problemach zdrowotnych, orientacji seksualnej, lęku przed „nastoletnią ciążą, który trwa przynajmniej do trzydziestki”. Czyli o wszystkim przemilczanym przez pokolenie Pucułów (Pucuł to przedstawiciel boomerów – szef międzynarodowej korporacji, w której pracuje Natalka), które uważa to wszystko za „dziwne trendy młodego pokolenia”.

Życie z chorobą psychiczną, zaburzeniami lękowymi, nerwicą, poczuciem, że ma się „mózg innej marki”, jest niezwykle trudne. Monika Lubińska pokazuje jednak, że się da. Zaprasza do codzienności Natalii, która – być może – pomoże czytelnikom i czytelniczkom zrozumieć świat każdego, kto mierzy się z podobnymi problemami.

„Suplementy siostry Flory” Stanisława Syca, wyd. Znak Literanova

Fot. Materiały prasowe

Stanisław Syc (1998) postawił na literacki eksperyment – posługując się językiem przypominającym średniowieczne kazanie, momentami psalm, poemat lub balladę, opisał funkcjonowanie klasztoru karmelitanek bosych. 

W tej oryginalnej, momentami niezwykle zabawnej powieści poznajemy tytułową Florę – podprzeoryszę zajmującą się „sprawami przyziemnymi”. Sprawy przyziemne to kiszenie kapusty (przez najmniejszą z sióstr, w której ciało wżerają się kapuściany kwas i sól), doglądanie krowy, prowadzenie procesji… To właśnie tej przyziemnej Florze objawia się Matka Boska. Dzięki niej karmelitanka może przygotowywać święte pisma wygłaszane do prostego ludu podchodzącego pod bramy klasztoru, by usłyszeć boskie słowa, z których niewiele rozumie. 

Inną ważną postacią w książce jest przeorysza – Anna a Jesu – siostra nie taka święta, za jaką sama się uważa. Dość szybko dowiadujemy się, gdzie w klasztorze czai się prawdziwe zło. Nie tam, gdzie widzi je Flora – „w elektryczności i w bieżącej wodzie” – ale w samym centrum dowodzenia siostrzyczek. 

Prozę Syca trzeba sobie dawkować – imiesłowy, tak rzadko obecnie używane – męczą, fabuła zdaje się momentami ciągnąć bez końca, ale w tym braku szaleństwa jest metoda. Ta opowieść wymyka się ramom, powoduje dyskomfort, w niespotykany sposób porusza tematy takie jak nierówności społeczne, hipokryzja kościoła czy poszukiwanie duchowości. 
Najciekawiej robi się po pierwszej połowie powieści. Jakby Syc chciał trochę uśpić naszą czujność, ukołysać powtarzalnymi frazami. Warto doczytać „Suplementy siostry Flory” do końca chociażby po to, żeby wyobrazić sobie scenę z przenoszeniem świętej góry Karmel lub dowiedzieć się, jaki sekret skrywa przyklasztorna ziemia. 

„Wydrąż mi rodzinę w serze” Aleksandry Kasprzak, wyd. Biuro Literackie

Fot. Materiały prasowe

Opowieść snuta przez Aleksandrę Kasprzak (ur. 1998) przypomina „pocztówkę z wakacji, której nikt nie przyczepiłby na lodówce”. Główna bohaterka, Ola zwana Gryczanką, to poszukująca własnej tożsamości przedstawicielka pokolenia Zet. Ma starszą siostrę – dewotkę, tak mocno wierzącą w Boga, że aż spotykającą się z księdzem; i młodszą – Martę, która urodziła się jako Marek. 

Gryczanka żyje na sierpcowym osiedlu, w którym picie traktuje się jak sport. Jej ojciec jest w tej konkurencji czempionem. Tata nie akceptuje Marty, uporczywie nazywając ją Markiem, a mama, „gdy tylko może, wyrywa Marcie słowa z zębów i mieli je na męskie końcówki”. Jedyną wspólną czynnością, która w pokraczny sposób łączy rodzinę w całość, jest rzeźbienie w serze – ojciec, niespełniony rzeźbiarz – tworzy z sera papieża Polaka, Hitlera, Stalina i swoją żonę. 

