Popularność sztucznych rzęs, peruk i operacji plastycznych zbiegła się w czasie z eksplozją mody na selfie. Tylko jedna osoba na dziesięć wrzuca do sieci swój autoportret bez żadnych poprawek. W efekcie identyfikujemy się z wizerunkiem stworzonym na potrzeby mediów społecznościowych, przestając akceptować prawdziwych siebie. Czy jest od tego ucieczka?
Tu zęby nigdy nie będą przesadnie białe, włosy zbyt gęste, a sukienka za elegancka. Tu liczy się łapanie momentów wyjątkowego życia, które sobie sami projektujemy. Na Instagramie nikt nie potrzebuje wielkiego wyjścia, żeby wyglądać jak milion dolarów. Sam fakt zrobienia zdjęcia jest wystarczająco ważnym wydarzeniem.
Autokreacja, którą uprawiamy wszyscy i codziennie przy pomocy telefonu, zainspirowała twórców profilu Fecal Matter do eksperymentu. Para dwudziestoletnich projektantów regularnie publikuje zdjęcia, które można by nazwać relacją z życia kosmitów na Ziemi. Ich nienaganne makijaże, wytworne stylizacje i efekty specjalne w postaci hiperrealistycznie wyglądających kolców, kopyt, rogów czy ogonów wyrastających z ludzkiego ciała to element gry, którą prowadzą z widzem. Czy wiesz, co jest prawdziwe, a co już nie? Czy chciałbyś zobaczyć nas na żywo? A może w tej mieszance zdziwienia i fascynacji, którą wywołujemy, coś cię pociąga?
Era selfie
Choć internet stał się popularny już prawie 20 lat temu, a wielkie serwisy społecznościowe powstały niewiele później, to prawdziwa rewolucja nadeszła w 2013 roku, kiedy Oxford English Dictionary uznał, że słowem roku jest „selfie”. Autoportrety zrobione telefonem z ręki, wrzucone do sieci bez żadnego opisu i kontekstu, sprawiły, że zaczęliśmy patrzeć na siebie inaczej niż dotychczas. Nagle stało się jasne, że Facebook nie służy wcale do zawierania nowych znajomości, a Instagram do rozwijania fotograficznego hobby. Dla miliardów ludzi na całym świecie głównym sensem klikania stała się autopromocja. A produktem, którym zarządzali, okazała się własna twarz.
Efekt lustra
Hannah Rose Dalton i Steven Raj Bhaskaran, którzy stoją za projektem Fecal Matter, niedawno wystąpili w krótkim wideo wyprodukowanym przez „Vogue’a”, żeby zaprezentować, jak wykonują swoje metamorfozy. Ich ekscentryczny tutorial ze szminką znanej marki w roli głównej tak naprawdę nie odbiegał zbyt daleko od nagrań niezliczonych mniej lub bardziej profesjonalnych makijażystów, którzy na swoich kanałach regularnie wymieniają się doświadczeniami i udzielają technicznych porad. Może poza jednym – estetyka Matieresfecales jest programowo oderwana od rzeczywistości, fikcyjna i zmyślona w swojej konwencji. Natomiast „prawdziwi” piękni ludzie Instagrama – eksperci beauty, influencerzy czy celebryci, z reguły utrzymują, że są autentyczni.
Jak dowodzą badania przeprowadzone w Polsce przez uniwersytet SWPS, tylko jedna osoba na dziesięć wrzuca do sieci swój autoportret bez poprawek. Jak więc powinno wyglądać udane selfie? Na to pytanie najłatwiej odpowiedzieć, analizując działanie popularnych darmowych filtrów. Po pierwsze, liczy się młodość – wygładzona twarz i rozjaśniona cera. Po drugie, tradycyjnie rozumiana atrakcyjność. Kobieta ma przypominać lalkę Barbie – większe i błyszczące oczy, wąski nos, zaróżowione policzki. Po trzecie, warto dodać coś ekstra – kocie uszy, koronę albo serduszka. Coś niespodziewanego, czasem absurdalnego, ale wyróżniającego właśnie to jedno zdjęcie w oceanie innych.
To wszystko brzmi jak niewinna zabawa. Gorzej, jeśli okaże się, że w mediach społecznościowych spędzamy średnio 1 godz. i 53 min dziennie (badania GlobalWebIndex). To tu podglądamy życie znajomych, coraz częściej prowadzimy też rozmowy. Czy tego chcemy, czy nie, na Facebook czy Instagram przenosimy życie towarzyskie, a nasze selfie stają się zamiennikiem twarzy. Bezwiednie identyfikujemy się z tym „śmiesznym obrazkiem”, więc jeśli okazuje się „odklejony od rzeczywistości”, napotykamy realny problem.
