Czy marząca o miłości Bridget Jones zasługuje na miano ikony feminizmu?
Bridget Jones nauczyła nas śmiać się z siebie, więc najwyższa pora, by potraktować ją poważnie. Bohaterka powieści Helen Fielding oraz udanych ekranizacji powraca w filmie „Bridget Jones: Szalejąc za facetem”. Czy 25 lat po premierze „Dziennika Bridget Jones” jego bohaterka może uchodzić za ikonę feminizmu?
Bridget Jones desperacko szukała uznania u mężczyzn? A może wskazywała na absurdalne społeczne oczekiwania wobec kobiet? Helen Fielding, brytyjska pisarka, wymyśliła swoją cudownie niedoskonałą bohaterkę w połowie lat 90. minionego wieku jako narratorkę felietonów publikowanych w niedzielnym wydaniu „The Independent”. Niedługo później teksty stały się bazą dla „Dziennika Bridget Jones”, pierwszej części bestsellerowej i z sukcesami ekranizowanej sagi. Książki sprzedawały się w milionach egzemplarzy, film bił kasowe rekordy. Teoretyczka feminizmu Angela McRobbie zawyrokowała jednak, że opowieść o Bridget Jones jest narracją popkultury podstępnie zaprojektowaną, by zniweczyć wszystko to, co globalny ruch wyzwolenia kobiet zdążył wywalczyć. „Na przekór feminizmowi Bridget chce zrealizować marzenia o wielkiej miłości, znaleźć odpowiedniego męża, wziąć ślub i rodzić dzieci”, pisała McRobbie w swoim krytycznym eseju, a wtórowały jej inne feministki. Bohaterka powieści Fielding wydawała im się słaba. Bezwolnie poddała się patriarchalnemu stereotypowi, zgodnie z którym kobieta ma przede wszystkim pragnąć zależności, a nie autonomii. Tylko czy na pewno Bridget Jones zabrakło determinacji, by stawić czoła światu? I czy w tej herstorii mogą przejrzeć się współczesne kobiety?
Niezależne kobiety nie rozmawiają o miłości? Dlaczego feministki mają problem z Bridget Jones
„Gdy chciałam mówić o miłości, słowa mnie zawodziły. Moje myśli wydawały się sentymentalne, niemądre i płytkie. Kiedy pisałam wiersze w dzieciństwie, czułam tę samą pewność siebie, którą później, w dorosłym życiu, widziałam tylko u mężczyzn”, pisała w kultowej książce „Wszystko o miłości” bell hooks. „Jako mała dziewczynka myślałam, że miłość to jedyny istotny temat, najważniejsze z uczuć. Potem, gdzieś po drodze, w trakcie przemiany z dziewczynki w kobietę, dowiedziałam się, że kobiety nie mają światu nic ważnego do powiedzenia o miłości”. Czołowa przedstawicielka czarnego feminizmu precyzyjnie opisuje powszechne przekonanie, zinternalizowane również przez wiele feministek, że zajmowanie się miłością romantyczną, randkami, związkami jest głupie i niegodne niezależnej intelektualistki. Tylko głuptaski gadają w kółko o facetach. A Bridget Jones zajmowała się właśnie tym, bo albo fantazjowała o romansie wszech czasów, albo płakała, że amant okazał się zakłamanym fircykiem. Uwierała ją samotność, której sobie nie wybrała, marzyła o życiu w parze, bo cały świat mówił jej, że związek definiuje społeczną wartość kobiety. – Bridget wypowiadała to, czego boimy się powiedzieć na głos. Była przerażona, że umrze samotnie, a jej ciało zjedzą psy, jeśli nigdy nie wyjdzie za mąż. Sama miewam takie lęki i nawet jeśli trudno mi się do tego przyznać publicznie, wiem, że Bridget miała prawo tak się czuć – opowiadała Helen Fielding w wywiadzie, którego wiosną 1998 roku udzieliła brytyjskiej edycji „Vogue’a”. – Oczywiście, że nie ma nic złego w byciu singielką. Pod warunkiem że nie czujesz się z tym głupio. A czujesz się głupio, jeśli zewsząd słychać pytania o podejrzany status niezwiązanej kobiety: kiedy wreszcie i dlaczego jeszcze nie. Potrzebujemy normalizować dobrowolne życie solo i podważać fałszywe przekonanie, że kobieta naprawdę spełnia się jedynie w dwóch rolach: wiernej żony i oddanej matki. Ale potrzebujemy też uszanować pragnienia kobiet, które w posiadaniu pary nie widzą smutnej kapitulacji. Bridget Jones jest ich rzeczniczką.
