Pod przykrywką upojnych zachodów słońca serial daje przyjemność zaglądania w czarną dziurę ludzkich słabości. „Biały Lotos” to cukierkowa wersja „Parasite” – zjadliwa satyra społeczna, groteska mówiąca o walce klas. Tyle że jesteśmy w Ameryce, światowej stolicy politycznej poprawności. Teoretycznie więc wszyscy są świadomi, postępowi i oświeceni, ale nie chcą, by cokolwiek się zmieniło. „Biały Lotos”, najlepsza komedia o wakacjach.
Jedziemy, bo raz się żyje. Jedziemy, bo nam się należy. Jedziemy, bo wakacje mają coś zmienić. Zbliżyć do bliskich, oddalić od problemów. Opalić, spocić, dać się pogryźć komarom. Wreszcie wstać z kanapy albo się właśnie położyć. Sposób spędzania czasu ma nas utwierdzić w wizji tego, kim jesteśmy albo kim chcielibyśmy być. Wybieraj! Choćbyś na co dzień pierdział w stołek, chodził tylko do żabki i podnosił głos bez powodu, przez chwilę masz szansę pobyć lepszą wersją siebie. Reżyserujesz swoje fantazje w wymarzonym miejscu. Stajesz się tą/tym, którą/ym był(a)byś, gdyby tylko ktoś ci pozwolił.
Jak w anegdocie o rybaku, który siedzi na dziobie kutra i patrzy w morze. Zaczepia go biznesmen będący akurat na wakacjach i radzi, żeby nie siedział bezczynnie, tylko wypłynął na połów, zainwestował w większą łódź, zatrudnił ludzi, pilnie odkładał, aby za parę lat stać się najbogatszym rybakiem w okolicy. – I co wtedy? – pyta rybak. – Wtedy byłbyś panem swojego czasu: móc nic nie robić, siedzieć i patrzeć w morze – odpowiada biznesmen.
Tak samo my na wakacjach żyjemy naprawdę. Jadąc konno przez stepy, lecąc paralotnią, czytając tysiącstronicowe powieści, rano zbierając jagody, a nocą oglądając gwiazdy. Przez tydzień albo dwa istniejemy intensywnie. Dzięki temu przez pozostałe 350 dni możemy myśleć o sobie jak o niespożytych zdobywcach, jedynie tymczasowo na chacie.
Jak zmienić swoje życie w wakacje, pokazuje serial „Biały Lotos” o turnusie na Hawajach, który potoczył się nie tak, jak planowano. Bo jeśli chodzi o zmianę życia, przecież śmierć też wchodzi w rachubę. Jedna osoba wraca w trumnie, a kto, dowiemy się w finale. Jak u Agathy Christie, krąg podejrzanych zamyka się w jednej przestrzeni – luksusowego resortu na rajskiej plaży. Trafiają tu niebywałe okazy, galeria niezwykłych postaci, których tożsamość odgadują cyniczne nastolatki, złośliwe jak loża szyderców z Muppetów. Olivia (Sydney Sweeney) i Paula (Brittany O’Grady) nudzą się na pokładzie wycieczkowego statku: ta para nowożeńców pobrała się tylko dla pieniędzy; ta dziedziczka Walmartu, amerykańska Brigitte Bardot, kocha zwierzęta bardziej niż ludzi; ci państwo szukają dziewcząt do haremu zboczonego miliardera… Cóż, że przy okazji są rodzicami Olivii. I tak każdy wierzy w swoją wersję wydarzeń. Zabawa w to, kto jest kim, trwa dalej, zostaje po stronie widzów. Pod lupą znajdą się hotelowi goście – musowo nieznośni i rozpieszczeni – a także zmęczona obsługa hotelu, która ma dosyć fanaberii.
