Co najpierw? „Oppenheimer” czy „Barbie”? Wybrałam kolejność: najpierw czarna kawa i papieros, potem tartinki i kolorowe drinki. Aby się wytężyć, zdenerwować, zdołować, a potem odreagować. Działa! – mówiąc słowami twórcy bomby atomowej.
To musiał być podwójny seans. #Barbenheimer, czyli fenomen tego lata, sprawił, że wybuchła zbiorowa wyobraźnia. Żarty, mashupy i memy obśmiały kontrast tytułów, które nie mogły różnić się bardziej: „Barbie” i „Oppenheimera”. Fuksja i czerń, kobieta i mężczyzna, gładka porcelanowa buzia i popękana skóra, wypalona radioaktywnym pyłem. Ciekawe, że dwa światy – jeden słodki, infantylny, kiczowaty, drugi mroczny, elokwentny i skomplikowany – zmieszały się za sprawą śmierci. Wcale nie było to zamierzone, widać wspólny lęk po prostu wisi w powietrzu.
Reżyserzy obu filmów: Greta Gerwig („Lady Bird”, „Frances Ha”, „Małe kobietki”) i Christopher Nolan („Dunkierka”, „Interstellar”, „Tenet”) wcale nie stoją w opozycji. Oboje forsują w Hollywood swoje oryginalne wizje. Żyjemy w epoce, gdy sztywny podział na sztukę wysoką i niską jest nieaktualny, obowiązkiem stała się autoironia. Wielkie produkcje naśladują rozwiązania estetyczne poszukującego kina, a twórcy ambitnych filmów nie udają, że wyrośli na samym Bergmanie. Przyznają, że kochają też melodramat albo widowisko. Oppenheimer też bawi się lalkami.
Naukowiec zamiast matematycznego wzoru rysuje na tablicy różowy bazgroł. W skrzyni wywożonej z laboratorium w Los Alamos spoczywa gigantyczny bobas zamiast cyklotronu. W domku Barbie wybucha bomba, różowy świat wysadza bryła uranu – oczywiście na TikToku, a nie na ekranie kina. Bo bohaterowie dwóch wielkich hollywoodzkich produkcji, które miały premiery jednego dnia, 21 lipca 2023 roku, wcale nie są odwiecznymi wrogami. To raczej studia Warner i Paramount chciały zrobić sobie na złość, nawet pokazy prasowe w Stanach ustawiając na tę samą godzinę, by dziennikarze musieli wybrać, po czyjej stoją stronie. Na szczęście internetowa fanowska twórczość kpi z tej pozornej sprzeczności, rozbraja wyścig zbrojeń.
Do tego dochodzi strajk amerykańskich scenarzystów i aktorów, by przypomnieć, że żaden film by bez nich nie powstał. Korporacje sprzedające „kontent” polegają na złożach talentów. Myślą, że to niewyczerpane źródła, że zawsze znajdą się chętni, żeby wejść za pół darmo do fabryki snów, oddać wizerunek do nieskończonych łańcuchów przetworzeń AI. Pozwolić się bez końca reprodukować. Tymczasem sny, a raczej tych, którzy je śnią, trzeba zasilać. Wydaje się, że w przypadku letniej podwójnej premiery wyjątkowo udało się twórcom hollywoodzkim porozumieć bezpośrednio z odbiorcami. Cokolwiek mówią nam potężne filmowe studia, wiemy swoje.
W tej atmosferze odbywa się #Barbenheimer zachęcający widzów, by zobaczyć oba tytuły podczas jednego wyjścia albo dwóch – jak kto woli. Zarówno reżyserzy, jak i aktorzy fotografują się z biletami na sąsiedzki seans. Widzą we wzajemnej promocji zabawę i szansę dla kin, żeby poprawić frekwencję w słabym ostatnio sezonie.
Co najpierw? „Oppenheimer” czy „Barbie”? Wybrałam kolejność najczęściej zalecaną na forach: najpierw czarna kawa i papieros, potem tartinki i kolorowe drinki. Aby wytężyć się, zdenerwować, zdołować, a potem pośmiać się, powygłupiać i odreagować. „Oppenbarbie” zamiast „Barbenheimer” to zestaw, któremu daję stempel Demontażu atrakcji. Którykolwiek jednak wybrać na start, filmy będą wpływać na siebie, a ich przeróbki będą włączać się i wywoływać nieoczekiwane skojarzenia. Wieczór spędzony w ten sposób jest długi – bez reklam i zwiastunów trwa pięć godzin.
Oppenheimer: Mrok, patos i niebywała gęstość
Najpierw doświadczam przyspieszenia, jakby Christopher Nolan chciał opowiedzieć w skrócie całe życie fizyka, streścić każdy jego pomysł. Cillian Murphy w tytułowej roli jest emocjonalnie pobudzony, ciągle rozbity i skonfliktowany moralnie, balansuje na granicy rozpadu lub psychicznej implozji. Problemy psychiczne młodego Oppenheimera zdiagnozowano jako schizofrenię. Jest „rozszczepiony” jak atom, a jego mentalna nierównowaga wywołuje przesadne reakcje. Nerwowe rozedrganie buduje napięcie pod kulminacyjną scenę próby atomowej.
