Mija dekada wspólnego czytania, rozmawiania o książkach i wystawiania literatury na scenie razem z Big Book Festival. Podczas 10. edycji, od 24 do 26 czerwca, warszawskie wydarzenie świętować będzie jubileusz pod hasłem bardziej filmowym niż literackim: „Do widzenia, do jutra”. O tym, co żegnają i co powitają, a przede wszystkim co przygotowały w tym roku – opowiadają Anna Król i Paulina Wilk, twórczynie festiwalu.
Anna Sańczuk: Kiedyś książki to były portale do innej rzeczywistości. Czytając, zanurzaliśmy się w równoległym świecie, a dziś mamy głównie portale cyfrowe. Gdzie jest dziś miejsce książki?
Anna Król: Świat przez tę dekadę zmienił się bardzo i ma to wpływ zarówno na czytelników, jak i na innych uczestników opowieści dotyczącej książek: wydawców, autorów, promotorów. Inaczej mówimy teraz o książkach, inaczej je promujemy. Rosną wymagania czytelników odnośnie do wydarzeń towarzyszących książkom i jest tych spotkań więcej. Kiedy w 2013 r. powstawał Big Book, był to jedyny taki festiwal w Warszawie i może jeden z trzech w Polsce tej rangi. Kompletnie wyłamujący się z ówczesnych reguł rządzących festiwalami literackimi. Bardziej niezależny, kameralny, bliższy ludziom.
Paulina Wilk: Ale też eksperymentujący. Pokazujący, że wbrew pozorom literatura nie polega tylko na czytaniu, ale jest także punktem wyjścia do bardzo wielu czynności.
A.K.: Może być zarzewiem rozmowy, filmu, muzyki, teatru. To wielopiętrowa układanka, w której jest miejsce także na literaturę.
P.W.: W ciągu ostatniej dekady na pewno zintensyfikowała się wizualizacja literatury. Może być też tak, że ludzie czytają książki po tym, jak już obejrzeli ich adaptację. Poza tym, sięgając po książkę, już muszą wiedzieć, kim jest autor, jak wygląda, gdzie żyje. I od razu mają zdanie, czy on ich w ogóle interesuje. Rzadkością jest móc podejść do książki bez uprzednich opinii, odkrywać ją samemu.
Mam wrażenie, że większość z nas, czytających, ma problem już na początku – nie wiemy, jak skupić się tylko na czytaniu.
P.W.: Rozmawiałyśmy kiedyś na ten temat z Pawłem Boguszewskim, neurobiologiem. Opowiadał on o tym, że tzw. czytania głębokiego nie da się porównać z żadną inną czynnością w życiu, bo tylko ono z taką intensywnością porusza tak wiele obszarów mózgu. Nie zakochanie i nie seks, tylko właśnie czytanie. Możemy więc uznać, że pobudzając neurony, chroni przed wczesną demencją, dostarcza masę informacji, ale też zdolności rozumienia ludzi, ich decyzji, reakcji. Czytając, uczymy się życia. Pozycja literatury w naszej wewnętrznej drabinie aspiracji nie spada, bo intuicyjnie czujemy, że to nas rozwija, wzbogaca, jest szlachetną czynnością, ale monogamia, której wymaga od nas książka, jest trudna dla naszych umysłów. Spotkałam się z badaniem pokazującym, o ile krócej czytamy, jeśli jest z nami telefon komórkowy. Skupienie na książce stało się trudniejsze w ekosystemie, w którym multitasking jest powinnością każdego człowieka, i może właśnie przez to jest tęsknotą wielu ludzi.
Nie macie poczucia, że literatura zeszła też w Polsce z piedestału, przestała tylko wieszczyć? Z jednej strony są domy, w których nie ma już wielopokoleniowych bibliotek, ale z drugiej strony, literatura popularna przestała być wstydliwa.
P.W.: Robiłyśmy, co w naszej mocy, by ten piedestał likwidować, dlatego że kojarzył się (niesłusznie!) z tym, że literatura jest czymś trudnym i nudnym, co wymaga specjalnego przygotowania. Zależało nam na tym, żeby pokazać, że literatura, pisarstwo, to po prostu sposób rozmawiania z ludźmi. Pisarze mogą siedzieć z nami na tym samym poziomie, a my nie musimy słuchać ich grzecznie ze złączonymi kolankami.
Big Book od pierwszej edycji podróżował po mieście. Uznałyście, że można i trzeba wyprowadzić książki z bibliotek i nobliwych sal, robić spotkania w fabrykach i na dworcach. Nie inaczej będzie tym razem.
A.K.: Pandemia tylko na chwilę zatrzymała nas na Mokotowie, gdzie prowadzimy kawiarnio-księgarnię Big Book Cafe, bo nowe przestrzenie zawsze nas inspirowały. Kiedy czytaliśmy wyimki z Iwaszkiewicza na schodach ruchomych przy Starówce, wpadały w tę sytuację przypadkowe osoby albo panowie w kryzysie bezdomności, którzy tam pomieszkiwali. Odnajdywali swoje przeżycia w tym Iwaszkiewiczu i to było wspaniałe, wzruszające.
