Od „Zagubionych” po „I tak po prostu” – wybieramy znane seriale, które w alternatywnej rzeczywistości są znacznie lepsze jako filmy.
„I tak po prostu”
Nie ma lepszego przykładu serialu, który powinien być filmem, niż „I tak po prostu”. Kontynuacji „Seksu w wielkim mieście” brakuje uroku (i stylu) oryginału. Nowa formuła skutecznie zniechęciła fanki kultowej serii, a zarazem okazała się za mało pociągająca dla młodych widzek. Co ciekawe, „I tak po prostu” początkowo miało być filmem o bardzo podobnej fabule. W „Seksie w wielki mieście 3” jednak po śmierci Mr Biga Carrie miała zrozumieć, że najlepiej czuje się jako singielka. Tak miała zresztą zakończyć się jej historia w serialu, jednak Michael Patrick King, który zastąpił Darrena Stara i Candace Bushnell na stanowisku showrunnera, zdecydował się na hollywoodzki happy end.
„Kim jest Anna?”
Historia Anny Delvey – a właściwie Anny Sorokin, która wykorzystała nowojorską śmietankę towarzyską do zbudowania swojego wymarzonego, choć wymyślonego życia – była gotowym materiałem na film. Mimo to Netflix i studio produkcyjne Shondy Rhimes, słynące z wielosezonowych tasiemców takich jak „Chirurdzy”, postanowili zrobić z tej opowieści serial. W tym celu musieli rozciągnąć materiał do granic możliwości, przez co po trzecim odcinku chcemy już tylko oglądać najlepsze momenty, czyli sceny z tytułową Anną. Zamiast tego śledzimy losy kolejnych pobocznych postaci. W filmowej odsłonie ich historie wystarczyłoby jedynie zasygnalizować, a Julia Garner mogłaby w końcu w pełni zabłysnąć.
„Zagubieni”
Dwie dekady po premierze świetnego pierwszego odcinka „Zagubionych” pamiętamy przede wszystkim szereg nierozwiązanych zagadek i rozczarowujący finał. Historia pochodzących z różnych światów rozbitków miała ogromny potencjał na film, a nawet serię filmów, które byłyby równie wciągające co serial. Bohaterką takiej sagi mogłaby być główna czwórka – Jack, Kate, Sawyer i John Locke – zamiast dziesiątek mniej lub bardziej epizodycznych postaci. Zamiast pisać ich historie z odcinka na odcinek (co było w tym czasie telewizyjną normą), scenarzyści mogliby skupić się na zbudowaniu wielopoziomowej i spójnej zarazem opowieści. Gdyby tak się stało, być może wspominalibyśmy dziś „Zagubionych” bez nuty goryczy.
„Dash i Lily”
To mogła być nowa, lepsza wersja filmu „To właśnie miłość”! Historia dwójki zakochanych nastolatków, którzy wymieniają się wiadomościami w czerwonym notesie, trafiającym, tak jak oni, do różnych miejsc w Nowym Jorku.
Dash jest miłosnym cynikiem, Lily – szaloną optymistką. Jak to zwykle bywa, szybko odkrywają, że przeciwieństwa się przyciągają. Choć lekka formuła serialu czyni z niego doskonały materiał na świąteczny maraton, film „Dash i Lily” mógłby stać się sezonowym klasykiem. Po części za sprawą czarującej obsady – znanego z „Euforii” Austina Abramsa i Midori Francis, czyli Alicii z „Życia seksualnego studentek”.
„Skazany na śmierć”
Choć może trudno w to uwierzyć, dwie dekady temu odliczaliśmy dni do następnego odcinka „Skazanego na śmierć”. Jeśli w ostatnim czasie wracaliście do popularnego serialu, to wiecie, że opowiadana historia bardzo szybko traci pierwotny urok. Przedłużany na siłę wątek braci, którzy próbują uciec z więzienia, z czasem stracił zainteresowanie wielu widzów. Nic więc dziwnego, że sequel z 2017 roku przeszedł bez większego echa. Filmowa wersja „Skazanego na śmierć” raczej nie byłaby nowymi „Skazanymi na Shawshank”, ale na pewno oferowałaby zadowalającą dawkę akcji i emocji.
„Ostre przedmioty”
Powieść Gillian Flynn podejmuje szereg trudnych tematów, w tym kobiecy alkoholizm, zaburzenia psychiczne i samookaleczanie. Nic więc dziwnego, że chcąc uczynić ich reprezentacji zadość, twórcy zdecydowali się na adaptację serialową. Fani książki chwalili ośmioodcinkową serię za dokładność w przeniesieniu tak wymagającej historii na ekran. Czy nie wybrzmiałaby ona jeszcze mocniej jako film? Niewykluczone, że pełnometrażowe „Ostre przedmioty” zapewniłyby Amy Adams jej zasłużonego, pierwszego Oscara.
„Servant”
Serial M. Night Shyamalana to przykład produkcji, która powinna była skończyć się po pierwszym sezonie. Z każdym kolejnym poruszający obraz pary próbującej uporać się z tragedią rozmywał się coraz bardziej. Wprowadzane na scenę kolejne mniej lub bardziej ciekawe postacie skutecznie odwracały uwagę od największego atutu serii, czyli relacji między Dorothy i Seanem (Lauren Ambrose i Toby Kebbell). Choć „Servant” wciąż warto dać szansę, szczególnie jeśli lubicie klimat wcześniejszych produkcji reżysera, to jesteśmy przekonani, że do filmowej wersji wracalibyśmy raz za razem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.