Bridget Jones wiecznie się odchudzała. Czy można ją jednak uznać za piewczynię ciałopozytywności?
Przedstawienie Bridget Jones jako pucołowatej gapy, która wstydzi się swojego ciała i wiecznie odchudza, mogło szkodzić. Zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że bohaterka powieści i filmów nosiła ubrania w rozmiarze M. Była więc szczupła i – jako biała, młoda kobieta o blond włosach – wręcz stereotypowo atrakcyjna. Choćby dyskretna sugestia, że Bridget Jones nie wpisuje się w obowiązujący kanon urody, wpędzała kobiety w destrukcyjne poczucie winy. Ale też wynikała z toksycznych okoliczności. W latach 90., gdy Helen Fielding wymyślała Bridget Jones, na wybiegach i w magazynach mody dominował tzw. heroinowy szyk – mocno szkodliwa afirmacja skrajnie wychudzonych sylwetek, które miały wyglądać jak ciała osób wyniszczonych uzależnieniem od twardych narkotyków (stąd nazwa). Naturalne krągłości Jones nie były w trendzie. A dziś? Ciałopozytywne aktywistki niestrudzenie walczą o powszechną akceptację dla różnorodności rozmiarów i domagają się sprawiedliwej reprezentacji kobiecych ciał w przestrzeni publicznej. Zdarza im się wygrać, ale potem znów wracamy do punktu wyjścia, gdy oglądamy kampanie reklamowe i pokazy mody angażujące wyłącznie bardzo drobne dziewczyny, bo odsetek zatrudnianych modelek plus size w jednym sezonie obiecująco rośnie, ale zaraz potem spada. W tym kontekście Bridget Jones jest bardzo aktualną bohaterką – tak, feministyczną – bo z jej historii wybrzmiewa patriarchalna opresja wobec kobiecego ciała. Zresztą dlatego ta lekka i niedorzecznie zabawna opowieść działała z taką siłą, zbierając wokół siebie liczne i lojalne grono czytelniczek i widzek w każdym wieku. W trzydziestoparoletniej singielce, która próbuje schudnąć, rzucić palenie, znaleźć chłopaka i zrobić karierę w seksistowskiej branży (rynek wydawniczy i media), odnalazły fragmenty własnego życia. Bridget Jones nauczyła nas śmiać się z siebie, obracać niepowodzenia w wyzwalająco wulgarny żart i zgadzać na chaos, gdy wszyscy oczekują, że będziesz wszystko ogarniać przez 24 godziny na dobę. To niezmiennie cenna lekcja.
W trzeciej części Bridget Jones urodziła dziecko, w czwartej ma wdać się w romans z młodszym mężczyzną. Czy Bridget Jones staje się sekspozytywną ikoną?
Kto się spodziewał, że Bridget Jones wyrośnie na sekspozytywną idolkę? Każdy, kto widział „Bridget Jones 3” o seksualnej przygodzie, która kończy się nieplanowaną ciążą. I każdy, kto – mimo oczywistych przewinień nieuczciwego podrywacza – doceniał, jak Daniel Cleaver (Hugh Grant) celebruje ciało poddawane krytyce przez samą Bridget, a nawet przez szlachetnego Marka Darcy’ego, który widział w jej fizjonomii roztrzęsioną galaretę. To bohater grany przez Granta sympatycznie żartował z wielkich, wyszczuplających majtek, zamiast wpędzać kobietę w kompleksy. Ale prawdziwie sekspozytywny ma być dopiero najnowszy film „Bridget Jones: Szalejąc za facetem” (polska premiera w walentynki 2025 roku). Tym razem postać grana przez Renée Zellweger – nominowanej do Oscara za pierwszą część – jest wdową samodzielnie wychowującą dwoje dzieci. Próbuje na nowo ułożyć sobie życie miłosne, a o jej względy zabiega dwudziestoparolatek. To kolejna – po takich filmach jak „Powodzenia, Leo Grande” z Emmą Thompson, „Na samą myśl o tobie” z Anne Hathaway czy „Babygirl” z Nicole Kidman – opowieść niosąca emancypacyjne przesłanie seksualnego przebudzenia kobiety w relacji z dużo młodszym mężczyzną. Czy Bridget Jones ostatecznie obali seksistowski mit, że kobieta z wiekiem przestaje być atrakcyjna? Na pewno się przy okazji zdrowo uśmieje.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.