448 wystawionych na aukcję pamiątek po Andrè Leonie Talleyu to historia słabości jednego człowieka i grzechów całej branży.
Maureen Dowd, feministka, dziennikarka, laureatka Pulitzera, na łamach „New York Timesa” bawi się ze sławniejszymi od siebie ludźmi w „prawda czy nie”. Zasady są następujące: Maureen przytacza krążące o rozmówcy plotki i prosi, żeby albo potwierdził, albo zaprzeczył. W grudniu 2016 roku bohaterem rubryki „Confirm or Deny” jest André Leon Talley, redaktor amerykańskiego „Vogue’a”, gigant mody. Maureen zaczyna ostro: „W swoim domu w White Plains żyjesz otoczony setkami pięknych przedmiotów, ale nie przyjmujesz żadnych gości”. André: „Prawda”. I dalej: „Masz tysiąc szytych na zamówienie kaftanów”. André: „Nieprawda. Mam więcej niż 10, ale mniej niż 50. Marią Antoniną raczej nie jestem, chyba widać”.
Najbardziej ekspansywna religia świata – kapitalizm – zachęca, by nie tracić czasu i już rok po pogrzebie zacząć na nieboszczyku zarabiać. André życzył sobie tego samego, w testamencie pedantycznie podliczającym cały dobytek większość pozycji oznaczył hasłem: sprzedać. Spełnieniem ostatniej woli zajmuje się dom aukcyjny Christie’s. Robi z tego tak jakby serial, w pierwszym etapie upłynnia 448 dóbr doczesnych o szacunkowej wartości od 300 dolarów (srebrny futerał na wizytówki Asprey z wygrawerowanymi inicjałami ALT) do 200 tysięcy (obraz Andy’ego Warhola pt. „Candy Box”).
Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, wkrótce ciąg dalszy, pięknymi przedmiotami André zapchał 11 pokoi willi w stylu kolonialnym, na długo starczy. Najpierw ustalmy jednak, skąd się tyle piękna w White Plains wzięło i czym jest bardziej: sygnałem wyrafinowanego gustu czy objawem autodestrukcyjnej choroby.
Pozycja numer 66: rower Hermès Paris, model Le Flâneur z około 1994 roku. Lat po nim nie widać, Andrè traktował go jak rzeźbę, oddał na przechowanie do magazynu w paryskim Ritzu, ciągle „zapominał” odebrać. Dosiąść Hermèsa dla wyznawcy kultu tej marki to profanacja na miarę ujeżdżania osiołka z bożonarodzeniowej szopki, po co zatem taki sprzęt w ogóle kupować? Jedna z biografii Anny Wintour zapewnia, że był to urodzinowy prezent od naczelnej „Vogue’a”. Prezent aluzyjny, miał zainspirować jubilata do intensywniejszego spalania kalorii. Od 1989 roku Andrè zaczął mocno rosnąć wszerz i w zasadzie nigdy nie przestał, większość chorób, które doprowadziły do jego śmierci, było skutkiem otyłości. Nie można jednak wykluczyć, że Le Flâneur trafił do ALT bez żadnego pośrednictwa, był jednym z dowodów wdzięczności, sympatii, uznania etc. ze strony producenta towarów luksusowych.
Pracując w magazynie o modzie, trudno jest się dorobić, ale jak się ma stanowisko, wpływy oraz plecy w postaci międzynarodowej marki, codziennie można obchodzić Gwiazdkę. Bez choinki, ale z mega-Mikołajem. Trzeba stalowej woli i serca z azbestu, by spadających z nieba prezentów sobie odmówić. Andrè nic ze stali nie miał, rower jest z włókna węglowego, ręczna robota, waży nieco ponad 10 kilo. Niewykluczone, że w jego zbiorach takich pojazdów jest więcej, cała flota pochowana po Ritzach-Carltonach świata uprzywilejowanych.
Cały tekst znajdziecie w marcowym wydaniu magazynu „Vogue Polska” z trzema okładkami do wyboru. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.