P.W.: Po pandemii Śródmieście troszkę podupadło, natomiast odżyły dzielnice i lokalne wspólnoty. To nas ośmieliło, żeby ruszyć w tym roku na Pragę i tam znaleźć miejsce, w którym da się pomieścić ponad 40 wydarzeń i różne potrzeby produkcyjne. Mała Warszawa przy Otwockiej 14 to przestrzeń w pięknej fabryce o złożonej historii i z własną przeszłością artystyczną. Zawsze oprócz czytania książki czytamy samo miasto, dlatego Pradze też chcemy poświęcić nieco uwagi. Będą spacery tematyczne i dźwiękowe oraz akcje podwórkowe dla dzieciaków.
Jakie ścieżki wyznaczyłyście w jubileuszowej edycji festiwalu?
A.K.: Jasne było, że wśród tematów musi być wojna, chciałyśmy jednak uniknąć przekładania wprost tematów wojennych na festiwalowe wydarzenia. To będzie raczej namysł nad tym, jak się o niej opowiada, jak jest pokazywana i opisywana.
P.W.: Stąd na przykład „Wojna na słowa” – spotkanie z udziałem medioznawcy Tomasza Gackowskiego, zajmującej się fotografią kuratorki Moniki Szewczyk-Wittek, badaczki trendów Sofii Padalko oraz Bartka Węglarczyka, szefa dużej redakcji newsowej. Wielu z nas doświadcza tej wojny wyłącznie jako opowieści, to historia zapośredniczona. Porozmawiamy więc o tym, kto słowem i tekstem tworzy narracje o wojnie, kto w tej bitwie wygrywa i co z niej zostanie po latach. Być może tylko mem o babci, która strąciła drona słoikiem kiszonych pomidorów.
Były już u was próby opowiadania o memach jako literaturze. Cały czas szukacie innego spojrzenia na narrację, czytanie, opowieść.
A.K.: Lubię słowo „opowieść”, jest pojemniejsze niż „historia”. Może mieć różne źródła i można ją tworzyć przy użyciu różnych form. To myślenie bliskie idei naszego festiwalu. Rozmaite formy sztuki łączą się ze sobą po to, by ta opowieść była jak najpełniejsza.
Co jeszcze szykujecie w tym roku?
P.W.: Od pewnego czasu czuję potrzebę rozmawiania o rozmawianiu, czyli o języku. Stwierdziliśmy, że pora przyjrzeć się temu, jak mówimy o zwierzętach. Zakończyć erę, w której psy „zdychały”, a wrogowie mieli „świńskie mordy”. Będzie z nami ksiądz, dominikanin Roman Bielecki, przyjaciel festiwalu, ale i reprezentant Kościoła katolickiego, który w ogromnym stopniu wpłynął na to, że „czynimy sobie zwierzęta poddanymi”. Będą Cezary Wyszyński ze stowarzyszenia Viva! oraz Jacek Karczewski, autor książek o ptakach, uczący nas prozwierzęcej wrażliwości.
Sercem festiwalu są spotkania z autorami. Kto pojawi się w tym roku?
P.W.: Autorów będzie wielu. Ja się cieszę, że przyjedzie do nas młody głos literacki ze świata, Gabriel Krauze, urodzony w Anglii w rodzinie o polskich korzeniach, autor książki „Tu byli, tak stali”. Żył w brutalnym kawałku miejskiej rzeczywistości w Londynie, jakiś czas spędził w gangu i przerobił to doświadczenie na majstersztyk literacki, świetnie przełożony przez Tomasza Gałązkę. Bardzo świeża i formalnie ciekawa proza. Na pewno jakimś skojarzeniem mogłaby być „Wojna polsko-ruska” Doroty Masłowskiej. Pokrewieństwo polega na znakomitym wyczuleniu na język będący wytworem konkretnego czasu, miejsca i kultury miejskiej.
Symptomatyczną dla naszych czasów postacią jest też Megan Nolan, która w „Aktach desperacji” pisze o współczesnych młodych kobietach. Odzwierciedla moment przemiany kobiecej tożsamości, widzenia samych siebie, swoich ciał. Taka książka nie mogłaby powstać 20 lat temu i nie mogłaby jej napisać kobieta z naszego pokolenia, jestem o tym przekonana. To opowieść o młodej dziewczynie wchodzącej w bardzo trudną, toksyczną relację i jednocześnie prowadzi coś w rodzaju dziennika tych przeżyć. Operuje krótką formą, którą wyznacza rytm naszych czasów.
A.K.: Będziemy na festiwalu rozmawiać też z dwoma polskimi autorami łapiącymi ducha współczesności – Jackiem Paśnikiem i Mateuszem Pakułą. Słów jest u nich mniej, a opowieści są bardzo obrazowe, urywkowe i najczęściej dotyczą jednego bohatera. Niektórzy mówią, że to „literatura fejsbukowa”. Nie przepadam za tym określeniem, ale często ludzie, którzy używają mediów społecznościowych do opowiadania swoich historii, robią to krótko, zwięźle, błyskotliwie, by jak najwięcej ogarnąć „pigułkami”.
