Wyczekiwane „Sto lat samotności” ginie pod ciężarem swojej nadgorliwości. Mimo starannej inscenizacji osiem odcinków serialu Netflixa na podstawie powieści laureata Nagrody Nobla Gabriela Garcíi Márqueza staje się tasiemcem na kształt wenezuelskich telenowel.
Sto lat to długo i krótko, ale na ludzką miarę. Moja babcia zbliża się właśnie do tej kwoty. Dawniej mówiło się tak na przyznaną odgórnie, ograniczoną liczbę czegoś – kwotę zbożową, kwotę paliwową i kwotę życia. W pewnych sprawach negocjacje są niemożliwe i ludzie w pewnym wieku mają tę świadomość. Chcieć więcej byłoby głupotą.
Sto lat to nie tylko wystarczający czas dla pojedynczego człowieka, lecz także by narodziła się i zmarła cywilizacja. W ten sposób myślał Gabriel García Márquez, budując w „Stu latach samotności” swoje Macondo.
Legenda o powstaniu książki „Sto lat samotności”, która odmieniła kulturę latynoamerykańską, jest rodem z kart powieści
Kolumbijski pisarz Gabriel García Márquez mieszkał wtedy z rodziną w Meksyku. Postanowili udać się wspólnie w drogę autem ze stolicy do Acapulco. Byli już w drodze, on za kierownicą, gdy rzekł do żony, że przyszło do niego pierwsze zdanie: „Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód”(przeł. Grażyna Grudzińska, Kalina Wojciechowska). Gdy tylko je wypowiedział, olśniło go, że ma w głowie całą powieść. Nie mógł ryzykować, że wyparuje. Zawrócił więc i pobiegł do swojej „pieczary”, czyli gabinetu, który opuścił dopiero po 18 miesiącach, gdy coś – bóg, siła wyższa – skończyło mu dyktować. Widzę, jak Mercedes Raquel Barcha Pardo, która nigdy nie przyjęła nazwiska małżonka, rozpakowuje samochód, ściąga z dachu bagaże, klnąc pod nosem, i umawia się na wino z koleżankami. Byli parą od czasu, gdy miała dziewięć lat, on czternaście. Rzadko który duet zna się lepiej, niż znali się oni. Gdy „Gabo” oszalał, że napisze swoje opus magnum, klepali biedę, zanosząc do lombardu kolejne sprzęty domowe. Ostatnie – suszarka do włosów i piecyk – poszły podobno na deskę ratunku: wysłanie rękopisu książki do wydawcy. Co by było, gdyby wysiłek familii nie zwrócił się w Literackiej Nagrodzie Nobla i liczbie ponad 50 milionów sprzedanych egzemplarzy?
Po śmierci Márqueza i Pardo nie odbyłaby się aukcja ich kolekcji ubrań szytych na miarę, które starannie wybierali i kolekcjonowali. García Márquez nie był ikoną mody, ale na wieść, że otrzymał Literacką Nagrodę Nobla, odparł, że ma zamiar wziąć udział w ceremonii w tradycyjnym kolumbijskim stroju: w ślubnej koszuli guayabera, mimo że smoking jest obowiązkowym strojem. Na wierzch na guayaberę założył liqui liqui, tradycyjny garnitur z Los Llanos, trawiastych równin, które łączą Kolumbię i Wenezuelę, w hołdzie dla swojego dziadka, pułkownika, na którym wzorował postać Aureliano ze „Stu lat samotności” – niezłomnego wojaka, który przeżywa wiele wszczynanych przez siebie i przegranych powstań. Tożsamość lokalna to było coś, co stało u podstaw tej twórczości. Z czasem lokalność stała się masowa. Odmieniano ją na wiele sposobów, pozwalając stworzyć samowystarczalny mityczny świat własnej małej ojczyzny. Stworzyła zaczyn pod „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk czy „Historię kina w Popielawach” Jana Jakuba Kolskiego.
O czym opowiada „Sto lat samotności”?
Po Noblu w 1982 roku książkę „Sto lat samotności” przełożono na 48 języków. Stała się synonimem wielkiej iberoamerykańskiej narracji, alegorią losów państw, w których panowały dyktatury. Bezpośrednio nawiązywała do wojny domowej w Kolumbii między konserwatystami i liberałami w XIX wieku oraz buntu robotników z plantacji bananów w 1928 roku, przeciwko którym rząd wysłał wojsko i zabił trzy tysiące ludzi. Ponadczasowe miasteczko Macondo służyło jednak za model różnych krajów. Minęła dekada, aż pisarze z Ameryki Łacińskiej zbuntowali się przeciw McCondo – makdonaldyzacji obrazu tego rejonu świata. Wydawcy odrzucali ich książki, które były „za mało latynoamerykańskie”. Nie miały czarodziejskich zdarzeń, nikt w nich nie latał, nie rodził pół ludzi, pół zwierząt, nie rozmawiał z duchami, nie widział zmarłych. Pisać po prostu o tym, co się dzieje, mogli ludzie mieszkający w Europie, Stanach, ale nie w Ameryce Południowej.
