W książce „Nie róbcie mu krzywdy” opisuje rzeczy, o których wcześniej nie mówiono. Pojechał do Tanzanii dowiedzieć się, dlaczego zabijani są ludzie z albinizmem. Wracał wielokrotnie, odkrywał fakty warstwa po warstwie. To, co odkrył Filip Skrońc, reporter, fotograf i twórca wideo, opowiada w Vogue.pl.
Czym jest albinizm i jaki jego rodzaj występuje w Tanzanii?
Według szacunków co 19. Tanzańczyk jest nosicielem genu odpowiedzialnego za albinizm. Sam albinizm to defekt genetyczny, który sprawia, że dotknięta nim osoba nie ma melaniny w skórze, włosach i tęczówkach oczu. Skóra bez ochrony jest bardzo podatna na oparzenia w kontakcie ze słońcem, co w Afryce Subsaharyjskiej jest dodatkowym problemem. Poza tym ludzie z albinizmem mają duże kłopoty ze wzrokiem.
Dlaczego zająłeś się tematem albinizmu akurat w Tanzanii, skoro występuje na całym świecie?
Zobaczyłem kiedyś na filmie ciało zmasakrowanej dziewczynki z albinizmem. Na białym materiale ułożono białe ciało pozbawione rąk i nóg. To był dla mnie szok, a sam obraz nie dawał mi spokoju. Wtedy dowiedziałem się, że w Tanzanii wierzy się w magiczną moc ciał albinosów i z tego powodu są celem ataków. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego to się dzieje, ale jednocześnie bardzo chciałem dowiedzieć się, co popycha ludzi ku złu. Tłumaczenie, że wszystko wynika z dawnych przesądów, było dla mnie niewystarczającym wyjaśnieniem.
Czy człowiek Zachodu może to zrozumieć?
Myślę, że nie zawsze. Kiedy w 2014 roku pierwszy raz jechałem do Tanzanii, wiedziałem sporo o morderstwach i okaleczeniach, ale o samym albinizmie niewiele. Byłem wtedy przekonany, że przeprowadzę rozmowy z ofiarami tych ataków lub ich rodzinami, poznam powody i stworzę opis tego, co się stało. W samolocie napisałem na Facebooku post o tym, że wybieram się do kraju o innym systemie wartości, gdzie ludzkie życie nie ma znaczenia. Napisałem tak, bo opierałem się na tym, co wcześniej przeczytałem. A na miejscu niemal natychmiast zrozumiałem, że jest inaczej.
Czyli że okrucieństwo nie wynika z wierzeń?
Wierzenia, że albinosi mają magiczną moc, to jest wymysł XXI wieku. Oczywiście zawsze patrzono na nich w inny sposób –byli postrzegani jako duchy, ale raczej dopisywano pozytywny wydźwięk tej inności. Nigdy nie łączono jej z eliksirami czy amuletami, a starsi mieszkańcy Tanzanii, z którymi rozmawiałem, nie słyszeli, żeby ludzie z albinizmem byli zabijani z powodu czarów. Kiedy w Tanzanii zaczęły się ataki, w świat poszła informacja, że to właśnie w tym kraju mordowani są albinosi. W mediach zaczęły pojawiać się informacje, ile warte są ręka, noga czy całe ciało albinosa. Ciało, według informacji Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca, wyceniano nawet na 75 tys. dol. Wiadomości o tych cenach wróciły do Tanzanii. A jest to kraj, w którym żyją ludzie zarabiający dolara dziennie lub nie więcej niż sto miesięcznie. Wizja zarobienia kilku tysięcy za odrąbanie ręki córki sąsiada dla niektórych stała się obietnicą lepszego życia.
Ofiarami wielu ataków na albinosów były dzieci. Powstały ośrodki, które miały je chronić przed oprawcami. Pokazujesz je jednak jako miejsca, w których dzieci są pozbawione opieki, a ochrona to fikcja.
