
Jakub Gierszał grał Langera w „Chyłce”, teraz bohaterowi z kryminałów Remigiusza Mroza poświęcono serial SkyShowtime, „Langer”. Co aktor myśli o graniu czarnych charakterów? – Dla mnie kluczowym elementem zawodu aktora jest empatia – mówi.
Myślisz, że jako aktor lepiej czytasz ludzi?
Na pewno dużą częścią tego zawodu jest obserwacja świata i ludzi dookoła siebie. Należy być uważnym na najmniejsze szczegóły, żeby próbować zrozumieć motywacje ludzi w najróżniejszych sytuacjach. Jestem więc na ludzi otwarty i staram się ich zrozumieć.
A empatia?
Dla mnie jest kluczowym elementem zawodu aktora. Podobno z empatią jest trochę jak z wrażliwością na dźwięki czy zapachy – każdy ma je w innym stopniu, kształtuje się to być może we wczesnym dzieciństwie, jakoś się tego chyba uczymy. Empatia to dla mnie punkt wyjścia do pracy, na ile potrafię współczuć sytuacji, w jakiej jest postawiony mój bohater, i współdzielić z nim przeżycia.
A jak to jest z tym wczuwaniem się w czarne charaktery?
Takie postaci są zazwyczaj larger than life. Langer też taki jest. Ta postać sprzedaje ludziom jakąś fantazję. Z mojej perspektywy, niezależnie od tego, czy gram złego, czy dobrego bohatera, nie oceniam, tylko jestem go ciekawy. Wykorzystuję empatię, żeby go zrozumieć, przedstawić, pokazać. Staram się wytłumaczyć sobie motywację każdego z moich bohaterów. Ale nie ma jednej metody aktorskiej. Isabelle Huppert mówiła kiedyś, że widzi postaci w kolorach, nie potrzebuje rozumieć ich psychologii. To też jakiś sposób. Ja potrzebuję zrozumieć podstawowe cechy postaci, ale zostawiam przestrzeń na rzeczy, których nie rozumiem albo nie chcę rozumieć.
Czy to uwalniające grać czarny charakter?
Tak, bo postawa moralna w życiu powoduje, że musimy trzymać się zasad, funkcjonować w jakichś ramach, a to może być formą samoograniczenia. Jeśli grasz dobrą postać, to tych ram musisz trzymać się w każdej scenie, bo to jest niejako zobowiązanie tej postaci wobec świata. A przy czarnych charakterach można, a nawet trzeba się puścić. I widz sobie myśli, że też by chciał tak się czasem puścić… Jest w tym chyba jakieś poczucie wolności dla widza.
Czym różni się „Langer” od „Chyłki”?
Reżyser Łukasz Palkowski pracuje z materiałem po swojemu. Serial powstał na motywach powieści Remigiusza Mroza, nie stanowi wiernej ekranizacji. Czuję, jakbyśmy tworzyli nowy świat – bardziej umowny, mniej dosłowny. Jestem ciekawy, czy fani „Chyłki” się w tym uniwersum odnajdą. To klimat mroczny, ale bliski czarnej komedii. Langer robi swoje, jak w „Chyłce”, ale świat, w którym funkcjonuje, wydaje się jeszcze bardziej absurdalny.
Ten świat – blichtru, pieniędzy, władzy – będzie się widzom wydawał pociągający?
Do pewnego stopnia każdy świat zaklęty w telewizji wydaje się magnetyczny. Tak to przecież działa.
Widzowie lubią Langera tak jak Dextera czy Dahmera. Zło ich pociąga.
Nie potrafię tego wytłumaczyć, bo we mnie tego nie ma. Próbowałem „Dahmera” oglądać, ale nie mogłem. „Dextera” nie widziałem nigdy. Jeśli już oglądam mroczne produkcje, to z gatunku true crime, który pozwala zajrzeć w czeluści ludzkiej duszy. I zapytać, czy naprawdę jesteśmy zdolni do wszystkiego.
Czy ze względu na związek ojca z kinem już w dzieciństwie czułeś się bliżej tego świata?