Świat „Białego Lotosa” przypomina cukierkową wersję „Parasite” – zjadliwą satyrę społeczną, groteskę mówiącą o walce klas. Tyle że jesteśmy w Ameryce, światowej stolicy politycznej poprawności. Teoretycznie więc wszyscy tu są świadomi, postępowi i oświeceni, a tymczasem nie chcą, by cokolwiek się zmieniło. Dbają o status quo, nie wierzą w rewolucję. Z równością płci, ras, klas i orientacji czekają na łaskę pańską. Za lepszy świat wznoszą toast szampanem, biorąc garściami klonazepan i valium. Gadają o seksie językiem horroru albo naukowych pojęć z college’u. Są uzależnieni od pieniędzy. Ich życie to farsa. Wybierają dla niej groteskową scenografię w luksusowym apartamencie z widokiem na morze, gdzie stołki barowe zamontowano na dnie basenu pod palmami. Wieczorami oglądają występ hawajski: ognie i plemienne tańce. Budzą się, nie pamiętając, co robili wczoraj. Ich kostium i charakteryzacja stopniowo rozpadają się. Menedżer resortu Armond (Murray Bartlett) widzi to jako teatr kabuki, gdzie aktorzy chowają się za maskami, atmosfera ma być niedookreślona, żeby pozwolić gościom swobodnie odgrywać siebie. Każdego z nich trzeba traktować niczym szczególne, wybrane niemowlę, które spotkał cud narodzin i nadzwyczajna misja. Przekonanie o własnej wyjątkowości jest w cenie. Bądź sobą, wszyscy inni są już zajęci, pisał Oscar Wilde. Tylko co to znaczy być mną? I jak inni mają zobaczyć to, co ja widzę?
Gdzie szukać prawdziwego życia, wcale nie jest oczywiste. Raz wiodą je tzw. zwykli ludzie, raz toczy się tylko po pijaku, a innym razem ujawnia się w rozmowie z nieznajomym. Głód tego, by żyć naprawdę – cokolwiek to znaczy – łączy bohaterów uwięzionych w rolach, które przestały im pasować. A jeśli to pusta gra, za którą nic nie stoi? Nawyk, strach, rozpacz, stłamszone pragnienia? Dowiemy się, zdejmując z bogatych, uprzywilejowanych, białych Amerykanów kolejne warstwy jak z cebuli i płacząc ze śmiechu albo zgorzknienia. Zaznaczmy, trzeba mieć szczególne poczucie humoru, żeby śmieszyły wybryki bohaterów „Białego Lotosa”: wrzucanie do morza prochów matki, zabranie (przez falę) śpiącemu chłopcu smartfona, tabletu i nintendo, zrobienie kupy do walizki znienawidzonego gościa. Seks w wieloletnim związku porównują do zjedzenia talerzy robaków, brandzlują się na plaży, oglądają własne jądra, zamiast nurkować. Niesmaczne? A jednak w tej szalonej, gorzkiej, okrutnej komedii tkwi pestka prawdy. Można ją wypluć albo przyjrzeć się zakłamaniu zachodniego świata. Pod przykrywką upojnych zachodów słońca daje szansę zajrzenia w czarną dziurę ludzkich słabości. Wiele o bohaterach mówią czytane przez nich książki – „Blink. The Power of Thinking Without Thinking”, poradnik o tym, jak podejmować decyzje, zebrane dzieła Freuda czy powieść Eleny Ferrante. Tytuły zabrane na wakacje też są życzeniowe, sygnalizują, kim chcielibyśmy się stać i gdzie się znajdujemy, nawet jeśli niektórzy dobierają tylko kolor okładki, by pasował do outfitu.
Twórca serialu Mike White (scenarzysta, reżyser, producent i aktor, znany z „Emotków” czy „Szkoły rocka”) wrócił na ulubione Hawaje – symbol duchowej przemiany, w jaką wierzy się podczas urlopu, lecz która nie utrzyma się w prawdziwym życiu. Z terapii na Hawajach wraca grana przez Laurę Dern bohaterka jego poprzedniego serialu – „Iluminacji”. Może i oświecona, lecz wszyscy dookoła mają ją za oszołomkę. Chciałaby karmić innych miłością, stworzyć wspólnotę jak przy obozowym ognisku, ale jej oschła matka, yuppie kochanek i były chłopak narkoman jakoś nie są zainteresowani. Za to w „Białym Lotosie” obserwujemy sam proces stawania się lepszym człowiekiem. Jakie efekty przemiany turyści przywiozą do domu, nie wiemy, żegnamy ich w chwili odjazdu.
White wierzy w chęć zmiany świata i naszego życia, wyśmiewa jednak metody, jakimi chcemy ją przeprowadzić. Przygotował świetnie skrojony scenariusz, prowadzi równe ściegi, trafiając w nasze sadło. Szyje z tego operetkę z trupem w finale. W przeciwieństwie do większości intryg kryminalnych, w tej rzeczywiście do samego końca nie wiadomo, co się zdarzy. Punch-line’y nadają rytm błyskotliwym dialogom. Parodia latynoskiej muzyki w czołówce, granej na tle egzotycznej tapety ze storczykami, meduzami i tygrysami, to idealny podkład dla nawijki. Mój chłopak rapował do niej na początku każdego odcinka, co dodało uroku naszym seansom i wniosło muzykę Cristobala Tapia de Veer na poziom #Hot16Challenge. Polecam spróbować, ścieżka dźwiękowa w sam raz na upały, łapanie much oraz moknięcie w ulewnym deszczu.