W powieści Kasprzak dorośli z pokolenia rodziców zetek rozumieją mało. Komentują, jak pani Renatka: „w głowach wam się poprzewracało, wymyślacie sobie płcie, dżendery, kłiry-świry, za moich czasów wszystko było jasne i klarowne jak masło”. W kontrze do nich są młodzi dorośli. I dzieci, jak Marta, która mówi: „Ktoś nazwał to sytuacją pająka. Że niby taki mały i niestraszny, wiesz, pająk to ja, łapiesz? Ale ludzie uciekają, w sensie przed moim nowym imieniem, mówią: Marek, a ja bym chciała być Martą, zmiana niewielka, kwestia kilku liter, to chyba niedużo?”.

Aleksandra Kasprzak porusza sprawy, o których napisano już sporo, jest to jednak dowód na to, że pewne kwestie nadal nie zostały przepracowane – głównie przez pokolenie 50+. Czytamy więc o transfobii, homofobii, alkoholizmie, patriarchacie, dewocji, a także o traumach pokoleniowych. Gryczanka podsumowuje: „Czyli najpierw babcię zniszczył dziadek, potem babcia zniszczyła ojca, a teraz ojciec niszczy Martę?”. Bohaterka chce przerwać łańcuch przekazywania traum, chodzi na protesty, cierpi, gdy czyta o katastrofie klimatycznej, uporczywie stara się parentyfikować rodziców. Czy to działa? To powolny proces, ale Kasprzak zostawia czytelników i czytelniczki z nadzieją, że zmiana jest możliwa. 

„Love song” Karoliny Krasny, wyd. Ha!Art

Fot. Materiały prasowe

W blurbie do książki Karoliny Krasny (ur. 1999) czytamy: „nie jest to love song, jakiego się spodziewacie”. Historia uczucia między postaciami-literami jest nieokiełznana, fragmentaryczna, pełna ciekawych fraz i zabawy formą. Krasny zestawia brzydotę z pięknem, sen z jawą, zaprasza do odnajdywania sensu w tym, co na pierwszy rzut oka tego sensu jest pozbawione. Rzeźbi w języku, zastanawia się nad rolą literatury („W przyszłości XY będzie dużo myślał o potrzebie pamiętnikarstwa. W końcu dojdzie do wniosku, że to smutne – nieustannie coś wskrzeszać”), gra konwencjami.

XY i Zet zakochują się w sobie i po pewnym czasie biorą ślub. „Na dowód tego, że nie chce prostego życia, para młoda ubrała się w zieleń i beż”. Młodość Zet pozwala im „siorbać kawę i robić bańki ze śliny„, a starością „dzielą się jak ciastem”.

Młody XY chce „bójek na ketchup, długich zim i ogrodów, które zawsze będą zaniedbane”. Chce „krzyczeć o udach, na których dziś zaśnie. Całować się, dawać klapsy i obserwować, jak różowieje ciało, które kocha, i jak się śmieje”. XY i Zet zakochują się w sobie. Para bierze ślub i „na dowód tego, że nie chce prostego życia, para młoda ubrała się w zieleń i beż”. Młodość Zet pozwala im siorbać kawę i robić bańki ze śliny, a starością dzielą się jak ciastem.

„Love song” to także historia o tęsknocie za rzeczami, których się nie przeżyło. Za rzeczami, które nie istniały. Proza intymna, cielesna, czasem niewygodna. Karolina Krasny kilka razy zwraca się bezpośrednio do czytelnika, czytelniczki. Zaczepia: „Czekasz na fragment o sobie. Co to za miejsce? Co tam rośnie? To miejsce czyjeś czy twoje? Czy czujesz się w nim bezpiecznie? Wyobraź je sobie dokładnie. Czy kiedy napiszę: gaz spod języka, rój w zębie, seks, lukier w rzece – coś się z nim stanie? Gdzie jesteś?”. I niczego nie obiecuje: „W tej książce nie będzie tuzina napompowanych róż (…). Niektóre wątki nie zostaną rozwinięte”. Jest tu za to dużo poetyckości połączonej z dosłownością. Jak wtedy, gdy czytamy, że „bohaterowie mylą zapach gołej pupy z bzem".

„Trochę z zimna, trochę z radości” Kingi Sabak, wyd. W.A.B. (seria: Archipelagi)

Fot. Materiały prasowe

Jak to jest – żyć pomiędzy? Szukać własnej tożsamości w świecie, który tego zadania nie ułatwia: najczęściej jest czarno-biały. Do której szkolnej łazienki wejść – do damskiej czy do męskiej? Jak zmusić się do założenia rajstop, gdy czuje się w nich nienaturalnie, groteskowo? Gdzie jest lepiej – w dużym mieście czy na wsi? 

