Muzeum Bowiego? Może nie starczyć miejsca, żeby dobrze opowiedzieć historię człowieka, który zmienił muzykę, poddając swoją twórczość widowiskowym transformacjom. Wyzwanie podejmie jednak londyńskie Victoria & Albert Museum, które w przyszłym roku otworzy centrum poświęcone dorobkowi legendarnego artysty.
Im bardziej traktowano jego teksty jako intelektualnie wyrafinowany zestaw prawd objawionych, z tym większym zapałem podkreślał w wywiadach, że nie ma pojęcia, o czym pisze. Im częściej zachwycano się jego kompozytorską wirtuozerią, tym bardziej Bowie naciskał, że żaden z niego muzyk, przecież dramatycznie brakuje mu warsztatu. Skutecznie pracował – tym, jak się nosił i jak opowiadał o sobie w mediach – na reputację oryginału, choć byli i tacy, którzy marudzili, że jego muzyce brakuje właśnie oryginalności. Bowie nie był geniuszem, za jakiego go uważano, a hochsztaplerem, cwanie budującym swoje utwory na patentach podwędzonych z repertuaru The Beatles, Boba Dylana czy Elvisa Presleya? To prawda, że pożyczał, ale z cudzego potrafił ukręcić coś, co było niepowtarzalnie jego. Był charyzmatyczny, intrygujący, zabawny, przenikliwy. Był wytrawnym strategiem. Dziś to żadna sensacyjna kompetencja, wręcz zgrana sztuczka, ale w latach 70. mało kto z premedytacją szokował, by zwrócić uwagę na siebie i swoją muzykę. Bowie dyktował trendy, był o pół kroku przed wszystkimi, a gdy go doganiali, robił spektakularną woltę i zmieniał styl. Wydał 26 studyjnych albumów i uchodzi za jednego z najbardziej wpływowych i inspirujących muzyków XX wieku. Własne muzeum mu się należy. Już wiadomo, że David Bowie Centre, należące do Victoria & Albert Museum, otworzy się w połowie września 2025 r. w jednym z nowych budynków galerii we wschodniej części Londynu. Stałą wystawę buduje ok. 90 tys. pozycji z różnych okresów twórczości muzyka, od instrumentów, na których grał, przez zdjęcia i plakaty promujące trasy koncertowe, po stroje, w których wychodził na scenę. A wśród nich naprawdę bardzo cenne memorabilia.
Co noszą kosmici?
W David Bowie Centre będzie można przyjrzeć się z bliska garderobie Ziggy’ego Stardusta – ekscentrycznej persony, którą brytyjski muzyk wymyślił na początku lat 70. Ziggy był nie dość, że kosmitą, to jeszcze optymistą. Przybył na ziemię pogrążoną w paranoicznym lęku przed niechybną katastrofą, by nieść nadzieję. Grał na gitarze, zrobiono z niego proroka. Mesjasz, który miał krzewić dobrą nowiną, sam nie pożył zbyt długo, bo tak zachłysnął się sławą i imprezą, że umarł od nadmiaru ziemskiego ekscesu. Ziggy Stardust był bohaterem dwóch konceptualnych albumów, „The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars” z 1972 r. i wydanego rok później „Alladin Sane”. Androginicznym Marsjaninem w brokacie, z nastroszonymi czerwonymi włosami i zamaszystą błyskawicą namalowaną na twarzy. Kostiumy na trasę koncertową po Wielkiej Brytanii, Japonii i Ameryce Północnej zaprojektował Kansai Yamamoto, wielki miłośnik futurystycznego przepychu. Yamamoto ubrał Bowiego w ekspresyjne kombinezony kosmicznego samuraja i satynowe kimona, ekstrawaganckie peleryny, buty na platformie i kolorowe skórzane kurtki. Stroje idealnie uzupełniały koncepcję literacką. Bowie w opowieści o Ziggym Starduście chciał wyrazić gorzką refleksję nad postępującą obsesją na punkcie gwiazd rocka. Stworzył karykaturę. Wyzwolonego seksualnie, jurnego półboga. W tamtym czasie w jego twórczości