Wybuch jest wspaniale zainscenizowany: najpierw cisza, oślepiający blask, potem huk nie do zniesienia. Gdy bomba zostaje zrzucona na Hiroszimę, a jej wynalazca wygłasza dziękczynną mowę – reżyser powtarza zabieg – scena zaczyna się bez dźwięku, aplauz na sali wykładowej przychodzi z opóźnieniem jak fala uderzeniowa. Słuchacze płaczą, śmieją się w przemianie jak z horroru, w której przypominają ofiary atomowego ataku. Twórcy memów nie przewidzieli, że na filmie poczujemy autentyczne przerażenie.
Akcja toczy się tak szybko, a do scenariusza upchnięto tyle faktów, że pewnie pogubiłabym się, gdybym nie przeczytała wcześniej biografii autorstwa Kaia Birda i Martina J. Sherwina „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej”. Nagrodzona Pulitzerem książka zostaje wiernie i szczegółowo zekranizowana, jednak symbole wyjaśnione w książce w filmie mogą wydać się niezrozumiałe.
Tematem „Oppenheimera” są akcja i reakcja, ale niepołączone bezpośrednio. Wpływ małej niegodziwości na tę, jaka nastąpi w odpowiedzi na nią lata później, jest nie do przewidzenia. „Ludzie prawdziwie mściwi obdarzeni są anielską cierpliwością” – stwierdza nie bez racji Kitty, żona Oppenheimera (Emily Blunt). Działając w dobrej wierze, w skupieniu, z pasji, wciąż nie jesteśmy w stanie być wystarczająco uważni i dalekowzroczni, aby przewidzieć skutki naszych działań. To nie zwalnia nas z odpowiedzialności – surowo kiwa palcem reżyser, pokazując, jak od wybuchu bomby atomowej zapala się atmosfera Ziemi i spopiela nasz świat.
Przydałoby mu się trochę oddechu i poczucia humoru „Barbie”. Mrok, patos i niebywała gęstość „Oppenheimera” podkreślają konieczność moralnego i politycznego rozstrzygnięcia. Christopher Nolan kręci film o bombie, jakby to było wczoraj. Bez goryczy i szyderstwa Stanleya Kubricka z „Dr Strangelove, czyli: Jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” (1964). Nawiązuje do niego na serio, bez cienia dystansu.
A przecież jesteśmy dzisiaj gdzieś indziej niż w 1945 roku, gdy Stany Zjednoczone wypróbowały w Japonii broń atomową. Oskarżenie Ameryki o przemoc popełnianą bez wzięcia pod uwagę bezbrzeżnego cierpienia wybija z „Oppenheimera” jako lęk, że sytuacja może się powtórzyć, zabrnąć jeszcze dalej. Politycy mają to gdzieś. Unieważniają konsekwencje. Odpowiedzialność czuje tylko naukowiec, zgnębiony sposobem wykorzystania swego wynalazku i oskarżony o zdradę stanu. Co naprawdę dzieje się w duszy geniusza i z czego wyrasta jego wrażliwość, wyjaśnia dopiero książka. Ekranowa postać Oppenheimera przypomina w tym aspekcie konstrukcję głównej bohaterki „Barbie”. Tyle że ona jest lalką.
Barbie: Margot Robbie gra ją perfekcyjnie
Potrzebowałam tego filmu po seansie „Oppenheimera”. Nie wiem, jakbym się czuła, gdybym po trzech trudnych godzinach wróciła prosto do domu. A tak czekał mnie relaks na plaży z plastiku, ślizg po różowej zjeżdżalni do basenu… bez wody. Rozrywka z kroplą żółci.
To nie przypadek, że twórcy „Barbie” podobnie jak „Oppenheimer” nawiązują do Kubricka. Film zaczyna się parodią kultowej sceny z „2001: Odysei kosmicznej” (1968). Głos narratorki z offu (Helen Mirren) snuje gawędę o pierwszych lalkach na ziemi, którymi bawiły się nasze praprababki w jaskiniach, aż pojawił się obiekt z kosmosu. Gigantyczna figura Barbie sprawia, że dziewczynki nie chcą już więcej niańczyć i gotować. Rozbijają dzidziusie o porcelanowych twarzach. Chcą być kobietami – realizować się w każdy możliwy sposób. Przenosimy się do Barbielandu, gdzie każdy dzień jest idealny. W cudownie sztucznych, sztywnych, plastikowych dekoracjach toczy się utopijna wizja przyszłości, w której nie ma już starości, chorób, a więc ostatecznie i śmierci.
