Mija kolejny tydzień, a w Usnarzu Górnym na Podlasiu wciąż przetrzymywana jest grupa Afganek i Afgańczyków. Sposób traktowania ich przez Straż Graniczną można określić jako tortury, a sytuacji nie zmienia nawet interwencja Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. O tym, dlaczego konflikt polityczny przysłonił względy humanitarne, jak wygląda działanie aktywistów, którzy przyjechali na miejsce, i dlaczego słowo „uchodźca” w wielu osobach budzi lęk, rozmawiamy z Aleksandrą Chrzanowską, doradczynią integracyjną ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej.
Do Usnarza Górnego na Podlasiu pojechała Pani po raz pierwszy w ostatnią sobotę (21 sierpnia 2021). Już od wielu dni byli tam przetrzymywani uchodźcy z Afganistanu. Co zobaczyła pani na miejscu?
Grupę około 30 osób w dużym oddaleniu. Od polskiej strony oddzielały ją samochody Straży Granicznej. Były zaparkowane jeden za drugim, żeby zasłonić widok przed aktywistami i dziennikarzami. Dodatkowo dzieliło nas pole szerokości może 100 m. Służby nie pozwalały zbliżyć się ani na krok, choć wolontariusze fundacji Ocalenie mieli przygotowane torby z jedzeniem, wodą i lekami.
Na miejscu była też tłumaczka. Przez megafon starała się nawiązać kontakt z uchodźcami. Tłumaczyła, co się dzieje, kto przybył na miejsce ich wspierać. Próbowała też dowiedzieć się, w jakim są stanie i czego najbardziej w danym momencie potrzebują, ale była umyślnie zagłuszana silnikami samochodów straży. Z czasem udało jej się wypracować podstawowy sposób komunikacji. Na niektóre pytania uchodźcy odpowiadali systemem znaków: „tak” albo „nie”. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że są głodni, kilkoro z nich coraz gorzej się czuje, jedna z kobiet potrzebuje lekarza.
Niestety jedyna realna pomoc, którą mogliśmy w tych warunkach dostarczyć, to próba wsparcia psychologicznego. Staraliśmy się zasygnalizować, że jesteśmy z nimi, patrzymy na to, co się dzieje, i będziemy tu tak długo, jak będzie to potrzebne.
Choć grupa Afgańczyków była wyczerpana, zziębnięta, głodna i chora, na miejscu nie było służb medycznych.
W pewnym momencie pojawiła się lekarka. Jej też odmówiono dostępu. Nawet kiedy razem z tłumaczką zaczęły opisywać konkretne leki, dając instrukcje, jak je stosować, służby wciąż były nieugięte. Nie chciały nawet ich przekazać.
Kilka dni później byłam świadkiem dramatycznej sceny, kiedy na miejsce przyjechał Franek Sterczewski (aktywista miejski i poseł Koalicji Obywatelskiej – przyp. red.). Próbował wykorzystać swój mandat poselski. Najpierw długo negocjował z funkcjonariuszami, mówiąc, że chce i ma prawo dostarczyć najpotrzebniejsze rzeczy uchodźcom. A kiedy nic nie uzyskał, po prostu zaczął biec w kierunku przetrzymywanych ludzi. Po kilkudziesięciu metrach zablokował go kordon. Przez kolejne kilka godzin Sterczewski siedział na trawie w tym samym miejscu w wyrazie protestu. W międzyczasie dojechały dodatkowe posiłki policji i oddzieliły nas szczelnym murem od pola, na którym wszystko się działo.
Mija tydzień od pani wizyty w Usnarzu. Co zmieniło się w tym czasie?
Do środy właściwie nic. Wiem, że codziennie podejmowane były kolejne próby przekazania najbardziej podstawowych rzeczy. Ale bez efektów. W środę wieczorem przyszła wiadomość, że Europejski Trybunał Praw Człowieka zarządził środki tymczasowe wobec Polski. Nakazał zapewnić wodę, żywność i pomoc medyczną oraz tymczasowe schronienie. Zarządzenie najprościej byłoby wykonać, wpuszczając tych ludzi do Polski i przyjmując od nich wnioski o udzielenie ochrony międzynarodowej. Wtedy weszliby automatycznie w system pomocowy. Byłoby to też zgodne z prawem polskim i międzynarodowym. W ciągu kolejnej doby nadal nic się jednak nie zmieniło. Usłyszeliśmy natomiast słowa premiera Morawieckiego o tym, że „zachowujemy się zgodnie z prawem międzynarodowym, bronimy polskiego świętego terytorium”.
