Biegnąc, nie mamy czasu. Na starych i chorych. Na odchodzących. A przecież w rozkwieconym ponad miarę, słonecznym krajobrazie dzieje się też umieranie.
„Lechaim” – za życie. Taki toast wznoszą nasi starsi bracia w wierze, także podczas popogrzebowej ceremonii pożegnania. Bo życie jest najważniejsze. Mają o tym pamiętać wszyscy, również pogrążeni w smutku. Choć wtedy to najdotkliwsze. Niepojęte.
Wiosna przynosi nowe siły, wiosną dzieje się zmartwychwstanie, niezmiennie w każdym drzewie, gałęzi, pąku. W każdym z nas, nie tylko w wybranych. Dopóki żyjemy, wszystko jest możliwe. Zmiana, naprawa, przebudzenie. A jeszcze nowa miłość, dobro i radość. Wiem, czasem trudno uwierzyć. Czesław Miłosz odmienia przez przypadki „nadzieję”.
Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli,
Jeszcze kwiat nowy i gwiazdę niejedną
W ogrodzie świata byśmy zobaczyli.
Ten sam poeta powtarza jeszcze: „co nie ma cienia, istnieć nie ma siły”.
Jednym życia za mało, ciągle za mało. Gnają ich pasja i młodość, ożywiają ich kolejne twórcze pomysły. Długo. Inni niepewni, nie wiedzą, szukają, boją się, wahają, próbując odnaleźć własną drogę. W labiryncie XXI wieku wydaje się to trudniejsze niż dotychczas, przybywa ofert różnorakiej konfekcji dobrobytu i dobrostanu. Na straganach atrakcyjne wyprzedaże i przeceny gwarantujące sukces i szczęście. Jak się rozeznać w tym asortymencie? Komu zaufać, jeśli głos wewnętrzny jest zbyt słaby?
Widzę, jak trudno jest młodym. Jak trudno dokonać wyboru siebie w świecie pełnym zagrożeń, szczególnie tym, którego dopiero teraz zaczynają go doświadczać. Pokolenie rodziców, a na pewno dziadków, wydaje się twardsze, bardziej przygotowane na konfrontację i dźwiganie ciężarów codzienności. Oddziały psychiatryczne przepełnione, u terapeutów brakuje miejsc. Ustawiają się kolejki po pomoc, pomoc w życiu, które jest „darem”.
Nie ma recepty na spokój. Nie ma recepty na spełnienie. Najważniejsza jest zgoda z samym sobą. I tylko ona może przynieść rozwiązanie. Lub choćby wskazówkę. Obecny świat pełen luster i konieczności estradowych występów na niezliczonych ekranach, nie sprzyja ani ciszy, ani koncentracji. Ani wreszcie głębszemu namysłowi.
Biegnąc, nie mamy czasu. Na starych i chorych. Na odchodzących. A przecież w rozkwieconym ponad miarę, słonecznym krajobrazie dzieje się też umieranie. Od lat mu towarzyszę, obserwując mozolnie kolejne etapy utraty. „Życie jest najważniejsze” – powtarzam sobie, jak tamci w getcie, podczas powstania. Jak ratujący dzieci, którzy ratowali „cały świat”. Jak wszyscy, którzy walczą o ostatni oddech starych i chorych, także tych w bólu i męce, tych, dla których ja też wybrałabym spokój. Bo nie ma w nich już radości, bo niewiele im zostało poza udręką powtarzania czynności koniecznych. Jeszcze trwają, skazani na pomoc w każdym kroku – mycie, ubieranie, toaleta, jedzenie. Starzy ludzie w pieluchach sylabizują alfabet przetrwania. Ku czemu? I co ratujemy wtedy?
Degradująca siła starości przyprawia mnie o rozpacz, buntuję się, sprzeciwiam, złorzeczę. Nie godzę się na to, co się dzieje z ciałem, na sposób, w jaki się zmienia, słabnie, wiotczeje po kawałku. Traci dawne połączenia, możliwości, marnieje. Destabilizuje się, jak mózg. Wszystko to powoduje odchodzenie po kawałku, rozkłada żałobę na lata.
Erozja czasu zamazuje znajome niegdyś twarze. Jak ich szukać pod maską, w którą się zmieniły? Nie radzę sobie z wszechobecnym wówczas uczuciem klęski. Sięgam do stoików, oglądam ze wszystkich stron pojęcie „odwagi”. Nieudolnie tłumaczę sobie, że taka jest kolej rzeczy. Staram się. Nie pomaga maksyma Marka Aureliusza: „skromnie przyjmować, spokojnie tracić”…
Przyglądam się niegdyś wielkim i sławnym, wspaniałym intelektualistom, wirtuozom, gwiazdom zatrzaśniętym w pułapkach własnego ciała. Nie rozpoznającym bliskich, własnej przeszłości i talentów. Są wspomnieniem samych siebie, szukający słów, okularów i sensu. Dobrze, jeśli nie cierpią. Ale czy jesteśmy w stanie stwierdzić to na pewno? Nawet jeśli tak twierdzą? Co wiemy o ich wygasającej świadomości, o rozsypującym się mózgu i splątanych myślach?
Czy upokorzenie, jakiego doznają, dotyka ich? Czy męczy ich nadmiar życia, czy jedynie potykają się o niedołężności jego ostatniego etapu? Chciałabym wrócić do okresu, kiedy mnie to nie dotyczyło. Do lat, kiedy oni i ja mieliśmy ciągle „życie przed sobą”. Jeszcze jestem obserwatorem. Jeszcze.
I rozmyślam nad prawem do godnej śmierci, do wolności w decyzji o skróceniu ziemskiej drogi. O wyborze dla siebie i bliskich takich warunków odchodzenia, jakie są zgodne z moimi o nich wyobrażeniami. Coś się dzieje i w tej dyskusji. Także u nas.
Na warszawskich Powązkach wielki piaskowy grobowiec z następującą inskrypcją: Michał Szczęsny K. Herbu Grzymała. B. kapitan artylerii b. Wojsk Polskich, następnie naczelnik sekcji przy komorze celnej w Warszawie, kawaler orderów, ostatecznie emeryt… Zmarł w dniu 29 maja 1868 roku…
„Ostatecznie emeryt” – jak większość z nas. Jeśli nie dziś, jutro. Wiem, to niewyobrażalne, ale chciałabym oswoić tę myśl. Chciałabym nie widzieć obok siebie rekwizytów starości. Nie zaglądać niemożności w oczy. Wierzyć, że wyczerpałam moje możliwości w tej wędrówce. Reszta dokona się w pamiętaniu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.