Gdy dorastałem, ten świat wydawał mi się naprawdę daleki. Ale wiedziałem, że chcę robić filmy – i to od zawsze. Jestem szczęśliwy, że odkryłem to tak wcześnie, bo to właśnie filmom poświęciłem swoje życie. Z racji tego, że podjąłem tę decyzję tak wcześnie, wiedziałem, dokąd zmierzam. I nie zastanawiałem się, czy tam – w tym kinie – jest dla mnie miejsce. Gdy w 2009 roku kręciliśmy „Wszystko, co kocham”, rozmawialiśmy o tym, że na okładce DVD będą nasze zdjęcia. Dla nas to był wtedy absolutny szał, szczyt marzeń. A gdy szedłem do szkoły teatralnej, to myślałem sobie, że wezmę każdy dzień zdjęciowy, jaki tylko dostanę.
Czy spełnienie marzeń nie wiąże się czasem z rozczarowaniem?
Rzeczywistość potrafi być okrutna. Studia w szkole teatralnej wiązały się z rozczarowaniem. Czułem ogromną radość, ale smuciło mnie to, że system nauczania jest przestarzały. Dziś myślę, że to naprawdę dobra praca. Spotykam fascynujących ludzi, odwiedzam mnóstwo naprawdę ciekawych miejsc – to ogromny przywilej. Nawet jak jest presja, jak jest stres, nawet jak się nie śpi po nocach, a się nie śpi, bo stres jest duży, to i tak mam poczucie, że jestem szczęściarzem, że ten zawód jest dobry.
Czy spotykasz jeszcze prawdziwych mistrzów?
Tak, ale niekoniecznie w pracy, tylko po drodze, w podróży, takich mistrzów życia, którzy dużo mi dają. W świecie sztuki ważne były dla mnie spotkania z Janem Peszkiem, Janem Komasą, Maćkiem Sobieszczańskim czy Klaudiuszem Chrostowskim, z którym kręciliśmy „Ultima Thule”. Ostatnio coraz częściej sięgam też po archiwalia, oglądam dokumenty o reżyserach – Fellinim, Spielbergu – o tych, którzy wierzyli w magię kina. W tym duchu oglądałem ostatnio „Dużego” z Tomem Hanksem z 1988 roku. Takich filmów już się nie kręci, a chciałbym w takim zagrać.
A ten stres, o którym mówiłeś, nie mija z wiekiem?
Nie mija nigdy. Gdy pierwszy raz statystowałem na planie serialu „Ekipa”, doświadczona aktorka grająca główną rolę trzęsła się ze strachu. Już wtedy zrozumiałem, że ten lęk będzie mi towarzyszył zawsze. Uczę się z nim żyć. Dla osoby nieśmiałej każdorazowe stanięcie przed kamerą to przekraczanie siebie. Ale właśnie w tym przekraczaniu jest coś ważnego. To trochę tak, jakbym morsował – każde wejście do zimnej wody boli, ale robisz to nadal.
Kiedy stwierdziłeś, że przestałeś być młodym aktorem?
Wiele osób wciąż uważa mnie za aktora młodego pokolenia, a ja dawno przekroczyłem trzydziestkę. Jeszcze jako trzydziestolatek traktowałem siebie raczej jako aktora młodego.
Wciąż możesz grać dwudziestolatków.
Ale już tylko tych zbliżających się do trzydziestki. Gdy gram bohatera młodszego od siebie, rodzi się we mnie nowa energia. Do upływu czasu podchodzę z dystansem. Wierzę, że są Chronos i Kairos. Chronos, z którym codziennie zbliżamy się do śmierci, i Kairos – ten czas właściwy, ten tu i teraz, oderwany od naszej fizyczności. Wierzę, że każdy ma swój czas, a próby przychodzą do nas, gdy jesteśmy na nie gotowi. To jest część tej tajemnicy. Dlatego wierzę w to, że można później w życiu poczuć jego prawdziwy smak.
Chyba mógłbyś zagrać mistrza zen…
Może tak.
Wydajesz się pogodzony z życiem, harmonijny.
Z zewnątrz może tak to wygląda, ale w środku nie zawsze panuje spokój.
A czy czegoś się boisz?
Nie obawiam się technologii, tylko tego, jak używa i użyje jej człowiek. Nasza cywilizacja ciągle potrzebuje konfliktów – to sytuacja patowa. Martwi mnie to, ale nie mam na to wpływu.
A aktorstwo do pewnego stopnia daje poczucie sprawczości?
To jest największa wartość tego zawodu. Czasem zagrasz w czymś, co daje sens tobie i widzom. Ale takie projekty nie zdarzają się codziennie.
Nigdy nie zapomnę „Sali samobójców” – to był film niemal profetyczny.
