Znaleziono 0 artykułów
28.12.2024

Maggie Smith zachwycała klasą wielkiej damy kina na ekranie i w życiu

28.12.2024
(Fot. materiały prasowe/Loewe)

Trudno uwierzyć, że minęło zaledwie 15 miesięcy, odkąd świat ujrzała ekskluzywna kampania Loewe z 88-letnią Maggie Smith w roli głównej. Na jednej z fotografii autorstwa Juergena Tellera ubrana w sztuczne futro aktorka ściska reprezentacyjną dla marki Puzzle Bag i uśmiecha się przyjaźnie. Błysk w oku, który pojawia się, gdy patrzy z ironią w obiektyw, przywodzi na myśl wyniosłość i przekorę arystokratek, w które przez całe życie się wcielała.

Kto mógł przewidzieć, że będzie to ostatni z jej publicznych portretów. Tym bardziej symboliczny, bo korespondujący ze zdjęciami, na których utrwalono ją w ciągu trwającej ponad siedem dekad kariery. Jedną z nich wykonał w 1969 roku Adam Smith: ubrana w ciepłe futro Maggie stoi przy alei w Hollywood i uśmiecha się szeroko. To ważny w jej życiu moment, gdy kariera za oceanem nabiera rozmachu po występie w „Pełni życia panny Brodie”, za który zdobyła pierwszego Oscara. Te dwa zdjęcia Brytyjki po latach zdają się dopełniać. I choć z wiekiem jej uśmiech nabrał ironicznej głębi, to widoczna już na pierwszym portrecie pewność siebie zwiastowała rozwój jednego z największych – i wyjątkowo nieoczywistych – brytyjskich talentów XX wieku.

Dame Margaret Natalie Smith, ikonę teatru i kina ze Zjednoczonego Królestwa, zdobywczyni sześciu nominacji do Oscara, trzech Złotych Globów i czterech nagród Emmy, pożegnaliśmy z końcem września tego roku. Przez kilka tygodni fani z całego świata wspominali jej uprzejmą stanowczość w roli Minerwy McGonagall z serii o „Harrym Potterze”, błyskotliwe riposty, którymi puentowała każdą konwersację jako hrabina Violet z „Downton Abbey”, czy surowość pani Medlock z „Tajemniczego ogrodu”. Prywatna uroczystość pogrzebowa dla najbliższych odbyła się 4 listopada w londyńskim Richmond, a kondolencje przysłał król Karol, premier Keir Starmer i wielu współpracowników. Choć aktorka miała 89 lat, wiadomość o jej śmierci zaskoczyła opinię publiczną, trafiając w najczulszy punkt serc fanów, nieprzygotowanych na podobną wiadomość. W końcu milenialsi, ale i wielu młodszych (oraz, jak sądzę, także starszych) entuzjastów talentu Smith poznało ją głównie za sprawą kinowych ról stworzonych w dojrzałym wieku. W irracjonalny sposób sprawiała wrażenie osobowości niezniszczalnej, której prawa obowiązujące normalnych śmiertelników zdawały się nie dotyczyć.

(Fot. Metro-Goldwyn-Mayer/Getty Images)

Brytyjski skarb narodowy

Być może kluczowe dla fenomenu Maggie Smith okazało się to, co dostrzegł już lata temu aktor John Gielgud: fakt, że była niepodobna do nikogo innego, dlatego oglądając ją na scenie lub ekranie, trudno kiedykolwiek mieć jej dość.

