Niepraktyczna, ale fotogeniczna torebka w rozmiarze XS, żółty zamiast różowego, neony z teledysków Spice Girls. Trendy z przełomu wieków znów święcą triumfy. A wszystko to za sprawą influencerek z Instagrama. Sprawdź, jak zostać jedną z nich.
Jeszcze dekadę temu na nasze wybory silnie oddziaływały zdjęcia mody ulicznej. Ich bohaterowie gwarantowali orzeźwienie w kreowanym przez magazyny świecie. Nie było w nim miejsca na spontaniczność. By mieć „tę spódnicę z Sartolialista” czy „sukienkę Giovanny Battaglii ze zdjęcia Garance Doré”, trzeba było wybrać się na długie i nie zawsze skuteczne poszukiwania. A z pewnością takie, które uruchamiały naszą inwencję. Dziś na blogi mało kto zagląda. Siłą rzeczy punkt ciężkości przeniósł się więc na Instagram. I chyba jeszcze trochę tam miejsca zagrzeje. Kreatywność rozsiadła się wygodnie, licząc na podpowiedzi z zewnątrz obejmujące miejsce pochodzenia danej rzeczy, a nawet link do sklepu. Sztuczny świat, który nas nie rusza? A może jednak nowe ścieżki, którym warto się przyjrzeć? Aktualnie to właśnie na Instagramie rodzi się większość trendów, a kto pilnie obserwuje codzienną porcję zdjęć, będzie wiedział, co w trawie piszczy, zanim ktokolwiek porządnie to opisze.
Od zera do… Net-a-Porter
Marki takie jak Rouje, By Far, Boyy czy Danse Lente prawdopodobnie nie miałyby racji bytu, a z pewnością nie zyskałyby aż tak dużej popularności, gdyby nie Instagram. Konkretne modele sukienek, torebek czy butów, przewijające się przez codzienny feed milionów użytkowników z całego świata, pozwoliły zaistnieć niejednej firmie. Niektóre z nich sklepu stacjonarnego do tej pory nie mają nawet w planach. Bo po co, skoro towar znika w kilka minut po wrzuceniu do sieci? Tak rodzą się trendy na kopertowe sukienki w kwiatki czy groszki, miniaturowe torebki, do których ledwo wejdzie komórka, czy buty wątpliwej urody z kwadratowym noskiem na przykład, które oglądane kilkaset razy tygodniowo nagle nabierają sensu. Jednego roku nikomu nieznane, następnego do kupienia na głównej stronie Net-a-Porter. Giganci muszą reagować, bo skończyły się czasy, gdy tego typu platformy skupiały się tylko i wyłącznie na markach luksusowych. Nowe, inne, zaskakujące. No i oczywiście popularne wśród influencerek. Chcąc, nie chcąc, tak mniej więcej wygląda przepis na sukces. Stąd coraz więcej marek celowo nie decyduje się na miejsce w realu. Zwłaszcza te, które zakładają instagramowe wyjadaczki: Jeanne Damas i Rouje, Anne Laure Mais Moreau i Musier Paris czy ostatnio Jessica Mercedes i Veclaim. Owszem, odzwierciedlają one chwilowe mody, ale też nie boją się dyktować własnych upodobań, fasonów czy palet kolorystycznych.
