Nie lubię mieć marzeń, bo co, jeśli się nie spełnią? Po prostu chciałbym kiedyś zagrać muzyka – mówi nam Łukasz Simlat, zapytany o wymarzoną rolę. Mijający rok był dla niego szczególnie owocny, pełen nowych wyzwań i sentymentalnych powrotów, nie tylko do roli uwielbianego sierżanta Miki w „Rojście”. Powrócił także w rodzinne strony, gdzie w opuszczonym kinie tym razem pozował w sesji inspirowanej kultowym filmem. Ta stała się dla nas pretekstem do nostalgicznego powrotu do pierwszych kroków przed kamerą, budowania własnego aktorskiego warsztatu, a także trudnej sztuki stawiania granic w świecie, w którym teoretycznie można wszystko.
Mijający rok był dla ciebie szczególnie owocny. W kinach oglądaliśmy cię w „Kosie”, „Drużynie AA”, „Sezonach”, powróciłeś do serialowej roli sierżanta Miki w „Rojście” oraz na plan „Vinci 2” po 20 latach od premiery pierwszej części. W międzyczasie możemy oglądać cię na deskach teatralnych w Garnizonie Sztuki i Ateneum. Każda z tych postaci to zupełnie inny emocjonalny rozstrzał.
Nieustannie obcuję z nieswoimi emocjami, otaczam się bańką myślenia o kimś, kto jest z papieru, żeby go uwiarygodnić. Bierzesz na tapet rzeczy, które nie są twoimi aktualnymi problemami i nagle się orientujesz, że twoje własne są odsunięte w kąt, bo nie ma teraz na to czasu. Najgorzej jest, gdy twój problem koresponduje z problemem bohatera. Wtedy ta granica może się niebezpiecznie pozacierać.
Masz sposób na to, żeby tej granicy w swoim życiu nie przekraczać?
Staram się. W szkole teatralnej moje pokolenie uczono, że aktor nie choruje, tylko umiera. Gdy człowiek jest napakowany taką ideą, trudno mu realnie spojrzeć na problem, gdy ten się pojawia. W końcu zacząłem te granice stawiać w miejscu, które jest dla mnie zdrowe. Po raz pierwszy dwa lata temu odwołałem spektakl z powodu choroby. Dopiero po dwóch dekadach w zawodzie doszedłem do tego, że też jestem tylko człowiekiem.
Co wcześniej ci na to nie pozwalało? Ambicja? Napięty grafik? Ego?
Wiele rzeczy się na to złożyło. Czasami zazdroszczę ludziom, którzy pracują 5 dni w tygodniu po 8 godzin. W moim zawodzie nie da się tego zrobić. Są tacy, którzy mają nazwisko i wystarczy im jeden film rocznie, mogą sobie ewentualnie grać w teatrze. Teraz w naszej branży wszystko ma status „secret project” i o tym, czy się do niego dostaniesz, czasem dowiadujesz się chwilę przed. Jeśli już masz za dużo zobowiązań, to dopychasz je kolanem. Bo aktorskie ego czasem nie pozwala ci odpuścić, zwłaszcza gdy dostaniesz rolę, którą można coś powiedzieć. Bywa, że kończy się to 18-godzinną zmianą, bo z planu jedziesz do teatru. Mam wrażenie, że po odblokowaniu planów filmowych jeszcze w pandemii dynamo zwielokrotniło ten pęd. Okazało się, że można zacząć i skończyć serial, który jest nienapisany i pisać go w trakcie. Ale to, że aktor nie wie, do czego jedzie, bo nie ma ostatnich odcinków, to jest w ogóle nieważne. To jest nieuczciwe i przemocowe.
Ostatnio stałeś się także częścią projektu fotograficznego. Adama Fietkiewicza zainspirowała nie tylko twoja twórczość, lecz także kultowy film „Cinema Paradiso”. Pada tam zdanie wypowiedziane przez Alfredo do Toto: „Cokolwiek będziesz w życiu robił, kochaj to tak jak kochałeś kino, kiedy byłeś małym chłopcem”. Czy w twoim życiu był taki Alfredo albo może jakiś film, zdarzenie, które popchnęły cię w stronę aktorstwa?
Między podstawówką a liceum wiedziałem, że muszę niedługo zadecydować o swojej przyszłości. A mnie nic szczególnie nie interesowało. Dziś z perspektywy czasu powiedziałbym, że do aktorstwa pociągnął mnie pewien rodzaj podniecenia związany z adrenaliną, której nie dałby mi żaden inny zawód. Może muzyka byłaby najbliższą temu uczuciu sztuką. Gdybym miał wybierać jeszcze raz, wybrałbym aktorstwo, błagając, by los rzucił mnie bardziej na Zachód.
Pamiętasz swoje pierwsze występy?
Uwielbiałem występować przed rodziną, jechać na pamięć z książeczki „Dowcipów śląskich” na imieninach. Kiedy w rodzinie pojawiła się kamera, nakręciłem się jeszcze bardziej. Za odłożone pieniądze w liceum kupiłem pierwszą VHS-kę i zaczęliśmy kręcić coś z kolegami, pisać scenariusze. Wtedy pomyślałem, że to może być zajebisty sposób na życie. Oczywiście miałem wtedy zupełnie inne wyobrażenie o tym zawodzie.