Na pomysł stworzenia ośrodków wpadł w 2008 roku prezydent Jakaya Kikwete. Połączono je ze szkołami, aby jednocześnie zapewniały edukację, nocleg i ochronę. Do dziś powstało ich około 30, ale nie tworzono ich z myślą o dzieciach z albinizmem – to były raczej przebudowywane wcześniej istniejące ośrodki. Jeden z tych, które odwiedziłem, pierwotnie był przeznaczony dla dzieci niedowidzących czy niedosłyszących i zakładał obecność 40 podopiecznych. Kiedy byłem w nim po raz pierwszy, przebywało tam ponad 400 dzieci, ale opiekunów było tylko trzech. Trudno w takich miejscach mówić o poczuciu bezpieczeństwa i troski. Trudno też dopilnować, by wszystkie dzieci były dokładnie zabezpieczone przed słońcem i miały regularny kontakt z rodzicami. Dziś te ośrodki są powoli wygaszane i rząd prowadzi od kilku lat program łączenia rodzin. Oficjalnie mówi się, że w Tanzanii jest już bezpiecznie – ostatnie morderstwo, w którym ofiarą była osoba z albinizmem, miało miejsce na początku roku 2015.
Ale zaczęły się pojawiać w innych krajach Afryki.
Rozprzestrzenienie problemu wzięło się ze strachu. Tych, którzy mordowali i okaleczali, zaczęto sądzić i skazywać na karę śmierci. Wtedy też ludzie z albinizmem zaczęli ginąć w sąsiednich Burundi i Kenii. Kiedy w 2015 roku zginął 18-miesięczny Yohana Bahati, rząd Tanzanii obiecał, że zrobi wszystko, by ukrócić ten proceder. Wtedy ta fala zaczęła dosięgać mieszkańców Malawi i Mozambiku, gdzie problem ten wcześniej nie istniał.
Cały czas mówimy o morderstwach i okaleczeniach. Zastanawiam się jednak, co jest większym wrogiem albinosa w Afryce – drugi człowiek czy słońce?
Zdecydowanie słońce. Świadomość na ten temat cały czas wzrasta, ale przez lata pacjentom ze zmianami skórnymi przepisywano leki przeciwbólowe lub nakazywano robienie okładów. Wiele osób nie stosowało kremów z filtrem, dzieci nie nosiły koszulek z długim rękawem i kapeluszy z rondem. Zdarzało się, że już kilkuletnie dzieci miały zaawansowane stadium raka skóry. Spotkałem 30-latków z ciałem zniszczonym chorobą, którzy przyznawali, że nie mieli świadomości, że należy chronić się przed promieniami. To jedna strona problemu. Druga to pieniądze. W Dar es Salaam, stolicy Tanzanii, jest świetny szpital onkologiczny, gdzie osoby z albinizmem mogą skorzystać z darmowej chemioterapii czy naświetlania, ale nie każdego stać, by kupić bilet na autobus.
Twoim przewodnikiem po Tanzanii jest Josephat Torner, który sam ma albinizm, ale nie dotknęły go prześladowania.
On dorastał w czasach, kiedy nie było ataków, ale to nie znaczy, że nie bał się, gdy nawiedziły Tanzanię. Pierwsze morderstwo zaliczane do tej fali były w roku 2006 – Josephat był już wtedy dorosły i mieszkał w dużym mieście. I działał na rzecz walki o prawa osób z albinizmem, bo oczywiście sam przez całe życie odczuwał, że jest inny. Kiedy był mały, wołano na niego „zeru zeru”, czyli „duch”, przezywano białą małpą czy chińczykiem, a gdy zaczęły się ataki na targu, rzucano za nim komentarze w stylu „pieniądze przeszły”. Nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje, a jednocześnie nie potrafił być bierny. Postanowił zrobić wszystko, by zatrzymać ataki. Jeździł po wsiach i miastach, organizował spotkania i tłumaczył ludziom, czym tak naprawdę jest albinizm. Jednocześnie jednak wiedział, że musi naciskać na rząd. Bardzo ważne było dla niego to, by w demonstracjach, które organizował, udział wziął prezydent Kikwete. Dopiero wtedy znalazł się w niebezpieczeństwie. To wtedy przestał nocować w domu i zaczął jeździć z kierowcą. Trzy razy próbowano go uciszyć – atakujący nawet, jeśli nie chcieli go zabić, to z pewnością chcieli, by zamilkł.
