Może w ich szaleństwie jest metoda. Gdy Wanda i Janek nie mogą się dogadać, ruszają w ekstremalną podróż. Zamierzają przejść 400 kilometrów brzegiem Bałtyku. Pieszo. Zimą. „To nie mój film”, pełnometrażowy debiut reżyserki Marii Zbąskiej, demontuje romantyczne mrzonki o związkach i pochyla się nad wagą kryzysu.
Ona miała śpiewać, on chciał przejechać świat rowerem. Ją dziś cieszą już tylko małe zwycięstwa w kuchni (publiczność docenia żart o kalafiorze), jemu sprawia radość chyba jeszcze mniej. Trwają w relacji, która rozpędzała się obiecująco, ale gdzieś po drodze wytraciła impet. Nie ma chemii, więc nie ma przyszłości? Wanda i Janek po kolejnej kłótni o nic i wymianie werbalnych ciosów poniżej pasa w stylu „weź coś ze sobą zrób” dokonują nie tylko rewizji porzuconych marzeń, ale też zmieniających się oczekiwań wobec siebie nawzajem. Robią rachunek zysków i strat, zachwytów i rozczarowań. Nie chcą się rozstać, nie chcą być razem. – Nie zakochamy się w sobie na nowo, siedząc na tej kanapie. Musimy się ruszyć – rzuca on i wpada na szaleńczy pomysł, by poddali swój związek ostatecznej próbie.
Wanda i Janek, dwójka typowych millenialsów z dużego miasta, kupuje sanki, pakuje namiot i rusza w podróż linią brzegową Bałtyku. Będą szli 400 kilometrów, gdy pada i wieje, nie korzystając z wygód cywilizacji. Umowa jest prosta. Jeśli dotrą do celu, nie łamiąc zasad, zostaną razem. Jeśli im się nie uda – rozstaną się. Pełnometrażowy debiut reżyserki i scenarzystki Marii Zbąskiej doceniono za mądre spojrzenie na uniwersalny temat. „To nie mój film” został nagrodzony m.in. na festiwalu filmowym w Gdyni czy na festiwalu Ekran, przeglądzie polskiego kina w Toronto. Czuła opowieść o relacji w kryzysie nie tylko ujmuje rozbrajającą lekkością i niewymuszonym humorem. „To nie mój film” skłania, by przyjrzeć się własnym przekonaniom na temat związków.
Można pogapić się na morze, trzeba przyjrzeć się sobie
– Nikt nikomu nie mówi, że go kocha. Nikt się z nikim nie całuje. Jeśli jest seks, to taki, żeby nie wystawać za bardzo spod kołdry. Dlaczego? Bo w związkach z dziesięcioletnim stażem ludzie rzadko sobie mówią, że się kochają. Moi bohaterowie nie wiedzą, co do siebie czują. Zastanawiają się, czym w ogóle jest miłość – mówi mi Maria Zbąska, reżyserka i autorka scenariusza „To nie mój film”. Można się zżymać, że w swoim pierwszym długim metrażu opowiada historię, jakich wiele. Ale właśnie na tym polega największa siła tej produkcji. Każdy, kto był w dłuższej relacji, może przejrzeć się w doświadczeniach Wandy i Janka, zrozumieć ich frustrację i bezradność. Tylko kto wpada na pomysł, żeby ratować związek, wyjeżdżając zimą pod namiot?
Zbąska z rozmysłem wysyła swoich bohaterów w skrajne okoliczności. Z dala od cywilizacji i rozpraszaczy, nie mogą uciekać od rozmowy o problemach w kolejny odcinek serialu. Mogą pogapić się na morze, muszą przyjrzeć się sobie. – Jeśli na co dzień pływamy w dobrobycie, przesycie i przyjemności, to nie mamy wielkich problemów, a bez problemów nie ma wyzwań. Z kolei bez wyzwań nie potrafimy być szczęśliwi. Nie możemy niczego osiągnąć, niczego pokonać, niczego ważnego doświadczyć. Gnuśniejemy – opowiada reżyserka. – Jak ci facet zaparzy herbatę w domu, to nawet tego nie zauważysz, ale jak ci poda coś gorącego do picia na wygwizdowie odciętym od cywilizacji, to nagle staje się bohaterem. Czasem potrzebujemy takiej zmiany perspektywy.
Ciągnąć te sanki razem czy osobno?
Jak inna nietypowa komedia romantyczna, „Najgorszy człowiek na świecie” Joachima Triera z 2021 roku, film Zbąskiej krytycznie przygląda się kulturowym przekazom na temat miłości i spełnionego życia w parze. Reżyserka przewrotnie korzysta z elementów zgranego gatunku – opowiada o miłości błyskotliwie, z dystansem i poczuciem humoru – ale zaczyna swój film tam, gdzie typowe filmowe romanse się kończą. – Nakręciłam „To nie mój film” z buntu wobec mitu romantycznej miłości. Wszystko nam mówi: najważniejsze to poznać księcia. Książę się pojawia, bierzecie ślub, ale co dalej? Każdy, kto jest w związku, wie, że relacja wymaga pracy. Kompromisu, stawiania granic, przekraczania granic. To wszystko jest piekielnie trudne. Nie wystarczy, że przysięgniemy sobie miłość i wierność i jakoś to będzie. Codziennie trzeba pracować. Codziennie mamy kolejnych 20 kilometrów do przejścia, jak Wanda i Janek – mówi reżyserka.
