Wiele dziewczyn chciało stać się jak Rachel, choć tak naprawdę bliżej im było do Moniki. Postać Rossa została napisana po to, by irytować widzów. I to się scenarzystom udało. A Joey i Phoebe – niebieskie ptaki – podsycali marzenie o wolności i odrobinie szaleństwa. Ale to Chandler był tak naprawdę głównym bohaterem „Przyjaciół”. Dlaczego wciąż tak łatwo nam się z nim utożsamić?
Gdy odchodzi ktoś sławny, w mediach społecznościowych żegnają go nie tylko przyjaciele czy współpracownicy, lecz także fani. Można się zastanawiać, dlaczego wielbiciele czują się, jakby idola znali. Trudno jednak podważyć autentyczność ich żalu po stracie osoby, którą uważali za bliską. Po śmierci Matthew Perry’ego zaroiło się od postów z osobistymi historiami związanymi z aktorem. A właściwie z postacią, którą stworzył, Chandlerem Bingiem z kultowego serialu „Przyjaciele”. Gwiazdy nierzadko utożsamia się z ich rolami, ale w tym przypadku nastąpiła niemal całkowita identyfikacja. Choć Perry zagrał jeszcze w kilku filmach i serialach, dla większości widzów na zawsze pozostanie Chandlerem.
Chandler wytrwale szukał miłości, szczęścia, spełnienia
Aktor oddał swojemu bohaterowi całe serce, przelał na niego najskrytsze lęki, przez dziesięć lat na dobre i na złe dzielił z nim życie. Tracąc Perry’ego, mamy więc poczucie, że straciliśmy także Chandlera. Już nigdy nowojorska szóstka nie spotka się ponownie na kanapie w Central Perku. Już nigdy nie powstanie kolejny program wspominkowy. Już nigdy nie zobaczymy kontynuacji, rebootu ani sequela z udziałem oryginalnej obsady. Choć „Przyjaciele” unieśmiertelnili Perry’ego, wraz z jego odejściem kończy się też historia jego bohatera. Serial pozostaje jedną z najchętniej oglądanych produkcji na platformie HBO Max, ale wraz z odejściem Perry’ego „Przyjaciele” też niejako odchodzą w przeszłość. Serial poddają dziś krytyce nie tylko przedstawiciele młodego pokolenia, które ogląda go po raz pierwszy. Także wychowani na produkcji milenialsi wytykają twórcom błędy, a ci przyznają się do niedociągnięć. Marta Kauffman i David Crane wyrażają ubolewanie, że „Przyjaciele” nie dawali przykładu inkluzywności – na ekranie niezwykle rzadko pojawiały się osoby o innym kolorze skóry niż biały, a osoby LGBT+ traktowano jako obiekt żartów. Nawet zagorzali fani serialu – w tym ja, która nie wyobraża sobie jesieni bez corocznego maratonu „Przyjaciół” (i „Harry’ego Pottera”) – z czasem nabrali dystansu do popkulturowego fenomenu przełomu wieków. Pozostają empatia, sympatia, a nawet miłość do bohaterów. Żadna z postaci nie była bowiem stereotypowa. Rachel, którą na początku kreowano na trzpiotkę, okazała się osobą obdarzoną intuicją, sercem i talentem. Monica – porządnicka perfekcjonistka – swoje pozornie nienaruszalne zasady zawsze łamała dla dobra najbliższych osób. Phoebe kazała przyjaciołom i widzom zastanawiać się, czy można żyć naprawdę po swojemu. Joey mógł wydawać się playboyem, a nawet szowinistą, ale skrywał wrażliwą duszę. Ross irytował, bo tak jego postać została napisana. Dzięki niemu wielu widzów zadało sobie pytanie, „czy aby na pewno tak chciałbym się zachować”. Ale to Chandler był i jest najulubieńszym przyjacielem. Postacią na wskroś współczesną, bohaterem, z którym najłatwiej się utożsamić, chłopakiem z krwi i kości. Chandler nigdy nie czuł się dość dobry. Chandler miewał chwile załamania. Chandler bywał aspołeczny. Chandler wytrwale szukał miłości, szczęścia, spełnienia. Na Chandlera zawsze można było liczyć. Z Chandlerem zawsze było śmiesznie. Dla Chandlera przyjaciele byli najważniejsi. Najlepszy kumpel Joeya i mąż Moniki tak dobrze rezonuje z publicznością w każdym wieku i z każdego pokolenia i pewnie z każdego miejsca na świecie, bo wydaje się najbardziej wielowymiarowy. Ale to nie wszystko. Dla niego przyjaźń, o której opowiada serial, naprawdę stała się fundamentem całego życia.