Macie w tym roku wśród gości wybitnego argentyńskiego reportera Martína Caparrósa.
P.W.: To nie tylko wielki reporter, lecz także pisarz, a to nieczęsto chodzi w parze. To autor, któremu można zadać największe i najważniejsze pytania o miejsce, w którym znalazł się świat. Bardzo mnie też cieszy obecność Sonii Faleiro, która wydała książkę o tym, jak kultura wytwarza nienawiść wobec kobiet w Indiach. Kto wziął wydech po #MeToo, zrobił błąd. Wciąż jest się o co martwić.
Big Book słynie z wydarzeń specjalnych, literackich widowisk i spektakli, za które odpowiadasz ty, Aniu. Tym razem na otwarcie: Swietłana Aleksijewicz.
A.K.: Napisałam tekst na podstawie trzech książek Swietłany: „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”, „Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka” i „Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy”. Każda dotyczy jakoś tematu wojny, pokazując inną perspektywę: osobistą, kobiecą i dziecięcą, a z drugiej strony, daje metaperspektywę wielkiego kraju, który nie wiadomo, dokąd zmierza. Tytuł widowiska brzmi „Wolność second hand”. Wojna zabiera nam wolność, ale też często odbieramy ją sobie sami. Przez ograniczenia, stawianie sobie poprzeczek za wysoko, zniewalanie siebie nawykami, nałogami. Reżyseruje Tomek Cyz, a towarzyszyć mu będzie muzyka Polskich Znaków. Wielogłos pieśni żałobnych miesza się tu z tekstami bohaterek i bohaterów książek Aleksijewicz. To lament, medytacja nad światem dająca możliwość namysłu nad tym, jak dziś funkcjonujemy.
Czym zakończycie?
A.K.: Na koniec pokażemy tekst na podstawie mojej książki o pierwszych taterniczkach „Kamienny sufit”, spektakl tworzony przede wszystkim przez kobiety. W reżyserii Anety Groszyńskiej, z udziałem aktorek: Agnieszki Przepiórskiej, Sary Celler-Jezierskiej i Magdy Celmer. Oraz z piosenkami śpiewanymi przez Matyldę Damięcką. O naszych lękach, ograniczeniach, walkach. O tym, jak wydeptujemy swoje ścieżki – czy w szpilkach, czy w tenisówkach.
P.W.: Po 10 latach Big Book jest jak solidna powieść z wieloma wątkami. To moment, kiedy możemy strzelić sobie korkiem od szampana na dość bezpretensjonalnym wydarzeniu, na którym nie ma czerwonych dywanów dla pisarzy i gdzie nie wręczymy sobie żadnych dyplomów ani medali.
„Do widzenia, do jutra” – takie jest tegoroczne hasło festiwalu, pochodzące od tytułu jednego z najpiękniejszych filmów Janusza Morgensterna. Co żegnacie, a co witacie?
A.K.: Symbolicznie żegnamy się z dekadą i wszystkimi akrobacjami, które nam się udało wtedy wykonać. Jubileusz jest zamknięciem naszego dotychczasowego postrzegania świata literackiego, ale też sposobu, w jaki był prezentowany. Ale to nie tylko pożegnanie, po „do widzenia” następuje „do jutra”. Dekadę temu robiłyśmy coś po raz pierwszy i ja się stęskniłam za momentem wychodzenia z pudełka, działania wbrew regułom. Chcemy tego znów doświadczyć w kolejnych latach.
P.W.: To, co żegnamy, to reanimowanie literatury jako zagrożonej dziedziny sztuki i aktywności społecznej. Czytamy dużo i rozmaitych tekstów. Nie tylko książek, lecz także obrazów, tekstów, memów – generalnie opowieści, bo te są tworzone nawet na Twitterze. Mamy przed sobą niełatwe zadanie odpowiedzenia na pytanie: czego w tej chwili czytelnictwo, kultura czytania w Polsce potrzebują? Może tego, by wydobywać z niej piękno, coś więcej niż prosty zapis. Być może literatura potrzebuje testowania na scenie, w widowiskach. Będziemy szukać wymiarów jej funkcjonowania w naszych przeżyciach, ale i w formach, które pokażą, że ma ona do zaoferowania dużo mądrości. A mam wrażenie, że jesteśmy w rozpaczliwym głodzie ważnych pytań.
Jak żyć?
P.W.: Gdybym miała o to zapytać, poszłabym właśnie do pisarza.
A.K.: A ja do książki.
10. edycja Big Book Festival odbędzie się w dniach 24-26 czerwca w przestrzeni Mała Warszawa przy ulicy Otwockiej 14 w Warszawie. Pełny program wydarzenia można znaleźć na stronie: bigbookfestival.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.