Zawiązanie akcji następuje, gdy główna Barbie – Margot Robbie gra ją perfekcyjnie – przekraczając oczekiwania wobec „żywej lalki”, zaczyna mieć lęki egzystencjalne i zachwiania nastroju. Symbolami jej „choroby” są odkrycie cellulitu na udzie i nagłe płaskostopie stóp fabrycznie wygiętych na kształt butów na szpilce. Na dnie życiowego kryzysu trafia do wiedźmy, czyli tej, która wie, co zaradzić (Kate McKinnon). Zużyta lalka, którą bawiono się „za mocno”, ma porysowaną twarz, obcięte włosy sterczące jak siano i ciągle tkwi w szpagacie. Nieunikniony los każdej Barbie. W tym wypadku utrata urody owocuje wiedzą.
Oglądając film Grety Gerwig, przypominam sobie, jak to było bawić się Barbie. Przenosić ją z miejsca na miejsce, bo przecież nie chodzi. Czesać ją nieproporcjonalnie dużą szczotką (dopasowaną do dłoni dziecka, nie rozmiaru lalki) z ząbkami zablokowanymi plastikiem. Przebierać ją w tę i nazad, bo co innego ma do roboty (nawet gdy jest pielęgniarką czy prezydentką). A wreszcie wyłamywać jej nogi, wykrzywiać ręce, wyrywać głowę z dziwną satysfakcją, jakby jej perfekcja na dłuższą metę była nie do zniesienia.
Można by dodać jeszcze specyficzny gumowy trzask, gdy lalka zgina kolano, i sterczące rzepy, przez które wszystkie ubranka są nieco niedopasowane, ale to, jak sugestywnie pokazano szczegóły właściwe tym zabawkom, budzi podziw.
Na podobnej zasadzie oparty jest potem Kenland – kpina z lalkowej wersji męskości, przełamanej końmi, usługującymi kobietami i „piwerkiem”. Ken staje się szeryfem na Dzikim Zachodzie jak Oppenheimer w bazie wojskowej zbudowanej na pustyni w Los Alamos. Widać amerykańska męskość ma wciąż duszę pioniera.
Lalki wchodzą do realnego świata i tam zaczynają się kłopoty, bo ten rozdział zdaje się nudny, przewidywalny i niewdzięczny. W końcu „Barbie” to satyra na patriarchalny porządek, na przykład na to, że firmą Mattel, założoną przez Ruth Handler (Rhea Perlman) rządzą dziś sami mężczyźni. To oni stoją za symbolem dziewczyńskiej estetyki. Z wizji współczesnego przerysowanego świata dowiadujemy się, że ta, która wzięła lekcje od Barbie, będzie przedmiotem seksualnych napaści i znormalizowanej przemocy: mężczyzn wobec kobiet i kobiet wobec kobiet. Ofiarami i tak będą zawsze kobiety.
Dlatego prawdziwym bohaterem filmu staje się Ken we wcieleniu Ryana Goslinga, który „odkrywa” patriarchat i chce rozpocząć go na nowo, skoro w prawdziwym świecie mężczyźni są zmuszeni uprawiać go tylko w ukryciu. Backlash feminizmu jest dotkliwie prawdziwy. Barbie ma być w świecie Kena tylko „stałą, dochodzącą i w sumie nieważną dziewczyną”. Mimo to zabawne sceny taneczne czy smętne gitarowe songi przy ognisku uruchamiają wręcz melancholię za odchodzącą dominacją mężczyzn. W końcu świat Barbie dokonał wśród lalek tej samej przemocy płci, tyle że w odwrotną stronę. Postulat upodmiotowienia Kenów zostaje wcielony z pewną wolą zemsty. Będą oni mieli w Barbielandzie tyle swobód, ile kobiety w świecie realnym.
Czego zaś chce Barbie, prócz tego, że już nie chce być lalką, tego się nie dowiemy. Nie wie tego też ona sama. Finał filmu wyraża wątpliwość: czy kobiety mają wizję przyszłości feminizmu?
#Oppenbarbie: Bezsilność i próżnia
Gdy ogląda się te filmy jeden po drugim, uderza ich wspólna obsesja na punkcie rychłego końca. To, co w „Oppenheimerze” ukazano tak dramatycznie, w „Barbie” zyskuje jednak kształt życiowego realizmu. Etapu, gdy przychodzą egzystencjalne pytania i nie ma dobrych odpowiedzi. Nieuchronność trzeba zaakceptować. Zmiana, choć niechciana, okazuje się konieczna. Wydaje się, że za nią nie ma nic, tylko pustka, z której wyłoni się nie wiadomo co.
Historie są do siebie podobne również ze względu na wątek pozornego zwycięstwa. Najpierw bohaterowie jednego i drugiego filmowego świata łączą wysiłki, aby coś osiągnąć, wreszcie udaje się to, ale efekt okazuje się nie rozwiązywać problemu – ani Barbie, ani Oppenheimera. Poczucie bezsilności i próżni po wykonanym zadaniu zamiast oczekiwanej radości i dumy to coś, co nas do nich upodabnia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.