Czy Straż Graniczna ma prawo przetrzymywać ludzi w polu, bez jedzenia, wody, lekarstw, sanitariatów i w ogromnym stresie psychicznym?
Absolutnie nie. Z punktu widzenia prawa sytuacja jest jasna – jeśli człowiek chce ubiegać się o ochronę międzynarodową, jego wniosek musi zostać przyjęty niezależnie od tego, czy przekroczył granicę na przejściu granicznym, czy też w miejscu niedozwolonym, np. w lesie. Wystarczy, że nawiąże kontakt z funkcjonariuszem Straży Granicznej i zasygnalizuje potrzebę azylu.
Taka osoba powinna zostać bezwzględnie wpuszczona na teren Polski. Straż Graniczna powinna formalnie przyjąć wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej i przekazać go do rozpatrzenia szefowi Urzędu do Spraw Cudzoziemców. Od tego momentu zaczyna się wielomiesięczna, czasem kilkuletnia procedura, która kończy się albo przyznaniem statusu uchodźcy lub ochrony uzupełniającej, albo odmową przyznania ochrony międzynarodowej.
Chcę podkreślić, że Straż Graniczna nie ma kompetencji, żeby oceniać, czy komuś należy się ochrona, czy nie. Jej rola ogranicza się do przyjęcia wniosku i przekazania go szefowi UdSC.
A zanim zapadnie ostateczna decyzja, uchodźca ma prawo do przebywania na terenie Polski, zakwaterowania w otwartym ośrodku, gdzie zapewniony jest wikt i opierunek. Może liczyć na dostęp do pomocy medycznej. Dzieci mają obowiązek chodzenia do szkoły.
Teoretycznie przepisy zapewniają godne życie, w którym zaspokajane są najbardziej podstawowe potrzeby.
Ale w praktyce to nie działa, i to od kilku lat.
Łamanie prawa na szerszą skalę obserwuję od połowy 2015 roku, kiedy na przejściu w Terespolu strażnicy „nie słyszeli” setek osób z Czeczenii i Tadżykistanu proszących o azyl i odmawiali im wjazdu. Wtedy jednak jeszcze działały nasze interwencje – przy kolejnej próbie przekroczenia granicy strażnicy na ogół przyjmowali wniosek.
Ale już rok później, kiedy podsycane przez polityków nastroje społeczne w Polsce zmieniły się, interwencje ekspertów i aktywistów przestały działać. Od czasów pandemii, kiedy pojawił się nowy argument – zagrożenie epidemiologiczne – sytuacja jest naprawdę bardzo trudna.
Bo słowo „uchodźca” stało się medialnym hasłem, wiele osób utożsamia go z wrogiem.
Strategia zarządzania strachem jest bardzo skuteczna. „Zobaczcie, uchodźcy to jest zbliżające się zagrożenie, a my obronimy przed nim was i wasze rodziny” – mówią prawicowi politycy. Tworzą mit barbarzyńcy, a na nim swoją sztuczną siłę i autorytet.
Nie będę przywoływać fałszywych scenariuszy, manipulacji i fake newsów, które są przytaczane na wiecach i w wystąpieniach medialnych. Ludziom trudno je na bieżąco weryfikować, więc nic dziwnego, że to działa i w jakiejś części społeczeństwa kiełkuje lęk.
Zazwyczaj boją się ci, dla których uchodźca jest abstrakcyjny i obcy. Jeśli nigdy żadnego nie poznali ani nie obserwowali w dalszym otoczeniu, trudniej im empatyzować czy weryfikować informacje.
Dlatego tak skuteczną metodą uzdrawiania nastrojów jest organizowanie spotkań z osobami w kryzysie uchodźczym. Okazuje się, że wystarczą podstawowe informacje: „Jak się tu znalazłeś/aś? Jakie życie porzuciłeś/aś? Jak dziś żyjesz na co dzień? Co lubisz robić w wolnym czasie? Jakie marzenia mają twoje dzieci?”. Kiedy poznajemy czyjąś historię, zaczynamy dostrzegać w nim człowieka bardzo podobnego do nas samych.
Wtedy też łatwiej jest zrozumieć prosty fakt, że to, że mam dom i śpię spokojnie, jest z punktu widzenia historii przypadkiem. Przecież w ciągu ostatnich 200 lat Polacy też wielokrotnie zmuszeni byli masowo uciekać i prosić o pomoc Europę Zachodnią, Amerykę, ale też takie państwa, jak Irak, Meksyk, Indie czy Nowa Zelandia.
