„Lista”, dziennik Andy Rottenberg pisany w pierwszej połowie 2005 roku, to trochę kronika życia kulturalnego, a bardziej – opowieść o życiu w ogóle. Przede wszystkim jednak to studium nadchodzącego mroku. Książka przy okazji przypomina czasy, nie tak przecież odległe, gdy prawie wszystko było inaczej.
W knajpach można było palić, niepalący mieli wydzielone stoliki. Na bankietach, nawet eleganckich, podawano pęta kiełbas, salcesonik, kaszaneczkę. Żeby trafić w nieznajome miejsce, trzeba było mieć przy sobie papierową mapę miasta. To był czas, gdy w noc śmierci papieża Jana Pawła II mogły się spotkać na placu Piłsudskiego Anda Rottenberg i Beata Stasińska. Pękała gruba kreska, ale można było jeszcze napisać: „A w życiu jak zawsze, czekamy na wiosnę”.
Dokument nastroju
Tropicielki i tropiciele szczegółów takich jak – co jedzono, co noszono i na co chodzono do kina – będą dziennikiem Andy Rottenberg nieco rozczarowani. Tu prawie nie ma, jak w pisanej później „Berlińskiej depresji”, miejsca na spleen. Jak zwykle w Warszawie natomiast wszystko dzieje się bardzo szybko. Rottenberg, opisując zdarzenia, dokumentuje nastrój.
A ten w pierwszej połowie 2005 roku wyznaczyły w Polsce dwa wypadki: w styczniu publicysta Bronisław Wildstein wyniósł z IPN indeks nazwisk, wśród których byli informatorzy służb bezpieczeństwa PRL, ale też kandydaci na agentów i inne osoby znajdujące się w kręgu zainteresowania SB. W kwietniu zaś zmarł Jan Paweł II.
Pierwsze wywołało wrzawę, drugie sprawiło, że na kilka dni zapadła cisza. Oba wydarzenia, jak pokazał czas, obudziły upiory, z którymi zmagamy się dziś.
Notuje zresztą Rottenberg 10 kwietnia: „Po elegijnym tygodniu, wypełnionym miłością, modlitwą i gestami pojednania (…) wracamy do rzeczywistości. Najpierw otrząsa się motłoch w szalikach, ryczący na dworcach i stadionach swoje nienawistne zaklęcia. Do telewizji wraca reklama, zawsze głośniejsza od bieżących programów. Potem obudzą się inne upiory”.
Dla niej obudziły się już na początku roku, gdy wyszła na jaw lista Wildsteina. Najpierw robiła jak wszyscy: „Zamykasz się i klikasz. Jeszcze tego sprawdzimy. I tego. No, no… A ta? Kto by pomyślał! Czy to na pewno ona? Jednak czy ktoś jeszcze może mieć takie imię z takim nazwiskiem? (…) A w tym wypadku? Nie uwierzę! Chociaż…”.
A potem się okazało, że też tam jest.
Niby spokój, bo wie, co podpisywała, składa do IPN wniosek o uznanie za pokrzywdzoną.
Ale koleżanka w Czytelniku niby żartuje, że pewnie wtedy, w 1985 roku, była w Paryżu w ramach tajnych obowiązków. Inna lata wcześniej mówiła: – Publikujesz za granicą pod nazwiskiem i dostajesz paszport. Jakbym cię nie znała, to bym pomyślała, że kapujesz.
W 2005 roku Polska była od niedawna w Unii Europejskiej. Wydawało się, że teraz już nic, tylko dobro i dobrobyt, a PRL i wyuczony wówczas, powiedzmy, oportunizm to prehistoria. Tym bardziej gorzko brzmią czytane dzisiaj PRL-owskie wspomnienia Rottenberg. O tym, jak w 1977 roku na zebraniu naukowym Instytutu Sztuki PAN profesorowie podpisują Deklarację Praw Człowieka, a nazajutrz dzwonią, by podpis wycofać. Albo jak ktoś w pierwszych dniach stanu wojennego szepcze: – Nie wiem, jak ty, ale ja będę kolaborował. Skąd można wiedzieć, jak długo to wszystko potrwa, ci wszyscy generałowie, wiesz sama, może całe lata.
W 2005 roku, kilka miesięcy po tym, gdy kończy się książka, pierwszy raz wybory parlamentarne wygrał PiS, a w wyścigu o prezydenturę Lech Kaczyński pokonał Donalda Tuska.
Ziemia nigdy nie będzie niebem
„Wygodne układy i pieniądze/ O to drżycie dzień i noc/ Paranoja, ciągły strach/ Ktoś szpieguje? Wsypią was/ Przymykacie czasem oczy/ Czasem zamykacie usta/ Lepiej jest się nie wychylać/ Kartoteka będzie pusta” – śpiewa od 1987 roku zespół Dezerter.
Lekturę „Listy” Andy Rottenberg przeplatam z dziełami kultury z innych porządków.
Dezerter wyświetla się automatycznie, gdy czytam o tym wydziałowym zebraniu. Do płyty „Kolaboracja” wracam, odkąd świadomie słucham muzyki, ostatnio niestety częściej. Eseje Rebecki Solnit „Nadzieja w mroku” leżały w zaległościach od kilku miesięcy. Chciałam znaleźć antidotum na zapadający u Rottenberg mrok. Modna serialowa dystopia „Rok za rokiem” (reż. Russell T. Davies) przekonuje, że nie ma żadnej nadziei, chyba że – dzięki naciąganemu zakończeniu – na drugą serię.
Dzieła z różnych porządków splotły się w spójną opowieść.