Kolor pokolenia Z
Podobno zdetronizował wszechobecny róż. Podobno kocha go Rihanna. Podobno jest bardzo trudny. A co naprawdę wiemy o żółtym, który ni stąd, ni zowąd stał się znakiem rozpoznawczym całej generacji? Sformułowanie „Gen Z Yellow”, czyli w wolnym tłumaczeniu, „kolor pokolenia Z” ukuła Haley Nahman, jedna z redaktorek „The Man Repeller” już w 2017 roku. Nie ma jedynego słusznego odcienia, waha się między wersją rozbieloną, a intensywnym nasyceniem dojrzałego owocu. Chwytliwą nazwę podchwyciły po kolei wszystkie portale i magazyny, by w 2018 roku ogłosić zepchnięcie na drugi plan „millennial pink”. Zastanówmy się, czym w ogóle jest wspomniane „pokolenie Z”. To grupa przychodząca po „millennialsach”, bardzo młoda, urodzona po roku 2000, zwana też czasem „dziećmi internetu”. W artykule Alexa Williamsa dla „New York Timesa” „Move over Millennials, Here Comes Generation Z” z 2015 roku czytamy o pierwszym pokoleniu, które nie pamięta czasów sprzed mediów społecznościowych. Może umiłowanie do żółtego wzięło się po prostu ze skojarzenia z wywołującym potężne skoki dopaminy logo Snapchata? A może barwa jest doskonała w swojej neutralności, co może być znamienne w czasach tak głośnej dyskusji o tożsamości płciowej? Już nie błękit czy róż, ale uniwersalny, optymistyczny żółty, wolny od silnych stereotypów? Bez względu na proweniencję, żółty ma się świetnie i chętnie wprowadzi nas w nowy sezon. Czy to okrągłą portmonetką z logo Jacquemusa noszoną na szyi, czy śniadaniowym talerzem z kawałkami mango w egzotycznym anturażu. I żaden koral od Pantone’a nie będzie mu straszny.
Reaktywacja bagietki
Odgrywała jedną z ważniejszych ról drugoplanowych w serialu „Seks w wielkim mieście”, choć była tylko przedmiotem. A może „aż” przedmiotem? Zaprojektowana w 1997 roku przez Silvię Venturini Fendi „Baguette” miała być żartem z kultu użytkowości, a z miejsca stała się bestsellerem. Mowa o Baguette, modelu torebki Fendi, który już w pierwszym roku produkcji sprzedał się w liczbie ponad stu tysięcy egzemplarzy. Odszedł w zapomnienie wraz z całą dość absurdalną modą przełomu tysiącleci. Jeszcze do niedawna, podobnie jak Sadle Bag Diora, uosabiany był z kiczem i przesadą (które zwykle szły w parze z nadmierną opalenizną i perłowym błyszczykiem). Tak jak zeszły rok należał do wskrzeszonego przez Marię Grazię Chiuri siodła z logotypem, tak 2019 rok zdecydowanie będzie rokiem „bagietki”. Skąd ta zmiana? Owszem, Fendi ma w tym swój spory udział (zaskakująco udana współpraca z marką Fila sprawiła, że o marce jest znów gorąco), ale namieszały marki znacznie bardziej niszowe. Wspomniana wcześniej By Far, cały swój asortyment opierająca na nostalgicznym spojrzeniu w stronę lat dziewięćdziesiątych, w 2018 roku wypuściła na rynek niepozorną torebkę o wdzięcznym imieniu „Rachel". Zainspirowaną, oczywiście, garderobą bohaterki „Przyjaciół”. Do niedawna bez problemu można było ją kupić. To już przeszłość. Winę za niedostępność modelu ponoszą m.in. Bella Hadid i Kendall Jenner oraz szereg gwiazdek Instagrama z nieco mniejszymi, choć nie jest powiedziane, że mniej skutecznymi, zasięgami. Jeśli ktokolwiek zastanawia się nad torebką na nowy sezon, ma odpowiedź podaną na tacy. Nieduża, prostokątna, o lekko zaokrąglonych rogach, koniecznie na krótkim pasku.
