
„Pożegnanie z Afryką” można dziś, 40 lat od premiery, czytać jako pożegnanie z wyższościowym zachodnim konstruktem Afryki jako majestatycznego, egzotycznego kontynentu. Na szczęście to, co się w filmie nie zestarzało, to gra aktorska i moc oddziaływania jego aktorskiego duetu: Meryl Streep i Roberta Redforda.
Ona jest Dunką, która przybyła do Kenii, aby u stóp gór Ngong założyć plantację kawy wraz z nowo poślubionym mężem. On, przystojny i niezależny Brytyjczyk, pracuje w Afryce jako łowca dzikich zwierząt. Ona pragnie bezpieczeństwa i stabilizacji; dla niego liczą się przygoda i wolność. Gdy wdają się w romans, gdzieś daleko rozbrzmiewają już pociski I wojny światowej, zwiastujące zmierzch kolonialnych imperiów. Czy związek dwojga dojrzałych i wolnych, ale inaczej definiujących miłość ludzi może być udany? W pamiętnej ekranizacji powieści Karen Blixen „Pożegnanie z Afryką” Sidney Pollack w widowiskowym stylu zderzył naturę z kulturą i zaklął ją w formie niemal mitycznego, skazanego na klęskę romansu. Efekt? Jeden z najważniejszych melodramatów w historii kina z niezapomnianymi kreacjami Meryl Streep i Roberta Redforda.
„Pożegnanie z Afryką”Anchor jest idealnym produktem swoich czasów

Pollack trafił na dobry moment. Jak pisze Grażyna Stachówna w książce „Niedole miłowania. Ideologia i perswazja w melodramatach filmowych”, po gigantycznej klęsce „Wielkiego Gatsby’ego” (1974) Hollywood zrezygnowało z tworzenia wysokobudżetowych i rozbuchanych melodramatów. Powstające na przełomie dekad filmy były poprawne i doceniane, ale brakowało tytułów wybitnych, wskazujących nowe kierunki rozwoju gatunku. Dopiero w połowie lat 80. producenci Terence A. Clegg, Kim Jorgensen i Sydney Pollack zaryzykowali powrót do konwencji glamour melodrama. „Pożegnanie z Afryką” miało spełniać reguły „staroświeckiego” widowiska: rozgrywać się wśród majestatycznych pejzaży, które sprawiają, że ma się ochotę rzucić wszystko i kupić bilet na safari; rozbrzmiewać ścieżką dźwiękową, która równie dobrze mogłaby ilustrować baśń; zachwycać inscenizacją i kreacjami aktorskimi. Przede wszystkim jednak w błyskotliwej formie dać widowni to, czego oczekuje od epickich melodramatów: wielką nadzieję na miłość, która nie ma szans na spełnienie. Projekt okazał się sukcesem: film zdobył trzy Złote Globy i siedem Oscarów, w tym ten najważniejszy: za najlepszy film.
Dziś na odbiór „Pożegnania z Afryką” splatają się trzy równoległe porządki historyczne. Pierwszy z nich odsyła do końca lat 30., gdy baronowa Blixen spisywała swoje wspomnienia z pobytu w Afryce w pierwszych dekadach XX wieku. Drugi jest osadzony w połowie lat 80., gdy kręcono ich monumentalną ekranizację. Ostatni to już strefa ciągle aktualizującego się „teraz”, uzupełniającego fabułę o współczesne, postkolonialne perspektywy. Choć na wszystkich poziomach relacja między kochankami pozostaje centralnym elementem fabuły, to już na każdym z nich tło społeczne objawia inny koloryt. Opowieść o miłości outsidera i przyszłej pisarki można uznać za produkt tamtych czasów, odzwierciedlający perspektywy dominujące w danej epoce. Przez to staje się emblematyczna nie tylko z powodu tego, co wewnątrz, lecz także z powodu wszystkiego, co dookoła.

Trzy poziomy interpretacji „Pożegnania z Afryką” zależą od społecznej świadomości epoki
Jako wspomnienie pobytu w Afryce baronowej Blixen (a właściwie Isak Dinesen, bo pod takim pseudonimem Dunka zadebiutowała) „Pożegnanie z Afryką” to sentymentalna opowieść o Afryce sprzed wieku. Opowiada ją uprzywilejowana, dojrzała Europejka, która jako 28-latka trafiła do Kenii, gdzie w ramach umowy poślubiła brata swojego kochanka i zdecydowała się rozwijać z nim plantację kawy na zboczach Kilimandżaro. Małżeństwo nie okazało się szczęśliwe; Bror dużo wyjeżdżał i często ją zdradzał, co poskutkowało zarażeniem żony syfilisem. Przez jakiś czas pozostawali w separacji, aby w końcu się rozwieść. To jednak rozgrywa się już w sferze ekranizacji, która wyraźnie odbiega od biografii bohaterki. W wydanym pod koniec lat 30. zbiorze autorka nie wspomina za wiele ani o mężu, ani o – kluczowym dla filmowej fabuły – Denysie Finch Hattononie, który w oryginale pozostawał jednym z wielu gości na farmie. W książce bardziej niż romans liczy się sentyment: to obezwładniające uczucie do Afryki, przedstawionej niczym Raj Utracony, urzekającej okazałością i majestatem.

