Anda Rottenberg, dyrektorka Zachęty w latach 1993-2001, komentuje zapowiedź powołania na dyrektora galerii Janusza Janowskiego. Przewiduje, co grozi Zachęcie.
Zachęta, od końca II wojny światowej oficjalna galeria rządowa, postrzegana była jako instytucja o umiarkowanym programie – nawet wówczas, gdy gościły tam zjawiska radykalne, gdyż to nie one budowały jej tożsamość. Nawet w okresie PRL program układał się dwutorowo. Z jednej strony pokazywano tam awangardę, naprawdę bardzo ciekawe zjawiska w sztuce polskiej i światowej, z drugiej – realizowano państwowe serwituty w postaci takich wystaw, jak „Wojsko w sztuce” czy wystawy na okrągłe rocznice istnienia PRL. Oraz cykliczne wystawy członków ZPAP i Grupy Realistów.
Po zapaści, w jakiej galeria się znalazła w latach 80., czyli w stanie wojennym i potem, trzeba było dużo czasu i pracy, aby stała się partnerem instytucji międzynarodowych. Przez osiem lat starałam się wprowadzać Zachętę na mapę ważnych instytucji sztuki w świecie i pracować na jej wiarygodność. Po mnie tę pozycję umacniały Agnieszka Morawińska i Hanna Wróblewska. Program ewoluował płynnie, istniała ciągłość w postrzeganiu stojących przed dyrektorem zadań.
Ciężka praca trwała 30 lat. Dlatego, zaniepokojone losami Zachęty, napisałyśmy z Agnieszką Morawińską do premiera, ministra, profesora Glińskiego grzeczny list, prosząc go o pozostawienie Hanny Wróblewskiej na stanowisku dyrektorki. Podpisało się pod nim ponad 1200 osób reprezentujących szerokie kręgi twórców polskiej kultury. Minęło pięć miesięcy bez odpowiedzi i nagle pojawia się człowiek z politycznego awansu, bez doświadczenia w kierowaniu dużą instytucją kultury, nieznany w kręgach sztuki nawet w Polsce. Jego jedyna wypowiedź programowa ogranicza się do stwierdzenia, że sztuka musi być piękna, co go całkowicie dyskwalifikuje jako fachowca, ponieważ takimi kategoriami posługiwano się w III Rzeszy, dzieląc sztukę na piękną i „zdegenerowaną”, wyrzuconą z muzeów i galerii, skazaną na niebyt – a dzisiaj pozyskiwaną do niemieckich kolekcji publicznych za wielkie pieniądze. Wystarczy obejrzeć wystawę stałą w Neue Nationale Museum w Berlinie, by się o tym przekonać. A Zachęcie grozi przejście do programu z czasów PRL, tyle że bez awangardy.
Można zrozumieć aspiracje niezdolnego malarza do zawiadywania sporym obszarem życia artystycznego w Polsce. Ale minister, który takiemu człowiekowi oddaje to pole, a wcześniej przeznacza Zamek Ujazdowski na sztukę „narodową” i finansuje brunatne marsze, musi być postrzegany jako reprezentant linii bardzo zbliżonej do tej, która obowiązywała w III Rzeszy. Tak radykalnie jednostronny w swoich decyzjach nie był nawet stalinowski minister kultury Włodzimierz Sokorski – zdawał sobie bowiem sprawę, że nie stworzy nowych elit.
Glińskiemu się może wydawać, że będzie pod tym względem lepszy od Sokorskiego, ale historia lubi się powtarzać w jedną i w druga stronę. Sztuka sobie poradzi, tylko szkoda Zachęty.
Anda Rottenberg, dyrektorka Zachęty w latach 1993-2001
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.