Wandą i Jankiem, zresztą jak Julie ze wspomnianego filmu Triera, targa ten odwieczny konflikt pomiędzy komfortem stabilizacji a ekscytującym dyskomfortem wolności. Ciągną za sobą sanki i szukają odpowiedzi na pytanie, czy łatwiej jest przejść życie solo, czy z kimś u boku, nawet jeśli ten ktoś chodzi za wolno i w kółko narzeka. Z kolei gdy on wyrzuca: „Nie możesz znieść tego, że przeżyłem coś bez ciebie”, zwraca uwagę na innym problem, świetnie znany terapeutom i terapeutkom par. Autonomię w związku. – Nie ma dobrej relacji bez autonomii – potwierdza doktorka Agata Stola, psychoterapeutka z Instytutu Psychoterapii i Terapii Seksuologicznej SPLOT. – Związek jest ciągłym poszukiwaniem równowagi pomiędzy tym, co wspólne, co definiuje to nasze „my”, a poczuciem odrębności swojego „ja”. Jeśli umiemy uznać autonomię drugiej osoby, możemy wyjść z kryzysu silniejsi.
Nie taki kryzys straszny
Nauczyliśmy się widzieć w kryzysie największe zło. Demonizujemy go, ponieważ w powszechnym przekonaniu zwiastuje niechybny koniec. – Tymczasem z perspektywy psychologii kryzys nie jest ani dobry, ani zły. Oznacza sposób radzenia sobie ze zmianą. Gdy tak na niego spojrzymy, zrozumiemy, że nie ma związków, które nie doświadczają kryzysów – mówi Agata Stola. – To, jak para sobie z nim poradzi, zależy od jej kompetencji komunikacyjnych. Od tego, na ile potrafimy ze sobą konstruktywnie rozmawiać, gdy mamy odmienny punkt widzenia. Pary, które to umieją, będą odczuwać kryzysy mniej dotkliwie, a z kolei tam, gdzie narzędzia komunikacji są za słabe, żeby obrobić różnice w poglądach czy wartościach, kryzysy będą eskalować. Pamiętajmy, że kryzys jest informacją o tym, że stare rozwiązania nie działają, więc trzeba poszukać nowych, które będą adekwatne do tego, kim jesteśmy dzisiaj – puentuje psychoterapeutka.
„To nie mój film” wystawia widownię na konfrontację z mitem romantycznej miłości, sankcjonowaną kulturowo definicją kryzysu, ale też z tą socjologiczną półprawdą, że współcześni trzydziestolatkowie są pokoleniem, któremu nie chce się starać. Jak tylko coś się psuje – buty, telefon, związek – wymieniają na nowe, zamiast naprawić. Wanda i Janek podejmują walkę. Nie wiedzą, czy im się uda, ale chcą sprawdzić, dlaczego coś, co działało, przestało sprawnie funkcjonować, i czy w tę relację bez życia można na nowo tchnąć trochę energii. – W czasach rozpędzonej konsumpcji, gdy towarzyszy nam wiara, że życie może składać się wyłącznie z przyjemności i można je przeżyć bez wysiłku i bólu, niektórzy w ogóle nie wejdą na głębszy poziom relacji. Nie pokażą miękkiego brzuszka – wyjaśnia Agata Stola. – Takie osoby pozostają w idealizowanej relacji, a gdy spadają – a zawsze spadają – różowe okulary, wycofują się. Ktoś, kto nie doświadczył prawdziwej, sycącej bliskości, budowanej na pełnej akceptacji, pokazywaniu wad i słabości, nie będzie chciał ratować związku. Takim osobom trudno też zrozumieć ludzi, którzy decydują się walczyć o relację. „O, ci to się ciągle kłócą, po co oni w ogóle są ze sobą, powinni się rozstać” – ten brak zrozumienia widać właśnie w takich sądach. Osoby, które poczuły smak i wartość głębokiej bliskości, walczą o nią, chodzą na terapię par, wykonują ogromną pracę, żeby ocalić związek.
Tych 400 kilometrów wydeptanych przez bohaterów „To nie mój film” w zimnie, deszczu i wietrze to zresztą całkiem niezła metafora trudu, którego wymaga skuteczna terapia. Bo na terapię też trzeba się nachodzić, żeby dokądś dojść.
Premiera „To nie mój film” w reżyserii Marii Zbąskiej 25 grudnia 2024 roku.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.