Debiutancki zbiór opowiadań Kingi Sabak (ur. 1993) łączy postać osoby bohaterskiej.
Osoby, „długo oszukuje w miasteczku, że może być chłopakiem”, następnie mówi o sobie - no właśnie, jak? 

W kolejnych opowiadaniach szukamy znaków. Jak tę osobę określić? I czy w ogóle musimy to robić? Czy możemy odrzucić kategorie i sztywne ramy? Kinga Sabak, trochę jak Selby Wynn Schwartz w książce „Po Safonie”, zwraca uwagę na to, jak ważne jest prawo do mówienia o sobie w taki sposób, w jaki chcemy. „Z wnuczkiem, z wnuczką, bez znaczenia” – pisze zresztą w opowiadaniu „Ogniem jak chlebem”. 

U Kingi Sabak religijność przedstawiona jest inaczej niż – na przykład – w debiucie Aleksandry Kasprzak. Tu w kościele co nieco się zmienia, na przykład na mszę można już odpuścić zakładanie eleganckich pantofli – „już można sportowe, już luźny świat”. Świat może i jest luźniejszy, ale kościół – nie na tyle, by młoda queerowa osoba mogła się w nim odnaleźć. 

A jak jest z Bogiem? Gdy osoba bohaterska wraca do rodzinnej miejscowości, idzie do swojego starego kościoła. Dowiadujemy się: „I to w nim jeszcze raz próbowałam znaleźć Boga, jak się okazało, że go w nowym nie ma, ale już i tu nie było”. Mimo wszystko do religii i obrządków autorka ma bardzo dużo czułości. Najpiękniej pisze o tym w opowiadaniu „Trzy w jednym”, opowieści o chodzącym po parafii obrazie. 

Ludowa religijność przeplata się tu z poszukiwaniem własnej tożsamości. To zbiór o oswajaniu lęku (w końcu jak żyć w ciągłym napięciu, że babcia zapyta zaraz, czy ma się „jakiegoś kawalera”?), o próbie odpowiedzenia na pytanie: kim jestem, o frustracji wsią i rozczarowaniu miastem. Zdania Kingi Sabak są zwarte, mocne, momentami pozwalają na oddech, a innym razem – zapędzają czytających w kozi róg. Nam też ma być czasem niewygodnie. 

„Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców” Jula Łyskawy, wyd. Czarne 

Fot. Materiały prasowe

Debiut, który zaskakuje epickim rozmachem. Jul Łyskawa (ur. 1984) napisał obszerną (bo liczącą 511 stron) rodzinną sagę, której akcja toczy się w Ameryce, a konkretnie – w wymyślonym przez autora miasteczku Copperfield. 

Na samym początku poznajemy Josha – drwala, którego życie jest „zapachem żywicy, połykaniem muchówek, muszek i meszek (…), otarciami i siniakami (…), igraniem z szerszeniami zabójcami i bandami niedźwiedzi, wykłócaniem się o ceny z tymi kurwami z tartaków (…)”. To życie ciężkie, ale przewidywalne. Jednak czy zawsze? 

To historia rodziny Hartów – tworzącej przez wiele lat zakład „Hart. Prace z drewnem”, który cieszył się ogromnym powodzeniem i stał się chlubą mieszkańców. Jeremy Hart, ostatni z rodu, pewnego dnia zamyka warsztat i znika. W powieści podążamy wieloma szlakami, by dociec, kim był Jeffrey Waters, kim byli jego przodkowie i jaką rolę w ich życiu odegrali poszczególni mieszkańcy Copperfield. Powieść trzeba czytać uważnie, każdy element układanki jest ważny, a w gęstej narracji warto zachować czujność.

To powieść o sztuce, miłości, rodzinie, pełna zawirowań, zwrotów akcji i zaskakujących postaci (jak postać księdza, któremu Matka Boska objawia się pod postacią foki). Satyryczna na amerykańskie społeczeństwo, operująca humorem, momentami – bardzo wzruszająca. 
Nic dziwnego, że Dariusz Nowacki w blurbie do książki napisał: „Czułem się, jakbym czytał Niewyczerpany żart Davida Fostera Wallace’a”. 

Aleksandra Pakieła
  1. Kultura
  2. Książki
  3. Jesienne debiuty w polskiej literaturze – o czym piszą zetki i millenialsi?
Proszę czekać..
Zamknij