Aktywiści i media mówią wprost – to, co się wydarzyło i dzieje się w Usnarzu Górnym, to tortury. Politycy milczą albo zasłaniają się obroną granic strefy Schengen. Czy tu jest jakieś drugie dno?
Nie ma wątpliwości, że nasilenie ruchu migracyjnego na białorusko-polskiej (ale też białorusko-litewskiej) granicy w ostatnich tygodniach wynika z działań Łukaszenki, który w odpowiedzi na sankcje nałożone przez UE straszy sprowadzaniem uchodźców z krajów bliskowschodnich do Europy. Słyszeliśmy o tym, że ludzie z zagrożonych terenów, jak Irak, Syria czy Afganistan, za kilka tysięcy dolarów wykupują podróż do Mińska, a stamtąd za przyzwoleniem, z pomocą czy wręcz pod przymusem białoruskich służb są rozwożeni w okolice polskiej i litewskiej granicy.
Strona polska mówi o szantażu i wojnie hybrydowej i w konsekwencji przyjmuje zamkniętą postawę, odmawiając przyjęcia ludzi, którzy formalnie przekroczyli już granicę, nawet jeśli w niedozwolonym miejscu, i wyraźnie poprosili o azyl. W ten sposób nie tylko łamie prawo UE, konwencję genewską i polską konstytucję, lecz także elementarne prawa człowieka.
Afgańczycy uwięzieni w Usnarzu uciekli ze swoich domów, walcząc o życie, a stali się zakładnikami cynicznych polityków.
W debacie często zapomina się o tym, że tej grupie uchodźców niebezpieczeństwo grozi nie tylko w Afganistanie, ale również na Białorusi, dokąd stara się ich cofnąć polska straż.
Po pierwsze, na Białorusi w ciągu ostatniego roku sytuacja polityczna bardzo się zaostrzyła – masowo stosowane są represje i tortury wobec obywateli. Obserwujemy tysiące Białorusinów, którzy opuszczają kraj, bo totalitarne państwo zagraża im i ich rodzinom. Z całą pewnością nie mówimy tu więc o bezpiecznym miejscu do życia. Po drugie, wiemy, że Białoruś wydala uchodźców do krajów, w których ich życie jest zagrożone.
W jednej z przygranicznych wsi spotkałam w zeszłym tygodniu grupkę ośmiu wycieńczonych osób: Afgańczyków, Jemeńczyków i Irakijczyków. Opowiadali, że po kilka, kilkanaście razy przekraczali w lesie tzw. zieloną granicę i za każdym razem na widok funkcjonariuszy Straży Granicznej mówili, że potrzebują azylu. Ci jednak odsyłali ich do Białorusi. Z kolei funkcjonariusze białoruscy brutalnie wypychali ich z powrotem do Polski. Mężczyźni opowiadali wprost o zastraszaniu, przepychankach i niszczeniu im telefonów przez polskich funkcjonariuszy. Według ich relacji straż białoruska była znacznie bardziej agresywna – biła, groziła bronią, trzymała ich na muszce.
Nie mam żadnych wątpliwości, że jedynym sensownym, humanitarnie i prawnie, rozwiązaniem patowej sytuacji jest wpuszczenie osób proszących o azyl do Polski i przyjęcie od nich wniosków o ochronę międzynarodową.
Dochodzi do paradoksu. Okazuje się, że łatwiej jest dziś zorganizować konwój z darami dla uchodźców i wysłać go na wschód ciężarówkami, niż nakarmić i zaopiekować się garstką ludzi, która dotarła do nas sama. Jak w świetle tych wydarzeń możemy realnie pomagać?
Jedne i drugie działania są potrzebne. Dopóki Polska łamie prawo, my, jako obywatele, powinniśmy nie ustawać w wyrażaniu oburzenia i wzywaniu rządu do przestrzegania przepisów. Możemy organizować protesty, wysyłać apele i podpisywać petycje. Chodzi o wyraźny masowy głos sprzeciwu.
Równolegle warto śledzić w mediach społecznościowych profile organizacji od lat pracujących z uchodźcami - np. Chlebem i Solą, Uchodzcy.info czy Stowarzyszenie Homo Faber. Mają najlepsze rozeznanie w bieżącej sytuacji i potrzebach, organizują działania dla wolontariuszy czy zbiórki.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.