Cena marzeń
Badania #StatusOfMind przeprowadzone przez brytyjską organizację Royal Society for Public Health pokazują, że regularne opatrywanie się z wyidealizowanymi twarzami wywołuje w odbiorcach, a zwłaszcza młodych kobietach, frustrację, smutek i poczucie samotności. Inne badania amerykańskiego magazynu „JAMA Facial Plastic Surgery” mówią, że upiększone selfie w wielu przypadkach są odpowiedzialne za dysmorfofobię, czyli zaburzenie psychiczne polegające na głębokim przekonaniu o nieestetycznym wyglądzie i budowie własnego ciała. Najczęściej dotyczy ono skóry i włosów, nosa czy wagi, ale może też objawiać się obsesją na punkcie uszu, szyi albo mięśni twarzy.
A więc nie akceptujemy się – to fakt. I co teraz? Żeby trochę podbudować poczucie wartości, można sięgnąć po kolorowe kosmetyki i akcesoria. Socjolodzy twierdzą, że wielka kariera sztucznych rzęs, peruk, doczepów czy konturingu nieprzypadkowo zbiegła się w czasie z eksplozją mody na selfie. Ale to dopiero niewinne przygotowanie do kolejnego etapu, dużo bardziej ingerującego w ciało i psychikę, czyli zabiegów medycyny estetycznej.
„Media społecznościowe lubią poprawione twarze, lubi je też telewizja, kariera sióstr Kardashian czy Hadid to sygnał, że lepiej być teraz zrobionym, niż nie być”, twierdzi Piotr Zachara, autor książki „Zrobieni”, w której analizuje fenomen medycyny estetycznej.
Dziwnego zjawiska, wypieranego zarówno przez środowisko lekarskie, jak i społeczeństwo. Bo jak się okazuje, nie uznaje się go za specjalizację medyczną, więc nie jest w Polsce regulowane prawnie. W dodatku medycynę estetyczną wciąż otacza aura tabu. Częściej informacje o operacjach pojawiają się w plotkach niż szczerych rozmowach, a to sprawia, że „wstydliwy problem” tylko się pogłębia. Jak mówi Piotr Zachara, polski rynek jest liderem przemysłu, jakim stała się medycyna estetyczna. Przyciąga zagraniczną klientelę, ale ma też rzesze wiernych odbiorców, w różnym wieku i w różnym stanie emocjonalnym.
Pozory wolności
Instagram jest tylko narzędziem, którego możemy używać na różne sposoby – powiedzą niektórzy. To prawda, że każdy z użytkowników sam decyduje, kogo chce oglądać. Na tej podstawie algorytm zasugeruje mu podobne profile, skutecznie zamykając go w jednorodnej bańce, skrojonej na miarę potrzeb i zainteresowań. Ponadto każdy z użytkowników sam może tworzyć własne treści, adresowane do znajomych i nieznajomych o wspólnych poglądach. Podczas gdy w mainstreamie króluje trend na gładką skórę, w grupie anglosaskich nastolatków cierpiących z powodu pryszczy naturalnie pojawił się ruch #freethepimple, czyli „uwolnij pryszcza”. Moda na wyregulowane brwi wywoła reakcje w postaci publikacji z #UnibrowMovement, czyli zdjęć ze zrośniętymi brwiami. Wreszcie w reakcji na #selfie pojawił się hashtag, którym można odreagować komercyjną presję, wrzucając autoportret z komentarzem #uglyselfie czy #antyselfie. Jest tylko jeden problem – proporcje.
Podczas gdy świat produkuje selfie w zastraszajacym tempie (w momencie pisania tych słów na Instagramie jest już 411 168 987 takich hasztagów i ich liczba z każdą sekunda rośnie), #antyselfie jest tylko 35 772, a #uglyselfie – 46 418.
Nie oszukujmy się, otwartość na to, co inne i naturalne, długo nie będzie równoważnym nurtem w popkulturze. I nie pociągnie za sobą najwrażliwszej grupy, czyli młodego pokolenia. Dopóki portale nie wprowadzą specjalnych oznaczeń do tych poprawionych zdjęć, szkoły nie zaczną edukować na temat mechanizmów postrzegania swojego ciała, a dojrzałe pokolenie nie nauczy się przyjmować starości z godnością, problem będzie się tylko zaostrzał.
A to oznacza, że przy zrozumieniu szans, jakie dają nam nowe technologie, najlepsze, co możemy zrobić dla siebie i innych, to odłożyć telefon. Albo przynajmniej kontrolować czas, który spędzamy w mediach społecznościowych. Przez prawie dwie godziny, które statystycznie pochłania codzienne życie w mediach społecznościowych, możemy umówić się z przyjaciółmi na długi spacer. I w trakcie rozmowy dokładnie przyglądać się ich prawdziwym twarzom. To staromodny sposób na kontakt z rzeczywistością i podniesienie poziomu satysfakcji z życia. Pytanie tylko, ile mamy w swoim otoczeniu osób, które dla nas zapomną o telefonie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.