Amanda Seyfried filmem „Mamma Mia!: Here We Go Again” powraca do ukochanej roli Sophii. Praca nad sequelem musicalu z piosenkami ABBY zachęciła mamę rocznej córeczki do opuszczenia ukochanego domu na wsi, gdzie odpoczywając od zgiełku, uprawia ogródek, gotuje domowe obiady i medytuje.
W musicalu „Mamma Mia!” z piosenkami ABBY Amanda Seyfried gra córkę Donny (w tej roli Meryl Streep). Dekadę temu jej Sophie szukała odpowiedzi na pytanie, który z trzech dawnych ukochanych matki jest jej ojcem. W drugiej części „Mammia Mia! Here We Go Again!”, która właśnie powraca na nasze ekrany, Sophie przepracowuje śmierć matki. Chce zbudować hotel na malowniczej wyspie gdzieś na południu Europy. Niestety nie wszystko idzie zgodnie z planem.
Tak jak w życiu samej Seyfried, która na planie pierwszej części filmu poznała swojego partnera, Dominica Coopera. Związek nie przetrwał jednak próby czasu. W sequelu znów grają parę. Praca nad intymnymi scenami ponoć nie należała do najprzyjemniejszych. Ale gdy spotykam Seyfried na europejskiej premierze filmu w Sztokholmie, ani przez chwilę nie daje po sobie poznać, że cokolwiek było nie tak. Za każdym razem, gdy poruszamy temat „Mamma Mii!”, po prostu kipi radością, a rolę Sophie uważa za najpiękniejsze, co mogło jej się w życiu przydarzyć.
NIech mnie ktoś uszczypnie
– Na planie „jedynki” czasami musiałam się uszczypnąć, żeby upewnić się, że nie śnię. Biegałam po absolutnie najpiękniejszym miejscu na świecie, śpiewałam piosenki mojej ukochanej ABBY i tańczyłam w towarzystwie Meryl Streep, Pierce’a Brosnana, Colina Firtha i Stellana Skarsgårda. Nie wiem, ile ludzie byliby w stanie za coś takiego zapłacić, a mnie jeszcze za to spełnienie marzeń wynagrodzono. Nie ukrywam, że strasznie chciałam, żeby powstała druga część filmu – ekscytuje się aktorka.
Na „dwójkę” przyszło nam jednak długo poczekać. Nie tylko ze względu na napięte kalendarze gwiazd, ale także zagwozdki produkcyjne. Brakowało dobrego pomysłu na kontynuację, bo największe przeboje szwedzkiego zespołu wykorzystano już w „jedynce”. Ostatecznie zdecydowano się na powtórzenia, ale w zupełnie innych aranżacjach. Wykonania Seyfried znowu elektryzują, co nie powinno specjalnie dziwić, bo urodzona w 1985 roku aktorka od małego ćwiczyła śpiew i taniec.
– To właśnie na zajęciach z tańca poznałam ABBĘ. I oszalałam! Dałam się porwać tym piosenkom, choć moi znajomi słuchali zupełnie innej muzyki. Potem już jako nastolatka na każdej imprezie rozkręcałam parkiet, włączając „Knowing Me, Knowing You”. Wszyscy do nich tańczyli! – wspomina.
Zwierza się, że gdy nadszedł czas castingów do „Mamma Mii!”, niczego tak nie pragnęła, jak dostać rolę. Ale gwarancji angażu wcale nie miała. W 2007 roku była już dość znana za sprawą filmu „Wredne dziewczyny”, który okazał się spektakularnym sukcesem. Ale po tej udanej roli zaliczyła kilka wpadek. Odpadała z przesłuchań do największych przebojów albo dostawała rolę zupełnie inną, niż chciała. Katie Cassidy zajęła jej miejsce w „Krwawych świętach” (2006), Megan Fox bardziej przypadła do gustu twórcom serii „Transformers” (2007), a Jessica Alba wygrała z nią w castingu do „Morderstwa we mnie”, który zrealizowano dopiero w 2010 roku.