wybrzmiewała też potrzeba polemiki z dominującą narracją o płci. Co jest kobiece, co jest męskie i po co nam w ogóle takie podziały. Ziggy był frywolnym, biseksualnym dandysem, antytezą świata sztywnych binarności. W styczniu 1972 r., na kilka miesięcy przed premierą albumu, Bowie udzielił słynnego wywiadu magazynowi „Melody Maker”, w którym wyjawił swoją homoseksualną orientację. „Dziś David prezentuje się jako królowa ciot, wspaniale zniewieściały chłoptaś. Jest campowy do cna, z tą swoją luźną ręką i przewrotnym słownictwem” – pisał dziennikarz Michael Watts i proszę brać poprawkę, że były to lata 70., a w prasie akceptowano dużo bardziej obraźliwe słownictwo. „Jestem gejem – mówi. – Zawsze byłem, nawet jako David Jones [to prawdziwe personalia Bowiego – przyp. red.]. W jego tonie słychać jednak szelmowską uciechę, ten dyskretny uśmiech w kącikach ust. Wie, że dziś można zachowywać się jak męska dziwka, można szokować i oburzać. A on nawet jeśli nie obraża, to bawi. – Czemu nie masz dziś na sobie tej swojej dziewczęcej sukienki? – pytam go. – Skarbie – odpowiada. – Musisz wreszcie zrozumieć, że to nie jest damski ciuch. To męska sukienka”.
Kto jest bohaterem, choćby przez jeden dzień?
W David Bowie Centre będzie można podziwiać nie tylko awangardowe stylizacje, które napędzały obyczajową rewolucję, lecz także przedmioty z pozoru mniej spektakularne, choć niepozbawione ciężaru. A wręcz porównywalnie ikoniczne, jak rękopisy tekstów do najważniejszych utworów muzyka, z piosenką „Heroes” na czele. Po śmierci Bowiego w 2016 r. to właśnie ta kompozycja biła rekordy odtwarzania w serwisach streamingowych, towarzysząc fanom i fankom w żałobie. Monumentalna, dramatyczna, naiwna i dekadencka jednocześnie. Bowie napisał „Heroes” wspólnie z Brianem Eno, a zarejestrował w asyście swojego nadwornego producenta Tony’ego Viscontiego w studiu Hansa w Berlinie, gdzie chwilowo mieszkał. Tekst opowiada o dwójce kochanków żyjących po przeciwnych stronach podzielonego murem miasta, którzy byli skłonni wiele zaryzykować dla miłości. Romeo i Julia czasów zimnej wojny. Bowie chciał powiedzieć, że czasem zwykłe, codzienne życie wymaga heroicznego poświęcenia, a cały tekst, który jest miksem fikcyjnej opowieści i luźno rzucanych autobiograficznych linijek, zaimprowizował w studiu.
Nie wszystkie piosenki powstawały w ten sposób. W połowie lat 70., na wysokości albumu „Diamond Dogs”, Bowie zaczął stosować technikę cut-up, o której opowiedział mu kultowy pisarz William S. Burroughs. Autor wiązany ze środowiskiem bitników swój słynny „Nagi lunch” pociął na akapity, a potem je pomieszał, tworząc kolaż, intensywny i duszny. W kolejnych książkach posuwał się jeszcze dalej, miksując własne słowa z cudzymi. Bowie robił to samo. Wycinał słowa ze swoich wierszy i dzienników, gazet, powieści, które lubił – mieszał je w teksty, które miały odsłaniać dodatkowe, niewidoczne wcześniej sensy. Technika cut-up służyła głębokiej introspekcji, jakiej nie można było osiągnąć podczas świadomego pisania. W 1995 r. programista z Apple stworzył dla Bowiego specjalny program. Verbasizer był maszyną do pisania tekstów, niby przypadkowych, ale pełnych nieprzypadkowych znaczeń. Muzyk nazywał takie pisanie „zachodnią formą Tarota”. Bo David Bowie miał moce i, jak Ziggy Stardust, był nie z tego świata.
David Bowie Centre otworzy się 13 września 2025 r.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.