
Na zakończonym niedawno Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie nadwiślańską rzeczywistość reprezentował skromny dokument pochodzącego z Indii Arjuna Talwara. „Listy z Wilczej” to intymna opowieść, w której przejrzy się zarówno autor, jak i urodzony na tytułowej ulicy polski widz.
Zakończył się 75. festiwal Berlinale – pierwszy pod kierownictwem nowej dyrektorki, wcześniej odpowiedzialnej za BFI London Film Festival Tricii Tuttle. Jej debiut, podobnie jak pierwsza edycja, zorganizowana w roku 1951 – gdy nieznana była jeszcze przyszłość Berlina, a wojna koreańska trwała w najlepsze – przypadł na czasy pełne politycznych napięć, zbrojnych konfliktów i lęku o przyszłość Niemiec i świata. Dowody tej niepewności widać było w programie, a także na czerwonym dywanie i scenie, zarówno w stylizacjach, jak i przemówieniach znamienitych gości.
Pośród prezentowanych w tym roku filmów nie było głośnych polskich hitów, firmowanych doskonale rozpoznawanymi w festiwalowym świecie nazwiskami. Ale polskich akcentów w Berlinie nie zabrakło. Jednym z najciekawszych i najbardziej zaskakujących okazał się film „Listy z Wilczej” Arjuna Talwara, pochodzącego z Delhi absolwenta łódzkiej filmówki, który od ponad dekady mieszka i tworzy w Polsce.
Zamieszkały w centrum Warszawy Arjun Talwar czule rejestruje swoją najbliższą okolicę
„Listy z Wilczej” to film kameralny i na pierwszy rzut oka bardzo konkretnie osadzony – w przestrzeni, kulturze, czasie. Twórca snuje historię z perspektywy swojego warszawskiego mieszkania, położonego w samiusieńkim sercu stolicy. Na początku przygląda się tylko temu, co fizycznie rozgrywa się na tej mającej kilometr z hakiem centralnej ulicy. Rozmawia z listonoszem Piotrem, który wie wszystko o wszystkich. Zagaduje lokalnych sklepikarzy, podgląda codzienne rytuały zza firanek. Opowieść zaczyna od siebie: kiedy i dlaczego przyjechał, jak mu się tu żyje. Prowadzona łagodnie i bardzo dobrą polszczyzną narracja nie zostawia wątpliwości. Charakterystyczna aparycja sprawia, że w kraju wciąż przeważająco białym i katolickim sprawny społecznie i zasymilowany Arjun wciąż chodzi z wielkim wykrzyknikiem nad głową. Manifestujący w listopadzie narodowcy na chwilę sztywnieją, gdy zebrawszy odwagę, z kamerą przedziera się przez gęsty tłum na Marszałkowskiej, zaś sąsiedzi mówią na niego Michael Jackson. Czyżby każdy ciemniejszy przechodzień, Hindus, Etiopczyk czy Afroamerykanin, był dla nich taki sam? A może to czuła forma pozdrowienia lokalnej gwiazdy, kogoś w pozytywny sposób wyróżniającego się nie tylko poprzez wygląd, lecz także charyzmę?

Opowieść Talwara szybko – przynajmniej na poziomie metaforycznym – wykracza poza 1200 metrów Wilczej. Napotkani na ulicy ludzie przynoszą czułemu narratorowi swoje historie. Mo, z którą Arjun studiował, znowu staje na jego drodze. Ale, choć łączy ich rodzaj cichego porozumienia, to ani jej aspiracje zawodowe, ani podejście do kwestii tożsamości w nowej ojczyźnie nie pokrywają się z perspektywą reżysera. Za polskim Romem Oskarem filmowiec pojedzie do Legnicy, gdzie bohater, zachwycony wspólnym indyjskim rodowodem, będzie chciał przywdziać na ślub tradycyjny strój, dopóki znajomi nie wyśmieją intensywnie kolorowego ubrania. Syryjski pracownik socjalny Feras jest w innym miejscu w życiu – właśnie urodziło mu się dziecko, dostał obywatelstwo. Ale osiedlowe fryzjerki z fascynacją zrównują włosy obu, szepcząc z uznaniem „prawdziwe afro”. Milczącym bohaterem filmu jest emigracyjny towarzysz autora, Adi, artysta, który jakiś czas wcześniej odebrał sobie życie. Talwar oswaja mroczną pustkę po przyjacielu, zadając pytania, których nie zdążył wypowiedzieć na głos, a duch Adiego meandruje pomiędzy wątkami. Na Wilczej spotykają się smutek, tęsknota, żałoba, odrzucenie, miłość, spełnienie.
Uważność, humor i inteligencja autora nadają „Listom z Wilczej” uniwersalny wymiar
Może to matematyczne studia jeszcze z poprzedniego życia w Delhi dają o sobie znać, ale film Talwara jest pięknie proporcjonalny. Toczy się w przyswajalnym i adekwatnym rytmie. Jego skromność i umiejętność opowiadania o rzeczach kluczowych poprzez skromne gesty przywodzi na myśl twórczość Łozińskich. To nie jest opowieść z tezą, o tym, że Polacy są nietolerancyjni i źli. Choć bywają, i to też po drodze staje się jasne. Łagodna i niezwykle empatyczna próba zrozumienia siebie i swojego miejsca we wszechświecie w inteligentny i uważny sposób przygląda się wszystkim czynnikom, które mogą determinować końcowe wnioski. A raz na jakiś czas obraca lusterko w stronę widza, upewniając się: „Ty też widzisz w tym siebie?”. Rozrzucane na tej drodze do siebie gorzkie pigułki osładza bezbłędny humor. Jeśli ktokolwiek ma wątpliwości co do sukcesu asymilacji Arjuna, zostanie przekonany przez iście barejowski sznyt, z jakim zestawia on przeciwstawne akcenty. Filmowy list jest w gruncie rzeczy głęboko europejski z ducha: to przepełniona mądrym spokojem, niezwykle uniwersalna próba znalezienia i splecenia nitek, które trwale łączą to, co uznaje się za osobne.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.