Wygląd to jedna z tych cech, które od początku stawiały ją w osobnej kategorii. Jako wysoka i szczupła aktorka o konfudujących oczach nie wpisywała się w standardowe kanony piękna, co nie przeszkodziło jej już w nastoletnim wieku zawładnąć deskami angielskich teatrów, a potem okazało się siłą w filmach kostiumowych (jak „Plac Waszyngtona” Agnieszki Holland czy „Gosford Park” Roberta Altmana). Razem ze swoją ekranową koleżanką Judi Dench, wbrew powszechnemu w Hollywood ageizmowi, w naturalny sposób kwestionowała stereotypy wiekowe, a linia jej popularności wraz z upływem czasu raczej wznosiła się, niż opadała. Wpisaną w jej rysy wyniosłość, którą dodatkowo wyostrzyły przebyte choroby (chorowała na raka piersi i autoimmunologiczną chorobę Gravesa-Basedowa), oswoiła kamera: w końcu już w trakcie zdjęć do „Hooka” w 1991 roku jeden z pracowników działu kostiumów na pytanie Spielberga o to, ile aktorka ma lat, bez wahania odrzekł: – 92!

W wiralowym filmiku na TikToku Smith śmiała się, że Judi Dench zgarnia wszystkie dobre role dla starszych kobiet, więc dla reszty już niewiele zostaje. Ale to nie do końca prawda: choć ostatnie dekady życia zostały zdefiniowane przez wizyty w Hogwarcie i posiadłościach lorda Granthama, to równie ciekawe postaci udało jej się stworzyć w „Lawendowym wzgórzu” (2004), „Hotelu Marigold” (2011) czy w „Damie w vanie” (2015). Do późnej sławy podchodziła jednak z wyraźnym sceptycyzmem i bez sentymentów. – Wszystko jest ikoniczne – oświadczyła na wręczeniu nagrody „Evening Standard” dla ikon teatralnych. – Jeśli jesteś na scenie wystarczająco długo, stajesz się ikoną, i to raczej zakurzoną. Albo skarbem narodowym. Twierdziła, że sława jest ulotna, a ludzie szybko zapominają przeszłe legendy. – Myślę, że to musi być piekło – skomentowała ideę bycia celebrytą. Z tego powodu nigdy nie marzyła o napisaniu autobiografii i nie prowadziła pamiętników. Do końca pozostawała otwarta na zawodowe wyzwania: jak choćby w 2019 roku, gdy po 12 latach przerwy od występów w teatrze, wykonała stuminutowy monolog w spektaklu „A German Life” w londyńskim teatrze Bridge, stanowiący wariację na temat losów sekretarki Josepha Goebbelsa. – Potrafi być jednocześnie wrażliwa, zacięta, ponura i zabawna, a każdego dnia wnosi na plan energię i ciekawość młodego aktora, który dopiero zaczyna – miał podsumować to aktywne nastawienie Nicholas Hytner, reżyser „Damy w vanie”. Te cechy pasowały do niej do samego końca.

(Fot. Ian Cook/Getty Images)

Szyderczyni o dydaktycznym zacięciu i gołębim sercu

W jednym ze starszych numerów „The Guardian” pisał, że Maggie Smith wzdycha z miną kogoś, kogo stopa właśnie trafiła na kolejną skórkę od banana. Brzmi jak kwintesencja Smith, która mogłaby dawać korepetycje z sarkastycznych spojrzeń. Z pozornie prozaicznych sytuacji i niekomediowych ról potrafiła wydobyć nienachalny komizm. Umiejętność łączenia powagi wypowiedzi z ironicznym pesymizmem stała się jej znakiem rozpoznawczym. Ten wyjątkowy talent po raz kolejny dostrzegli członkowie Akademii, wyróżniając jej drugoplanową kreację w „Suicie kalifornijskiej” (1978). Tak brawurowo zagrała w niej porażkę w biegu do Oscara, że zdecydowano się jej występ… nagrodzić Oscarem. W roli niedocenionej aktorki Diany Barrie rozpacz mieszała się z wściekłością, a dystans i duma – z wrażliwością i dowcipem. I tak już jej zostało; w końcu konfrontowanie pozornie przeciwstawnych postaw można zauważyć także u jej późniejszych bohaterek. W głębi serca Smith przez całe życie uważała się zresztą za aktorkę komediową. – Mam skłonność do wybierania rzeczy zabawnych, bo wiele jest w świecie rzeczy nie do śmiechu. Ale zazwyczaj udaje się odnaleźć zabawną stronę praktycznie wszystkiego – przyznała w jednym z wywiadów. Komedia nie była dla niej przeciwieństwem tragedii. Twierdziła, że to po prostu inny sposób traktowania tego samego materiału.