Skoro świat można zmieniać na różne sposoby, to czemu nie przez destrukcję? Bohaterka „Iluminacji” snuła marzenia o pożodze korporacji, która źle się z nią obchodzi. Bohater „Białego Lotosa”, menedżer Armond, szykuje zemstę na gościach z lodowatą satysfakcją. Wykonuje balet między stolikami, robiąc usłużne gesty, sadzając delikwentów i podając z namaszczeniem menu. W zwolnionym tempie oglądamy jego mistrzowskie solo, pantomimę pogardy i wykwintu. Oto idzie Anioł Zagłady. Drżyjcie wszyscy obecni na uczcie. Murray Bartlett gra swoją rolę wyśmienicie – drapieżny, przewrotny, nieobliczalny – jest księciem entropii z zasznurowanymi ustami. Zwinny, w koszuli w palmy przypomina kogoś pomiędzy Wacławem Niżyńskim a Freddiem Mercurym. Z początku trzyma swoją manię w ryzach, a my trzymamy kciuki, aby jak najszybciej się wykoleił. Bo piękniejsza niż zachód słońca na Hawajach jest tylko katastrofa.
Pogrążona w żałobie Tanya (Jennifer Coolidge) szuka ukojenia u masażystki Belindy (Natasha Rothwell). Bogata białaska proponuje czarnej pracownicy, że zainwestuje w jej firmę. Kobiety wiją się w korowodzie biznesowych kolacji, a w końcu Belinda zostaje z niczym, gdyż Tanya – jakże świadoma siebie – nie chce wikłać się w znajomość opartą na transakcji. Mimo to owa starsza kobieta na skraju załamania nerwowego jest zdecydowanie sympatyczną postacią. To bohaterki filmów Almodóvara łamana na Brigitte Bardot i Violettę Villas. A także najlepsza aktorka na turnusie. Wie, jak wywołać efekt, na jakim jej zależy. Przerywa romantyczną kolację nowożeńców spontanicznym pogrzebem i emocjonalną przemową o tym, jak była krzywdzona w dzieciństwie. Romansując z Johnem (Jon Gries), skrada się i chowa się za leżakiem, podglądając, czy aby na pewno on od niej nie ucieka. Wybucha płaczem w intymnej sytuacji, bojąc się porzucenia – wzrusza szczerością i desperacją, na jaką zdobywa się, rzucając na szalę swój emocjonalny deficyt.
O każdej postaci dowiadujemy się okropności, ale też nie przestajemy jej lubić. Zrozpaczony ojciec nastolatka Mark (Steve Zahn) usilnie próbuje porozumieć się z synem Quinnem (Fred Hechinger), więc przyjmuje taktykę mówienia prawdy bez względu na koszty. Jego żona Nicole (Connie Britton) oddaje się obsesji kontroli, zatruwa życie domowników, bo wszystkich ich sponsoruje. Jako zadeklarowana feministka gnoi młodą kobietę, która okazuje jej podziw, bo lepiej wyeliminować konkurencję. Rachel (Alexandra Daddario) właśnie wzięła ślub i dopiero widzi, w co się wpakowała. Jej mąż Shane (Jake Lacy) poświęca podróż poślubną na szukanie konsumenckiej satysfakcji, domaga się rekompensaty, choć to nie on płaci za ten urlop. Małżeństwo wisi na włosku, gdy w odwiedziny przybywa teściowa. Do tego dochodzą narkotyki, alkohol, uzależnienie od gier, obawa przed nowotworem, coming-out, seks w pracy, włamanie, napad i zgon. Bo na wakacjach nie może być nudno.
Można długo wyliczać zalety tego serialu. Wada jest jedna – urwany wątek. W pierwszym odcinku poznajemy stażystkę recepcji (Jolene Purdy), która właśnie zaczyna pracę, lecz nagle zaczyna rodzić. Nikt nie wie nawet, że jest w ciąży, a co dopiero, żeby odebrać poród. Rozumiemy, że w tym hotelu wszystko jest możliwe, bohaterka znika, ale do końca czekamy, aż powróci, tymczasem słuch po niej ginie. Nie starczyło odcinków na jej powrót? Sezon mógłby trwać dłużej – serialowy i urlopowy także.
Nie ma się co załamywać, że wakacje są takie krótkie. W końcu weekendy są jeszcze krótsze.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.