Razem z Adamem Fietkiewiczem wybraliście się w twoje rodzinne strony, by zrealizować sesję, co ma symboliczny wydźwięk. Jak wspominasz ten powrót?
Jestem z Sosnowca, sesję zrobiliśmy w opuszczonym kinie Uciecha w Czeladzi, gdzie mieszkała moja ciocia i gdzie spędzałem czas jako dziecko. Jestem przeszczęśliwy, gdy wracam w tamte rejony – prywatnie czy na plan – i naprawdę przy każdej okazji staję pod blokiem mojej matki na osiedlu przy dawnej kopalni. Bardzo dużo analizuję. Wiele wybitnych postaci po podbojach świata wraca do rodzinnych okolic i tam umiera, co bardzo daje mi do myślenia. Nie mówię, że tak będzie ze mną, ale za Warszawą nie przepadam. 28 lat temu przyjechałem tutaj na studia, mam tu mieszkanie i nadal nie jestem w stanie przyzwyczaić się do tego miasta.
Gdzie w takim razie czujesz się jak w domu?
Warszawska Wola stała się poniekąd moim domem. Ale „dom” jest u mamy i jest też na Mazurach.
Czyli ucieczki z miasta do natury są ci bliskie?
I to od dzieciństwa. Gdy dziadek odbierał mnie z przedszkola, jeździliśmy na działkę za hałdami kopalnianymi. Jako dzieciak przeklinałem ten rytuał, bo trzeba było na tej działce pomagać, a dziś wiele bym oddał za ten czas na działce z dziadkiem.
Pozostając przy dzieciństwie – wychowałeś się bardziej na kinie polskim czy zachodnim?
Na obu. Pamiętam, jak miałem możliwość zobaczenia „Taksówkarza”, „Dawno temu w Ameryce” czy „Człowieka z blizną”. Pewnie gdybym oglądał inny repertuar, na przykład tylko polski albo tylko teatralny, byłbym dziś innym aktorem, zakorzenionym w tej „grubszej” formie polskiego aktorstwa. Ale przesiąkałem w młodym wieku naturalistycznym aktorstwem, jakie prezentowali wtedy chociażby De Niro czy Pacino, przez co może zawsze ciągnęło mnie do tej niebywałej pierwszej prawdy kina.
Kto był wówczas twoim idolem? Do czyjego poziomu aspirowałeś?
Jak wszyscy oglądałem „Dempsey i Makepeace na tropie”, „Miami Vice”. Chciałem być jak ci twardzi kolesie, to były młodzieńcze fascynacje. Potem interesowało mnie biologiczne aktorstwo Gena Hackmana w „Rozmowie” Coppoli, Hopkinsa w „Milczeniu owiec”, który za 11 minut na ekranie dostaje Oscara. Podążasz za nimi. Pewnie ta przygoda skończy się wraz ze śmiercią jednego z nas, bo na tym polega przygoda z ulubionym aktorem.
Zaraz po szkole dostałem film, gdzie partnerowałem Janowi Fryczowi – miałem grać z moim wielkim idolem! Jak nie pozwolić na to, żeby mnie to nie sparaliżowało? Mieliśmy do zagrania scenę z bardzo trudną, kaskadową wymianą zdań, powtarzaliśmy ją przed ujęciami. Idąc na plan, Jan złapał mnie za rękę i powiedział: „Jakbym się pierdolnął, to błagam, ratuj mnie”. I poczułem nagle, że jestem z tym wielkim aktorem w partnerskiej sytuacji. To, na kogo trafisz, jest megabudujące, bo to ci dodaje skrzydeł, które z czasem rosną, a ty zaczynasz oddawać po piórku innym. Bo jak mówi Adaś Woronowicz: „Już nieważne w pewnym momencie co, tylko ważne z kim”.
Co w takim razie musi mieć w sobie postać, by przyciągnąć twoją uwagę?
Odrzucam rolę, gdy jest bardzo źle napisana albo jeżeli to jest temat, którego nie chcę dotykać, na który w tym momencie mnie nie stać energetycznie. Jeśli odmawiam, to wynika z uczciwości, gdy nie mam nic do powiedzenia, nie mieszczę się w tym temacie. Wybieram scenariusze, które przekonują mnie do wejścia w ten świat, gdy od razu zaczynam sobie wyobrażać swoją postać i czuć ją.
Jak w swoich postaciach szukasz autentyczności, rysu emocji, w które przecież muszą uwierzyć widzowie?
To jest proces intuicyjnego budowania warstw bohatera. Staram się wyjść z biologiczności aktorstwa, z tej szkoły amerykańskiej, wcielania się na tyle, na ile pozwalają mi własne doświadczenie i obserwacje. Przede wszystkim staram się nie myśleć sztampą. Jeszcze w liceum byłem świadkiem sytuacji, kiedy mężczyzna próbował wbiec do ruszającego z peronu pociągu. Wpadł w szczelinę między pociągiem a peronem tak, że wystawały mu tylko dłonie. Zapadła przerażająca cisza, pociąg zahamował. Ten człowiek wyszedł o własnych siłach i wykrzyknął: „Buty! Zgubiłem buty! Muszą tu być!”. Absurd tej sytuacji był oszałamiający. Kiedy mam przygotować się do jakiejś trudnej sceny, myślę o tym, co może być moimi „butami”, zupełnie innym kontekstem tej samej sytuacji.