Uchodziła za artystkę, której powściągliwa gra (określana mianem „typowo brytyjskiej”) potrafiła uchwycić każdą emocję. To wyjątkowa sztuka: wywołać w widzach tę oszałamiającą mieszaninę szacunku i lęku, który nie ma nic wspólnego z niechęcią. Pamiętam, że podobne wrażenie robiły na mnie wymagające, ale dowcipne i błyskotliwe polonistki z liceum, których znaczenie po latach oceniam najwyżej. Skojarzenie ze szkolnictwem wydaje się tu zresztą nieprzypadkowe, w końcu Smith chętnie obsadzano w rolach nauczycielek. Jako charyzmatyczna manipulantka madame Brodie w elitarnej szkole dla dziewcząt pozostawała wręcz odrobinę zalotna i zarozumiała, a jej zawiesiste, nieznoszące sprzeciwu spojrzenie wydaje się dziś równie kreatywne, co niszczycielskie. – Jestem nauczycielką dawno, teraz i na zawsze – mówi w jednej ze scen, a skojarzenie z rolą pani profesor w Szkole Magii i Czarodziejstwa jest jak najbardziej słuszne: sama aktorka postać McGonagall określiła „rodzajem szalonej Jean Brodie”.

(Fot. Murray Close/ Getty Images)

Najważniejsza jest scena

Do fabryki snów Margaret Smith (pseudonim Maggie przyjęła, gdy okazało się, że jej imię zostało już zajęte w związku zawodowym aktorów) wkroczyła przez teatralną garderobę. Najpierw występowała jako nastolatka w Oxford Playhouse, potem – dzięki zaangażowaniu producenta Leonarda Sillmana – na Broadwayu, w końcu na deskach nowo powstałego National Theatre, gdzie w latach 60. zagrała dziewięć głównych ról. Legendarny szekspirowski aktor Laurence Olivier zaprosił ją tam do współpracy po tym, jak otrzymała pierwszą z sześciu nagród „Evening Standard”. Relacja z dyrektorem, choć skomplikowana (Smith jako jedna z nielicznych osób nie traktowała go z namaszczeniem i potrafiła się sprzeciwić jego decyzjom), okazała się kluczowym punktem na jej artystycznej drodze. To on zdecydował się powierzyć jej rolę Desdemony w ekranizacji „Otella”, za którą dostała pierwszą z sześciu nominacji do Nagrody Akademii. Po latach Smith wspomina, że wcielając się w słynną żonę Maura podejrzewaną o zdradę, czuła skrępowanie i przerażenie. Przez całe życie nie przepadała zresztą za Szekspirem, a najbardziej satysfakcjonujące okazały się dla niej semikomediowe kreacje Rozalindy w „Jak wam się podoba” czy Beatrycze z „Wiele hałasu o nic”.

Z Teatrem Narodowym współpracowała przez ponad 15 lat. Zagrała wiele klasycznych ról dramatycznych, w tym tytułową w „Heddzie Gabler” w reżyserii Ingmara Bergmana czy dramacie „Virginia” Edny O’Brien o życiu pisarki Virginii Woolf. „Osiągnięcie panny Smith jest aktem intuicji i aktorskiej alchemii. Połączyła swoją własną żywą osobowość z osobowością swojej charyzmatycznej postaci”, pisał o tym występie amerykański krytyk Mel Gussow w „The Times”. Przez większość życia to właśnie scena teatralna pozostawała główną przestrzenią jej artystycznej aktywności. To tam czuła się najswobodniej, wchodząc w intymną relację z publicznością (zdaniem niektórych, wręcz „klaustrofobiczną”) i za każdym razem redefiniując siebie i swoje bohaterki – co w kinie pozostaje niemożliwe.