Być może Chandler oddaje niepokoje pokolenia milenialsów
Gdyby nie kanapa w Central Parku, gdyby nie druga kanapa – u Moniki – i gdyby nie fotel w mieszkaniu dzielonym z Joeyem, siedziałby pewnie za biurkiem na którymś tam piętrze w jednym z nowojorskich wieżowców. I choć do historii przeszła scena z serialu, gdy okazuje się, że jego przyjaciele nie mają pojęcia, czym się właściwie zajmuje (– Transponster! – krzyczy Rachel podczas gry, w której ona i Monica przegrywają swoje mieszkanie), Chandlerowi nie są potrzebne osoby rozumiejące jego nudne biurowe zajęcie (potem w końcu podąży za marzeniami i zostanie copywriterem), tylko ci, którzy go z tego marazmu wyrwą. Marazmu nie tylko zresztą z zawodem związanego. Chandler nie miał szczęśliwego dzieciństwa (tu znów serial jest na cenzurowym, bo przedstawienie transpłciowego ojca pozostawia wiele do życzenia). Chandler nie miał szczęśliwego dorastania. Chandler nie miałby szczęśliwej dorosłości bez kochających przyjaciół wokół. Tak jak Matthew Perry w prywatnym życiu, tak Chandler Bing na ekranie używał humoru, by ukryć melancholię, niepewność, rozedrganie. Choć widzowie, którzy śledzili „Przyjaciół” w czasie oryginalnej emisji serialu w latach 1994–2004, niewiele wiedzieli o zmaganiach Perry’ego z nałogiem, widzieli w Chandlerze postać złamaną. Kolejna generacja fanów, mając świadomość, że za postacią krył się człowiek depresyjny, niepogodzony z losem, żyjący na krawędzi, z jeszcze większą pewnością wzięła Chandlera za swojego. Możliwe, że Chandler najlepiej oddaje niepokoje pokolenia milenialsów, którego bronią przed światem stała się ironia. Na pewno tej postaci najbliżej jest do zoomersów, którzy nie obawiają się już pokazywać smutku. W tych chwilach, w których Chandler pogrążał się w smutku, chociażby po rozstaniu z Katy, którą przed związkiem z Monicą uznawał za dziewczynę najbliższą ideału, wydawał się przejmująco prawdziwy. Dlatego że widzieliśmy go na dnie, tak bardzo cieszyliśmy się, gdy trafiał na szczyt. A cieszyć się szczęściem Chandler potrafił też jak nikt inny – płakał ze wzruszenia podczas zaręczyn z Moniką, podczas ślubu, podczas narodzin ich dzieci. Jakby za każdym razem, gdy spotykało go coś dobrego, nie mógł się nadziwić, że to naprawdę jego życie. Spodziewając się od losu ciosów i odpierając je śmiechem, pozostawał zawsze w głębi duszy pełen nadziei.
„Przyjaciołom” zarzucano też często, że postaci nie dorosły czy też dorastały zbyt wolno. To nieprawda, zwłaszcza w przypadku Chandlera. W pierwszych odcinkach oglądaliśmy neurotyka, który zrywał z dziewczyną, bo miała za dużą głowę, związkofoba marzącego o idealnej miłości, klasowego klauna, który nie potrafi rozmawiać o uczuciach. W ostatnich Chandler wyrósł na odpowiedzialnego ojca rodziny. Metamorfozę przeszedł dzięki miłości do Moniki, jasne. Zresztą ich związek do dziś uchodzi za jeden z najlepszych, najprawdziwszych i najciekawszych w popkulturze. Ale to nie wszystko. Matthew Perry, dając Chandlerowi całego siebie, zdeponował w nim niejako marzenia o lepszej przyszłości. Nawet jeśli aktor ostatecznie nie zaznał szczęścia, jego bohater spełnił marzenia. A widzom – i rówieśnikom bohatera, i tych młodszym – Chandler dał nadzieję na to, że „nawet” osoby wysoko wrażliwe, jak dzisiaj mówimy, czy socially awkward, czy odrobinę nieprzystosowane (a do tego omylne, niepewne siebie, zagubione) znajdą miejsce w sercach innych. A przyjaciele docenią je za to, że rozumieją potknięcia, bo sami często się potykają, nie traktują siebie zbyt poważnie i zrobią wszystko dla tych, których kochają.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.