Oczy Golluma
Seyfried nie ukrywa, że odrzucenie bywało bolesne. Nigdy się jednak nie poddawała. A los był w stanie ją też miło zaskoczyć. Choćby wtedy, gdy starała się o tytułową rolę w serialu „Weronika Mars” (2004), ale dostała ją Kristen Bell. Seyfried zaproponowano wówczas postać Lily, którą przyjęła bez większego entuzjazmu. Szybko jednak okazało się, że zmarła przyjaciółka Weroniki zdobyła tak wielką sympatię widzów, że scenarzyści musieli zmienić fabułę w taki sposób, żeby jak najczęściej pojawiała się na ekranie. Wierzyła więc, że przy okazji „Mamma Mii!” znów pozytywnie się zaskoczy, dlatego zainwestowała w lekcje z trenerem śpiewu, który przygotowuje aktorów na Broadwayu. Opłaciło się, bo twórcy do dziś wspominają w wywiadach jej przesłuchanie. Porwała wszystkich czystością wykonania piosenki, skromnością i... tymi oczami.
Charakterystyczna uroda Seyfried sprawia, że najbardziej w pamięć zapadają właśnie oczy – dziwne, magnetyczne, wielkie. Są tak szeroko komentowano, że scenarzyści filmu „Ted 2” (2015), w którym zagrała razem z Markiem Wahlbergiem, pozwolili sobie na żart. W filmie jeden z bohaterów porównuje jej spojrzenie do oczu Golluma z „Władcy pierścieni”. Ale to właśnie w nich mężczyźni się zakochują. Nawet kobiety potrafią je docenić. Redaktorki magazynu „Glamour” umieściły ją w rankingu 50 najbardziej czarujących kobiet 2010 roku. Trzy lata później w rankingu „People” zdobyła tę samą lokatę na liście najpiękniejszych kobiet świata.
Dziś podobne listy budzą kontrowersje. W czasach #MeToo i Time’s Up uchodzą za jeden z przejawów uprzedmiotowienia kobiet, ale Seyfried tak tego nie widzi. – Nie zgadzam się z na to, że możemy być traktowane poważnie, pod warunkiem, że zmienimy styl. Gdy noszę kieckę, w której wiem, że wyglądam seksownie, czuję się silna jak nigdy. Mam energię i moc, żeby zmieniać świat – mówi, podkreślając, że największym problemem jest strach ludzi przed byciem ocenianym. – Znam wiele kobiet, które od czasu #MeToo przestały ubierać się w miniówki, bo bały się, że w przeciwnym razie nie będą traktowane jak uczestniczki rewolucji. Nie rozumiem tego, bo to przecież cenzurowanie samego siebie, które pozostaje w sprzeczności z walką o wolność – tłumaczy.
Z chorobą mi do twarzy
Aktorka wie, co mówi, bo to właśnie strach przed tym, jak ocenią ją inni, uniemożliwiał jej przyznanie się światu do swoich problemów psychicznych. Od 11. roku życia Amanda choruje na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Radziła sobie z nimi z lepszym, bądź gorszym skutkiem, ale nie ukrywa, że gdy odpada z kolejnego castingu (czego sukces „Mamma Mii!” wcale diametralnie nie zmienił, bo Mia Wasikowska wygryzła ją z „Alicji w Krainie Czarów” (2010) Tima Burtona, a Carey Mulligan okazała się lepszą kandydatką do roli w „Wielkim Gatsbym” (2013)), często zastanawiała się, dlaczego nikt jej nie chce. W wywiadach wielokrotnie podkreślała paradoks sytuacji, gdy zdołowana wracała do domu, a po drodze ktoś robił jej zdjęcie. Nie potrafiła zrozumieć, po co, skoro nie jest ani zdolna, ani popularna.