(Fot. Evening Standard/Hulton Archive/Getty Images)

Macierzyństwo na własnych zasadach

Podczas pracy w National Theatre poznała aktora Roberta Stephensa, za którego w 1967 roku wyszła za mąż i z którym miała dwóch synów (chłopcy poszli w ich ślady i dziś również pracują jako aktorzy). Instynkt poczuła nagle, a samo macierzyństwo budziło w niej skrajne emocje. Długo zajęło jej przyzwyczajenie się do myśli o byciu matką, a po urodzeniu drugiego syna już po pięciu tygodniach wróciła do występów. Nie czuła się dobrze, patrząc, jak kariera jej męża toczy się równolegle, gdy ona musi siedzieć w domu. Nie chciała zostać matką na pełen etat. – Powrót do pracy to była słuszna decyzja z mojej strony, bo jestem po prostu nie do zniesienia, gdy nie działam. A skoro nie robiłam tego od tak dawna, to wszystkich denerwuję – a najbardziej siebie – wyznała.

Jej związek ze Stephensem rozpadł się po sześciu latach. Obiecujący aktor słynął z problemów z alkoholem i licznych romansów, szybko stracił zainteresowanie dziećmi. Po rozwodzie Smith poślubiła Beverleya Crossa, który oświadczył jej się już lata wcześniej, gdy miała 18 lat, po tym jak zobaczył ją na scenie w „Wieczorze Trzech Króli”. Przez wiele lat tworzyli duet idealny, jednak odkąd zmarł w 1998 roku, jej życiu towarzyszyło uczucie ciągłej pustki, co wyznała podczas rozmowy na łamach „The Telegraph”. Aktorstwo stało się dla niej sposobem na radzenie sobie z samotnością i żałobą. – Mówią, że to mija, ale tak nie jest — wyznała. – Po prostu robi się inaczej. Dzień, który jest wypełniony po brzegi, odciąga myśli od tego, dlaczego jesteś sam, ale kiedy się kończy, zapada ogłuszająca cisza.

(Fot. materiały prasowe/Downton Abbey)

Scena jako konieczność

Widać aktorstwo w jej wypadku to nie tylko forma ocalenia, a po prostu konieczność. – Nie chodzi nawet o to, że jakoś szczególnie marzysz o zostaniu aktorką. Musisz nią być. I nie ma rzeczy, która mogłaby cię od tego powstrzymać – wyznała w jednym z wywiadów. Przeszkodą na pewno nie okazało się pochodzenie z rodziny bez tradycji artystycznych. Choć urodziła się w Ilford, to w wieku czterech lat przeprowadziła się wraz z rodzicami i dwójką starszych braci bliźniaków do Oksfordu, gdzie jej ojciec zaczął pracę jako technik laboratoryjny. Choć Nathaniel Smith kolekcjonował wycinki z gazet o córce, to matka, sekretarka o szkockich korzeniach, „z taką twarzą” nie wróżyła jej sukcesów w branży. Jak często przewija się we wspomnieniach gwiazd, w dzieciństwie często czuła się samotna, a aktorstwo okazało się szansą na wejście do „lepszego świata”. – Nigdy nie jestem nieśmiała na scenie. Zawsze się wstydzę poza nią… to prawdziwy świat jest iluzją – wyznała kiedyś krytyczce Nancy Banks-Smith. Aktorstwo stało się dla niej metaforą życia, gdzie „występy, które masz w głowie, są zawsze o wiele lepsze niż występy przed publicznością”, a sztuka okazuje się bardziej skomplikowana, niż się początkowo zakładało. Ale mimo tego przecież nie można zrezygnować z wyjścia na scenę. A już na pewno nie wtedy, gdy jesteś Maggie Smith. Jej sztuka będzie trwać dalej.

Joanna Najbor
  1. Ludzie
  2. Portrety
  3. Maggie Smith zachwycała klasą wielkiej damy kina na ekranie i w życiu
Proszę czekać..
Zamknij