Coraz rzadziej lubię się otaczać mrokiem, to znaczy brać na tapet to, co będzie mnie prowokowało do wypruwania flaków. Oczywiście robię to z jakiegoś masochizmu, albo delikatniej – ciekawości zawodowej. I tak przy Wąsowskim w „Kosie” chciałem stworzyć postać, która odrzucałaby widza nie tylko czynami, ale nawet aparycją. Wymyśliłem wysuniętą szczękę, z której w dodatku leciała ślina. Aby się ciągle ślinić, nosiłem buteleczkę z sokiem cytrynowym na planie. Tak wytrawiłem sobie szkliwo w zębach, że myślałem, że zwariuję przez 2 miesiące.
Łatwiej jest ci wejść w rolę czy z niej wyjść?
Wyjść, bo dobrze znam drogę, po której do niej doszedłem. Podchodzę do pracy aktorskiej w sposób rzemieślniczy, postacią jestem na planie. Pamiętam, jak długo próbowałem rozgryźć scenę z filmu Małgośki Szumowskiej „Śniegu już nigdy nie będzie”. Śmiertelnie chory na raka ojciec, naćpany, sadzi ze swoim synem drzewko wigilijne przed domem. Mogłem tylko bazować na swojej wyobraźni, próbując ominąć banał. Narkotyczny amok skończył się jedzeniem ziemi. To nakręcanie się w emocjach… trudno z niego wyjść, bo to szokowa sytuacja, która cię trzaska po pysku, a rezultaty mogą zaskoczyć nawet ciebie.
Twój ostatni film, „Sezony”, zdają się być bardzo intymną przeprawą, bo burzycie przed widzem czwartą ścianę i zabieracie nas na drugą stronę, odsłaniając nieznane dotąd emocje.
To jest rzecz, która mnie ujęła. To świetnie napisany scenariusz, który opowiada o naszym świecie – ludzi, którzy całe życie spędzili w teatrze z Andrzejem Grabowskim i Andrzejem Sewerynem na czele. Plus to komedia odbiegająca od klisz „polskiej komedii”, nie jest przaśna, dowcip ma zawsze kontekst, nie aktor ma być śmieszny, a absurd sytuacji.
W „Sezonach” poruszany jest wątek aktorskiego ego. To ciekawa perspektywa z pozycji widza, który przecież może mieć różne wyobrażenie o swoim idolu, nierzadko rozmijające się z rzeczywistością.
Nieokrzesane ego aktorskie przeszkadza w pracy i tobie, i innym. Wychodzę z założenia, że ego trzeba zostawić w szatni. Ale i ego może mieć swoje odciski, to bardzo złożona sytuacja. Bo nawet w małym teatrze może ci się jeszcze chcieć, może i nie dostajesz pierwszoplanowych roli, ale wyciśniesz, co się da, z drugiego planu. Ale, jak by nie patrzeć, „Sezony” dały nam możliwość obśmiania wielu komicznych sytuacji, które pokazują prawdę o naszym środowisku.
W „Sezonach” życie osobiste całkowicie miesza się z zawodowym. Natomiast u ciebie jest zupełnie odwrotnie, skutecznie strzeżesz życia prywatnego. Nigdy cię nie kusiło, by pokazać trochę prywaty w social mediach?
Nie i tak też ustaliliśmy to sobie z żoną. Nie mam z tym kłopotu, bo mam wrażenie, że byłem i nadal jestem na tyle nieciekawy, że paparazzi za mną nie chodzą i nie wyobrażam sobie tego. Współczuję kolegom, u których tak się dzieje. Myślę, że ode mnie ktoś dostałby w zęby.
Czy łatwo przychodzi ci, żeby zostawić emocje tam, gdzie ich miejsce, czyli na planie, i nie przenosić ich do domu?
Jeżeli przenoszę je do domu, to tylko w skrytości myśli. Bywa, że radzę się żony, co jej zdaniem lepiej wypada w danej scenie, ale to się zawsze odbywa w zdrowy, higieniczny sposób. Nigdy nie podchodziłem do zawodu tak, że zamykam się na kilka godzin i nikt nie może mi przeszkadzać, bo ja tworzę, a jak gram socjopatę, to wszystkich terroryzuję. Nie wyobrażam sobie takiej ścieżki, jakiej próbowali Tadeusz Łomnicki czy Daniel Day-Lewis.
Jest może jakaś rola, która ciągle ci się marzy?
Nie lubię mieć marzeń, bo co, jeśli się nie spełnią? Po prostu chciałbym kiedyś zagrać muzyka.
Zdjęcia: Adam Fietkiewicz
MUA: Kinga Jasińska
Support location: Mariola Siwińska
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.