Realizm magiczny – to określenie przyswojone na całym świecie – było wymyślone właśnie w Europie. Twórcy, do których się odnosiło, byli zniesmaczeni. Miało znaczyć, że rzeczywistość doprawiono „szczyptą magii”?
Odpowiadali, że to, co piszą, to nie bajki. Styl, który na naszej szerokości geograficznej zdawał się magiczny, zawierał po prostu elementy wykraczające poza racjonalny ogląd świata. Bez pośrednictwa religii. Podkreślał, że istnieją nie tylko materia, lecz także zjawiska niewytłumaczalne. Nie czynił z nich wcale niezwykłych wydarzeń, tylko relacjonował sucho, tak jak wszystko inne. Dlatego ksiądz w „Stu latach samotności” może lewitować po wypiciu filiżanki czekolady, dziewczyna wniebowstąpić, wieszając pranie, a dziecko może urodzić się ze świńskim ogonem. Sprawy tak samo normalne jak kulisty piorun, którego wizytę w domu opisywała moja druga babcia jako coś, co zdarzało się i tyle. Zobaczyć diabła, patrząc się w lustro zbyt długo, było oczywiste. Spotkać ducha byłego męża, który próbuje wepchnąć cię pod koła ciężarówki? Trzeba być czujnym na to, co wyczuwalne. Tak samo zapowiedź śmierci była czymś, czego wypatrywano, czytając odpowiednio znaki z zaświatów.
Czy serialowa wersja „Stu lat samotności” dorównuje słynnej powieści Gabriela Garcíi Márqueza
Sukces książki Márqueza był zapowiedziany. Fragmenty drukowały gazety w Kolumbii, Peru i Urugwaju, entuzjastyczne recenzje spływały, zanim autor dobrnął do ostatniego zdania. A jest szczególne, może nawet bardziej niż pierwsze: „Ale nim doszedł do ostatniego wiersza, zrozumiał już, że nie wyjdzie nigdy z tego pokoju, gdyż powiedziane było, że miasto zwierciadeł (lub zwierciadlanych miraży) zmiecione będzie przez wiatr i wygnane z pamięci ludzi w chwili, kiedy Aureliano Babilonia skończy odcyfrowywać pergaminy, i że wszystko, co w nich spisano, niepowtarzalne jest od wieków i na wieki, bo plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi”. Ten finał sprawia, że na końcu opowieść okazuje się opowiadana, w miarę jak ją czytamy, a koniec lektury ją unicestwia. Świat istnieje tylko we wspólnocie autora i czytelnika, bez niego jest martwy. Marquez wywiódł książkę z opowieści snutych przez babcie i ciotki, które go wychowywały w Aracatace, na karaibskim wybrzeżu Kolumbii. Dziś ten dom służy za muzeum, a historie przetrwały w losach rodziny Buendiów (nazwisko znaczące tyle co „dzień dobry”).
Ośmiogodzinna, ośmioodcinkowa pierwsza część serialu Netflixa próbuje objąć całą mitologię wyrosłą wokół literackiego dzieła. Zadanie jest tak trudne, a chęci tak silne, że „Sto lat samotności” ginie pod ciężarem swojej nadgorliwości. Mimo starannej inscenizacji produkcja staje się tasiemcem na kształt wenezuelskich seriali. Na zmianę postarzani i odmładzani aktorzy reprezentują korowód postaci – sześciu pokoleń, gdzie ojcowie i matki, synowie i córki nosili te same imiona, by podkreślić, że ich los jest wspólny. Choćby jednostka nie wiem jak się buntowała (a od sprzeciwu wobec rodziców zaczyna się przecież ta historia), i tak stanowi element w ciągu pokoleń, powtarzając błędy i przenosząc schematy dalej.
Centralnym tematem jest kazirodztwo – z kuzynem, kuzynką, bratem, siostrą, wujkiem, siostrą – tylko w relacjach rodzinnych miłość erotyczna jest możliwa. Na zewnątrz tego kotła za mało jest zaufania i podobieństw, żeby dwie osoby mogły się stopić w jedność. Miłość w „Stu latach samotności” to bowiem zlanie się w jedną istotę zamiast kontaktu i wymiany. Wszystkie osoby są takie same. Tworzą wielogłową istotę, która sama się rozmnaża, pączkuje, rozpościera, a w końcu więdnie i usycha. Za mało różnicowała się, a za bardzo była samowystarczalna, żeby stworzyć coś więcej niż ona sama.