Poziomy drugi i trzeci można dziś rozpatrywać równolegle. Sposób, w jaki twórcy pokazali Europejczyków w Afryce, świetnie ilustruje przemiany w myśleniu, wiedzy i sposobach mówienia o kolonizacji, które nastąpiły w ciągu ostatnich dekad. Pollack tworzy elegancką, ale jednak orientalizującą wizję świata, pełną obiegowych mitów na temat Afryki i jej mieszkańców. Choć subtelnie zaznacza problemy, które gnębiły kontynent i z pietyzmem ilustruje przesadny przepych życia kolonizatorów, jego spojrzenie pozostaje wyższościowe względem obserwowanego krajobrazu i egzotyzuje lokalne społeczności. To sielankowa wizja, która stanowi nie tylko pożegnanie bohaterki z kontynentem, lecz także Zachodu z pewnym Zeitgeistem – tą posklejaną z nostalgii fantazją na temat nieujarzmionego, wciąż czekającego na odkrycie świata. Fantazją, która być może była dopuszczalna 40 lat temu, ale dziś wymaga opatrzenia krytycznym komentarzem.
Film Sydneya Pollacka podbija serca chemią między bohaterami i realistycznym rysunkiem postaci

Pomimo oczywistych przemian kontekstu odbiorczego „Pożegnanie z Afryką” pozostaje imponującym, romantycznym spektaklem. Sidney Pollack odrobił lekcje z gatunków filmowych, mając na koncie wybitne dramaty („Czyż nie dobija się koni?”), komedie („Tootsie”) i kryminały („Trzy dni Kondora”). Tu doskonale odnajduje się w realiach ekranowego sentymentalizmu. Wie, że dobry melodramat od złego różni się stopniem prawdopodobieństwa: na ile jesteśmy w stanie uwierzyć w dylematy i uczucia bohaterów? Z rozwagą tworzy środowisko, w którym może rozwinąć się Wielki Romans i cierpliwie tłumaczy motywy postaci. Najważniejsze pozostaje jednak zderzenie wyjątkowych aktorskich talentów. Chemia, która pojawia się między dwojgiem kochanków, do dziś ma moc hipnotyzującą – i to nie tylko w pamiętnej scenie mycia włosów.
To też bezdyskusyjnie jedna z najpiękniejszych ról Meryl Streep. Jej Karen łączy sprzeczności: jest jednocześnie silna i odważna, gdy musi samodzielnie przejść przez sawannę, pokonać lwa czy zarządzać farmą, a jednocześnie podległa regułom patriarchalnej gry. W postaci Dunki siła miesza się z wrażliwością i potrzebą (czy wręcz – instynktem) bezpieczeństwa – tym wyraźniejszą, gdy małżeństwo z Brorem się rozpada, a ona wie, że z powodu przebytej choroby nie będzie mogła mieć dzieci. Ów głód stabilizacji każe jej dostosować się do reguł Denysa, który jest jak nieoswojony kot: przychodzi, kiedy ma ochotę, wiodąc wiele równoległych, niedostępnych żyć.

Jak zauważa Grażyna Stachówna, w postaci Karen silne uczucia do Afryki i Denysa splatają się w jeden stan zachwytu. Bohaterka przez jakiś czas wierzy, że uda jej się ich oswoić, zatrzymać dla siebie, ale zarówno mężczyzna, jak i kontynent okazują się tak samo nieuchwytni. Po obu pozostaną wyłącznie wspomnienia, a ich utrata stanie się ceną, którą zapłaci za moc tworzenia literatury. Gorzki smak niespełnionej miłości, który staje się pożywką dla talentu, to zresztą stały motyw w melodramatach o artystach – dość wymienić „Zakochanego Szekspira” (1999) „Moulin Rouge!” (2001) czy „Wieczną miłość” (1994). I choć to surowa transakcja, nie od dziś wiadomo, że mało co tak stymuluje wenę jak złamane serce.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.