Książka Solnit zaczyna się w 2005 roku. Kiedy w Polsce powoli kończy się druga kadencja prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, w USA zaczynają się rządy George’a W. Busha. Dla lewicowej aktywistki to dramat, bo w pierwszej kadencji amerykański prezydent wywołał wojnę w Iraku, więc Solnit szuka nadziei gdzie indziej – w Urugwaju, nawet na Ukrainie. Przywołuje dziesiątki przykładów, że gdzieś jednak się udało, nawet jeśli nie wszystko, to trochę. Całkiem dobrze nie będzie, bo, jak pisze, „żyjemy na Ziemi. A Ziemia nigdy nie będzie niebem”.
Serial Daviesa zaczyna się kilka lat później, kiedy – wydaje się – wiele marzeń, przynajmniej w Wielkiej Brytanii, udało się spełnić i wszystko się koncertowo sypie.
Obydwoje, Solnit i Davies, przypominają o tym, co w dobrobycie łatwo umyka: że nigdy nie jest tak dobrze, by schronić się w prywatność. Trzeba być czujnym na sygnały, które płyną z przestrzeni publicznej.
Rottenberg jest czujna. „Lista” to studium nadchodzącego mroku, rozpisane w paru miesiącach.
Z ludzi wychodzą ludzie
Ale żeby nie przytłoczyć czytelnika, to także barwny opis polskiego i europejskiego życia kulturalnego. Z nazwiskami!
Autorka odnotowuje spotkania służbowe i prywatne. Wspomina dawniejsze. Nie szczędzi ironii, czasem też autoironii. Anegdota o tekście do katalogu niemieckiej wystawy, który w istocie był opowiadaniem pełnym zmyślonych cytatów z nieistniejącej korespondencji pomiędzy średniowiecznymi filozofami, jest sporo warta.
Surowa w ocenach, ceni przyjaźń. Nie chce sprzedawać domu otoczonego ogrodem, w którym rosną rośliny przyniesione przez przyjaciół w najtrudniejszym momencie jej życia.
Oczywiście, w świecie kultury też, przynajmniej od czasu do czasu, z ludzi wychodzą ludzie.
Podczas uroczystości zapowiadających rychłe (sic!) otwarcie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w sąsiedztwie Pałacu Kultury: „Ciche syki towarzyszące wypowiedzi Joanny Mytkowskiej – dlaczego właśnie ona, przecież mierzy się według zasług, każdy byłby lepszy. Żadnych głośnych komentarzy, przecież ktoś doniesie i stracimy resztkę nadziei”. Podczas wielkiej fety, gdy Jacques Chirac gościł w Paryżu całą kulturalną Europę: „To ja typowałem, ja wybierałem, ja rekomendowałem, jedna noc w tym hotelu kosztuje czterysta trzydzieści euro, takie luksusy dla tylu osób – i co, nie zostałem zaproszony do Chiraca”. I w czasie noworocznego spotkania Aleksandra Kwaśniewskiego z twórcami kultury. Prezydent wymienia z nazwiska parę osób, Andzie Rottenberg dziękuje za wystawę „Warszawa-Moskwa/Moskwa-Warszawa 1900-2000”, która właśnie kończyła się w Zachęcie i miała pojechać do Galerii Trietiakowskiej: „Natychmiast czuję za plecami nienawistne spojrzenia. Uśmiechy zespolone z twarzami, zupełnie jak prawdziwe”.
Rottenberg wówczas pracuje nad wystawą „Obok. Polska-Niemcy. 1000 lat historii w sztuce”. Po wyborach projekt zawisł w próżni na kilka lat i doczekał się realizacji dopiero w 2011 roku w muzeum Martin-Gropius-Bau.
Klik, klik, klik
I w ogóle Anda ciągle pracuje.
Pisze w pierwszych zdaniach, że chce na emeryturę, potem znowu, że chce głaskać koty, siedząc przed telewizorem.
A w rzeczywistości: „Do komputera. Klik, klik, klik. Nie wytrzymam z tym rzęchem! (…) Klik, klik, klik. Dear Barbara. Klik, klik, klik. Kochana Joasiu. Klik, klik. Najmilsi koledzy. Klik. Dear Armand! Klik, klik. Telefon. Halo! Sławek, nie zadzwoniłeś wczoraj! To co będzie z tą sobotą? Nie chcę słyszeć o żadnych badaniach. Najwyżej dostaniesz kaszę. Żadnej kaszy? Ma być normalnie? Dobrze, bądź, z osobą. O siódmej. Klik, klik, klik. Dear Madame! Klik, klik, klik. Halo! Tak, prosiłam o rozmowę z panią dyrektor”.
Setki e-maili, telefony, spotkania. Ciągle w drodze. Warszawa-Berlin-Moskwa-Paryż. Chwile satysfakcji, miesiące frustracji. Upiorne zmęczenie.
„Lista” to również opowieść o (względnie) zwykłym życiu. O mocowaniu i zrywaniu rodzinnych więzów, krzątaninie, starzeniu się, kotach. No bo też na nic byłoby całe to publiczne życie, którego stale trzeba doglądać i strzec przed zapadnięciem mroku, gdyby nie prywatność.
„Po co się tak kręcić po świecie? Po co ta codzienna bieganina? Czy to nie wszystko jedno, czym się w życiu zajmujemy? Przecież jesteśmy na świecie tak krótko” – zastanawia się w którymś momencie Rottenberg.
Dlatego warto czytać dzienniki. W nich splata się bowiem prywatne z publicznym. I ukazuje sens.
* Anda Rottenberg, „Lista. Dziennik styczeń-czerwiec 2005”, wyd. Krytyka Polityczna
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.