Dziecinada dla dorosłych
Przykrótkie koszulki, rozkloszowane spódnice, żelowe sandałki, czy kiczowata koralikowa biżuteria nieśmiało przypominały się już w zeszłe wakacje. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby średnia wieku noszących nie przekraczała siedmiu lat. Jednak koraliki przywodzące na myśl pudrowe cukierki, spinki w kształcie kwiatków czy torebki wyplatane ze sztucznych pereł zdobyły serca całkiem już dorosłych kobiet. Aby nie popaść w przesadę, stylowe dziewczyny przełamywały takimi akcesoriami całkiem poważne i przemyślane zestawy. Tu do obserwowanych warto dodać francuską it-girl, Sabinę Socol. To w dużej mierze dzięki niej do mody weszły zabawne torebki projektantki z Manhattanu, Susan Alexandry. Ręcznie wyplatane z plastikowych koralików, w kolorach jeszcze radośniejszych niż Lego, otwierają nowy wątek w temacie akcesoriów. Oczywiście niezbyt uczciwa konkurencja szybko wzrasta, sięgając po wersje niewiadomego pochodzenia, powstałe z pewnością tysiące kilometrów od Manhattanu, w nieokreślonych warunkach. Nie da się uciec od ciemnej strony Instagrama. Skoro coś się klika, grzechem byłoby nie wykorzystać sytuacji, prawda?
Neon od Prady
A co wtedy, gdy kultowej rzeczy z Instagrama nie można kupić na zawołanie? Na taki eksperyment może sobie pozwolić chyba tylko dom mody pokroju Prady. W ubiegłym roku firma wznowiła produkcję mocno zahaczającej o tematy sportowe kolekcji Prada Linea Rossa. Ortalionowe kurtki, spodnie czy kapelusze z charakterystycznym czerwonym paskiem z logo przeniosły się w czasie z lat dziewięćdziesiątych (znów!), zachowując swoją pierwotną formę. Zmienił się rodzaj użytych surowców. Tu z pomocą przyszły nowoczesne technologie. Kolory? Neonowe: zieleń, róż, pomarańcz. Gdzie kupić? W wybranych butikach i domach towarowych. Kiedy? Tylko we wrześniu. Dokładne daty zostały podane na stronie internetowej Prady. Ceny, podobnie jak dwadzieścia lat wcześniej, pozostały na poziomie niższym niż projektów regularnych. Trudno się dziwić, że choć Instagram zawibrował neonami, ubrania zniknęły w okamgnieniu.
Co dalej?
Ciekawym trendem są akcenty analogowe. Wszystko wskazuje na to, że wraz z „bagietkami”, kolorami jak z teledysków „Spice Girls”, czy dodatkami z wakacyjnych bazarów powraca miłość do niedoskonałych nośników z przeszłości – czy to muzycznych, czy fotograficznych. Już nie filtry udające starą kliszę, ale klisza sama w sobie. Już nie sześćdziesiąt cztery giga utworów mp3, ale winyle albo kasety magnetofonowe. To właśnie na Instagramie triumfy święci kompaktowy aparat fotograficzny Contax T2. Liczba postów z hasztagiem #contaxt2 przekroczyła dwieście tysięcy, a zapewne wkrótce wzrośnie przynajmniej dwukrotnie. Cena tego sprzętu, jak na instagramowy hit przystało, przyprawia o lekki ból głowy. Za używane egzemplarze zapłacimy prawie 1500 funtów. Dlaczego? Po pierwsze, Contax T2 od dawna nie jest produkowany, a więc wcale nie jest taki łatwy do zdobycia. A po drugie, dzięki niemu mamy okazję dołączyć do zaszczytnej grupy amatorów fotografii analogowej. Czy miał na to wpływ Chris Hemsworth, gdy ogłosił (oczywiście na Instagramie), że przechodzi na kliszę, ponieważ „digital is dead”? Dwa i pół miliona osób „lubi to”. Spora część z nich klika też w odpowiedni hasztag. I gotowe! Zabawne, że fotografię cyfrową krytykuje się za pośrednictwem cyfrowej aplikacji, a analogowe zdjęcia umieszcza w internecie. Ale najwyraźniej Instagram nie sprzyja logicznemu myśleniu. Przypomnimy sobie o tym już niedługo, gdy będziemy trzymać w ręku zupełnie niepraktyczną, ale niezmiernie fotogeniczną, torebkę wielkości tabliczki czekolady. Jak to się mogło stać?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.