Nie bałeś się z nim jeździć po Tanzanii?
Nie bałem się, bo wiedziałem, że ataki to promil. W wielu miejscach to Josephat mógł się martwić o mnie, bo to ja byłem głównym celem ataków rabunkowych. Bywaliśmy w miejscach, gdzie turyści się nie zapuszczają, często po zmroku. I były oczywiście niebezpieczne sytuacje – próbowano zabrać mi sprzęt fotograficzny czy wymachiwano pięścią przy twarzy – ale one nie różniły się niczym od tego, co mogłoby mi się stać w Paryżu, Bangkoku czy Warszawie. Nie sądzę, że ktoś chciałby zrobić mi krzywdę tylko dlatego, że podróżuję z osobą z albinizmem.
Jaką prawdę o sytuacji osób z albinizmem w Tanzanii odkrył przed tobą Josephat Torner?
To, w jaki sposób patrzę na ten temat, jest w dużym stopniu zasługą Josephata. Jeszcze przed przylotem wiedziałem, kim jest – organizował demonstracje, pojawiał się w mediach, zdobył Kilimandżaro jako prawdopodobnie pierwsza osoba z albinizmem. Chciałem się z nim oczywiście spotkać, ale w żaden sposób o to nie zabiegałem. Bardzo się ucieszyłem, gdy napisał do mnie SMS-a z propozycją spotkania, ale na tamtym etapie odrzucałem myśl, że stanie się głównym bohaterem tej opowieści. Nasze pierwsze spotkanie, zimne i oficjalne, też na to nie wskazywało. Dopiero w trakcie drugiego, gdy w świetle zachodzącego słońca mówił o swoim życiu, zrozumiałem, że mam przed sobą kogoś więcej niż znanego z filmów aktywistę. Forma, narracja i historia – wszystko, co znajduje się w „Nie róbcie mu krzywdy”, to wynik tamtej rozmowy. To z jej powodu wróciłem też do pracy nad tym tematem po prawie dwóch latach. Josephat poświęcił mi wtedy tyle czasu. Przez prawie miesiąc byliśmy obok siebie praktycznie non stop – razem polecieliśmy na północ, spaliśmy w tych samych hotelach, przygotowywaliśmy się do jego wystąpienia i godzinami rozmawialiśmy. Jego współpracownicy stukali się w głowę, pytali, kim jest ten chłopak. Josphat regularnie dostawał (i nadal dostaje) propozycje napisania książki o jego życiu czy wywiadu rzeki. Wszystkie przez lata odrzucał, więc miałem naprawdę duże szczęście. Pewnego wieczoru Torner wytłumaczył mi, że dużo ryzykował, dając do siebie taki dostęp, ale zrobił to, bo zrozumiał, że mam zupełnie inne intencje i podejście do tego tematu. Zawsze cierpliwie tłumaczył, wyjaśniał i opowiadał o tym, jak na jego oczach fala morderstw nabierała tempa. Nie szczędził szczegółów, gdy opowiadał o atakach, ale też nie podkręcał strachu. Razem odwiedzaliśmy oddziały onkologiczne, ośrodki dla dzieci i domy tych, którzy przeżyli atak.
Trudno powiedzieć, że od Josephata dostałem konkretne prawdy. Raczej pomógł mi zbudować wielowarstwowy obraz sytuacji osób z albinizmem w Tanzanii. Obraz, w którym strach przed śmiercią z rąk innego człowieka nie jest wcale największym zmartwieniem. Wiele zmienia się na lepsze, ale niestety wciąż działa błędne koło: rodzisz się z albinizmem i zostajesz odrzucona, rodzice nie posyłają cię do szkoły, całe dnie spędzasz, pomagając w polu, dorastasz i twoja skóra pełna jest poparzeń i owrzodzeń, nie możesz znaleźć pracy, bo nie masz wykształcenia, więc nie stać cię na podróż do szpitala, a gdy w końcu do niego docierasz, dowiadujesz się, że jest za późno. To dlatego Torner tak często podkreśla, że los ludzi z albinizmem może poprawić edukacja, bo to właśnie ona wyrwała go z tego koła.
* Filip Skrońc, „Nie róbcie mu krzywdy”, wyd. Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.