Pierwsze odcinki serialu co chwila przetykają sceny seksu. Spocone ciała przesuwają się w świetle świecy za półprzezroczystą kotarą. Kobiece sutki, oczy, męskie owłosienie fascynują twórców, którzy powtarzają raz za razem klisze erotycznych zbliżeń. Każdy stosunek kończy się ciążą. To ostrzeżenie, a może niezbędny element. Proste życie, w którym trzeba znaleźć spełnienie, staje się własną parodią. W pewnym momencie do Macondo dociera wysłany przez rząd zarządca i seks zostaje wyparty przez walkę. Samookaleczenia, śmierć osoby uważanej za nieśmiertelną rozpoczynają powolny rozpad edenu. Kain zabija Abla. Klątwa ściga Adamów i Ewy. Powstania, rozboje i bitwy zaczynają rozciągać się coraz dalej. Obrona stworzonego wspólnym wysiłkiem raju prowadzi do implozji, ponieważ synowie, płodząc kolejne dzieci, mordują i stają się okrutnikami. Nie pomaga nauka, alchemia, wizja rozwoju. Przemoc bierze górę. W ostatnim zdaniu serialu Ursula, matka rodu, mówi: „Stworzyliśmy potwora” i nie wiadomo, czy mówi o synu, mieście czy systemie, w którym wszyscy dotąd żyli.
Uderzająca w serialu jest klaustrofobia jako wybawienie od zewnętrznego świata – śmierdzące ciepełko, które obiecuje przetrwanie, jeśli tylko nie wpuści się nikogo z zewnątrz. Żadna nowa idea: laboratoryjne stworzenie złota ani pianola, wokół której wszyscy będą tańczyć, nie obiecuje odnowy. Miasteczko Macondo musi się zapaść pod własnym ciężarem. Co więcej, tych osiem godzin nie opowiada jeszcze całej historii – druga część serialu, która ma dopowiedzieć ją do końca, też będzie mieć osiem odcinków.
Serial Netflixa „Sto lat samotności” miał powtórzyć sukces „Romy”
Rodrigo i Gonzalo – synowie Mercedes i Gabriela – po ich śmierci rozkręcają biznes, nie tylko już dom dziadków jako muzeum, ale specjalne miasteczko niczym park rozrywki do zwiedzania. Scenografia, rekwizyty, kostiumy staną się jego częścią, dlatego serial nakręcono w Kolumbii po hiszpańsku, z tutejszymi aktorami. W rolach reżyserów wystąpili zaś kolumbijska twórczyni Laura Mora, której dwa arthousowe filmy „Zabić Jesusa” (2017) i „Królowie świata” (2022) zdobyły szereg nagród na festiwalu w San Sebastian, której wtóruje argentyński twórca Alex García López, doświadczony w telewizyjnej robocie za sprawą „Gwiezdnych wojen: Akolity” (2024), „Cowboya Bebopa” (2021), „Wiedźmina” (2019), „Daredevila” (2018). Domyślam się więc ze składu ekipy, że miało być ambitnie i szeroko, wrażliwie i hałaśliwie, autentycznie i komercyjnie. Niech zadziała case „Romy”, do którego ta sama Bárbara Enríquez stworzyła scenografię. Nie ma jednak przepisu na sukces. Jak dotąd drugiej „Romy” stworzyć się nie udało, choć wielu twórców nadal próbuje.
Na przykład Rodrigo Prieto, autor zdjęć czterokrotnie nominowany do Oscara: za „Tajemnicę Brokeback Mountain” (2005), „Milczenie” (2016), „Irlandczyka” (2019), „Czas krwawego księżyca” (2023), zadebiutował właśnie jako reżyser, ekranizując książkę tak samo trudną i legendarną jak „Sto lat samotności” – tylko mniej znaną w świecie zachodnim. Cieniutki tomik „Pedro Páramo” meksykańskiego pisarza Juana Rulfo jest uważany za arcydzieło w kręgu kultury latynoamerykańskiej. Prieto nakręcił na jego podstawie ponaddwugodzinny film.
Dużo skromniejsze zamierzenie na tym samym Netfliksie zyskuje bardziej wizyjną formę niż adaptacja powieści Márqueza. Wraz z głównym bohaterem filmu błądzimy po mieście duchów, szukając jego ojca, którego nigdy nie poznał, czy raczej rozproszonej pamięci o nim. Posiadłość Media Luna odkrywa nadzwyczaj brutalną historię. Zapomnienie okazuje się zarazem błogosławieństwem i chorobą. Rzeczy w pamięci nieobecne budzą ludzi po nocach, zapisują się w tkankach, przejawiają nieświadomie. To łączy poetycką opowieść „Pedro Páramo” z późniejszą o 20 lat rodzinną sagą Márqueza. Tam również na mieszkańców spadały plagi – niepamięci i bezsenności, z którymi na różne walczono sposoby. Może zapominanie i niespanie są dwiema stronami tej samej monety. Przytomność staje się wtedy halucynacją. Lepiej widać to, czego na pozór nie ma.
Tytułowa samotność, która u Márqueza trwa wiek, to w oryginale soledad – coś więcej niż tęsknota za towarzystwem i poczucie bycia zdanym tylko na siebie. W soledad jest ulga, konieczność, coś jak własna koszula na grzbiecie, rodzaj samostanowienia, nostalgii, poczucia upływu czasu – możliwy, gdy słyszy się własne myśli. Więcej jest na nie przestrzeni podczas seansu „Pedro Páramo” niż „Stu lat samotności”. Czasem przestrzeń na siebie to wystarczający powód, żeby coś lubić. Gdy dożyje się sędziwego wieku, wie się, że jest się swoją najlepszą towarzyszką.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.