Aspekt społeczny był dla nas bardzo ważny, był siłą napędową całej tej pracy. Pracowaliśmy z intencją, żeby coś przekazać. Czasami intencją jest rozrywka. I to też jest okej, bo jesteśmy też entertainerami. Ale chciałbym, żebyśmy czasem mogli być także nosicielami czegoś, co może mieć większe znaczenie.
Coraz częściej kręcenie filmów traktuje się jak tworzenie kontentu.
Rynek się zmienił, a serwisy streamingowe działają jak globalna telewizja. Oglądałem dokument o Fellinim, który w latach 60. narzekał na telewizję, tak jak my dzisiaj na internet. Porównywał pilota do plutonu egzekucyjnego. Według niego wystarczyło jedno kliknięcie, by zabić emocje. A kino wcześniej było doświadczeniem metafizycznym – trzeba było do niego pojechać, znaleźć miejsce parkingowe, stanąć w kolejce. Tego rytuału już nie ma. Albo jest, ale na innych zasadach się go przeżywa.
A czujesz, że dzięki tym zmianom masz więcej możliwości zawodowych?
Na pewno wymaga to ode mnie myślenia bardziej taktycznego. Staram się planować dwa kroki naprzód, zastanawiać się, jak się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości. Osobiście wolałem to, co było wcześniej, ale też wiem, że to już nie wróci i nie ma sensu się buntować. Z drugiej strony, kiedyś kręciło się w Polsce o wiele mniej filmów – pewnie maksymalnie dziesięć, dwanaście produkcji rocznie, dziś jesteśmy przy ponad sześćdziesięciu! Jak zaczynałem pracę, to podchodziliśmy do każdej produkcji z pieczołowitością. Premierę traktowaliśmy jak święto. Wtedy na pewno bardziej czułem, że współtworzymy kulturę. Zastanawiam się czasem, jaką aktor pełni teraz rolę w społeczeństwie. Ale wiem przede wszystkim, że aktor musi grać, być aktywnym, gotowym, rozgrzanym. Zdecydowałem, że nie będę grać w teatrze, a to właśnie scena zapewnia takie „rozgrzanie”, więc zamiast tego staram się regularnie grać na planie.
A co by się stało, gdybyś nie trenował?
Myślę, że z każdym takim treningiem zyskuje się pewność siebie. Gdybym nie ćwiczył, może próbowałbym naładować za dużo w jeden projekt? A takie przeładowane granie nie jest dobre, bo odciąga uwagę od tematu. A praca dobrze mi robi.
A jak podchodzisz do castingów?
Zdarzyło mi się dostać propozycje bez castingu, ale generalnie jestem ich zwolennikiem, bo chcę poznać reżysera, żeby wyczuć jego energię już przy pierwszym spotkaniu. Teraz nastała era self tape’ów – to z jednej strony wygodne, bo mogę wysłać w świat ileś filmików, ale z drugiej te często kilkusekundowe wideo niewiele o mnie mówi. Nie ma w tym komfortu indywidualnego traktowania. Ta formuła spycha odpowiedzialność na aktorów. Ja jestem jak najbardziej za braniem takiej odpowiedzialności w życiu i w tym zawodzie, ale wtedy produkcja nie musi niczego organizować. Wysyłasz tysiące taśm i z reguły już nigdy nie dostajesz odzewu w sprawie danego self tape’a. Uważam to za negatywną stronę tej formy castingu.
Pracujesz teraz też za granicą?
Zaangażowałem się w serię filmów telewizyjnych dla ZDF w Niemczech. To dla mnie coś zupełnie nowego, innego.
A lubisz współzawodnictwo?
Chyba nie, bo każdy jest… bez dna, jakoś nieskończony, inny. Mamy swoje przydatności do ról w zawodzie i życiu, a nie pasujemy do wszystkich.
Taka postawa wynika z pewności siebie?
Raczej z doświadczenia. Musi się zgodzić wiele rzeczy, żeby dany aktor zagrał daną rolę. Jest to często kwestia właściwego momentu i zbiegu odpowiednich okoliczności. Tak jak już wspomniałem, każdy ma swój czas i każdy jest na swój sposób unikatowy. Nie każdy podąża za swoimi celami w ten sam sposób, ale nauczyłem się z biegiem lat, że tam, gdzie jest we mnie otwartość i ciekawość, tam też znajdzie się dla mnie miejsce w świecie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.