Choroba wciąż jeszcze czasami na nią wpływa, ale dzisiaj ma więcej pewności siebie. Zmieniło się też jej podejście do ludzi. Chociaż matka często powtarzała jej, żeby nie działała impulsywnie, robiła dokładnie na odwrót. Zwłaszcza, gdy widziała kogoś w potrzebie, od razu chciała nieść pomoc, co przysporzyło jej wielu nieoczekiwanych problemów. Dzisiaj, gdy w jej życiu pojawiła się córeczka, daje sobie więcej czasu na reakcję i, jak sama mówi, przynosi to świetne efekty. – W „Here We Go Again!” staramy się pokazać ludziom, że czasami warto wziąć głębszy oddech i przemyśleć sprawy ponownie. Jesteśmy atakowani taką ilość bodźców, że cierpią na tym nasze relacje. Wierzę, że widzowie filmu zrozumieją, że często problemy, które niszczą nasze związki, są naprawdę możliwe do rozwiązania. Trzeba tylko się na nich skupić, a nie na tysiącu innych spraw – mówiła mi.
Przepis na slow
Sama przed bodźcami uciekła na wieś. Mieszka dwie godziny drogi od Nowego Jorku w domu, który kupiła w 2013 roku. Niedawno skończyła kolejny remont. Zainstalowała dodatkowy pokój dla gości i usunęła piekarniki, które ze względu na stałą obecność gazu uznała za uciążliwe dla osoby z zachowaniami kompulsywnymi. Jako że jednym z jej zaburzeń jest potrzeba kontroli, obawiała się, że zbyt często musiałaby sprawdzać szczelność gazu. Dlatego wyposażyła kuchnie w maleńkie palenisko, które umożliwia jej gotowanie.
Przygotowanie posiłków i jedzenie w domu jest dla niej wyjątkowo ważne. Odkąd w marcu ubiegłego rok poślubiła Thomasa Sadoskiego (aktora o polskich korzeniach), wspólnie zastanawiają się nad domowym menu. – Jednym z bardziej stresujących mnie miejsc są lotniska, pełne zabieganych, śpieszących się ludzi. Ale teraz cieszę się z każdego wyjazdu, bo zawsze mogę przywieźć stamtąd nowe przepisy. W ich zdobywaniu jestem wręcz nieznośna. Potrafię rozmawiać z kelnerką przy stole pięć razy dłużej niż inni ludzie po to tylko, żeby wydobyć z niej tajemnice receptury– śmieje się.
Przekonuje mnie, że kuchnię pokochała tak bardzo, że spędza w niej znacznie więcej czasu niż w łazience. Zupełnie nie rozumie, jak kobiety mogą tracić czas na przesadną dbałość o siebie, skoro jest tyle innych rzeczy do zrobienia. Życie na wsi kocha za to, że może bez problemu wyskoczyć do sklepu albo wyjść na spacer z ukochanym psem Finnem (uważa go za mistrza emocjonalnego wsparcia w chorobie) nieumalowana, bo nikt nie zrobi jej zdjęcia. Wszyscy ją tam znają i traktują jak równą sobie, więc prędzej zatrzymają ją, żeby podzielić się radą ogrodniczą albo kulinarnym odkryciem, niż po autograf albo selfie.
Zmiana otoczenia wpłynęła też na jej rytm dnia. Zasypia stosunkowo wcześnie, nie siedzi po nocach, rano medytuje, potem karmi kury, gęsi i krowy. I cały czas zajmuje się swoją roczną córeczką. Gdy pytam, czy nie boi się, że tak zapchany grafik przełoży się na jej aktywności zawodowe, bez chwili zawahania odpowiada, że zupełnie się tym nie przejmuje. Na aktorstwo zdecydowała się przecież po to, by rozładowywać wywoływane chorobą lęki. Dziś poszerzyła spektrum antidotów, więc karierą już tak bardzo nie żyje. Na koniec zapewnia mnie, że już nie może się doczekać powrotu do domu, gdzie przy kominku włączy sobie płytę ABBY. To dla niej o wiele bardziej ekscytujące niż całe to wariactwo związane z premierą. Ona woli życie w wersji slow.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.