Filmów, w których jeden dzień powtarza się wciąż od nowa, jest mnóstwo. Próbują oswoić z groteską przeżywania tego samego na nowo i zbudować odporność na absurd. Niektóre wiodą do wniosku, że to droga do porzucenia dotychczasowego życia, odzyskania czasu i zainteresowania innymi ludźmi. Czy to się może udać?
Jak długo to jeszcze potrwa? Jak wybrnąć z tej sytuacji? Kiedy odzyskamy kontrolę nad własnym życiem? Te pytania zadaje sobie dziś każdy, przeżywając kolejny dzień w kółko, a zarazem od nowa.
Ten jeden dzień, powtarzający się wciąż z niewielkimi zmianami, jest reprezentacją wszystkich innych dni, a może i całego żywota. Jak w filmach, które z repetycji robią komedię, przygodę i horror jednocześnie. Znacie to bardzo dobrze: bohater uwięziony w czasie musi wciąż odrabiać swoje zadanie i szukać na krótkim odcinku czasu własnych błędów. Zrazu zdaje mu się, że wie, co zepsuł, i próbuje to zmienić, ale okazuje się, że nawet w tym, co myśli, że zrobił źle, pomylił się. Los zamęcza go więc szansą zmiany optyki. Powtarzanie najprostszych czynności w różnych wariantach ma oswoić z groteską przeżywania tego samego na nowo i zbudować odporność na absurd. Czy to się może udać? Jak przeżyć dzień świstaka i świra zarazem?
Zacznijmy od optymistycznej wizji. Wstajesz rano, jest znów ten sam dzień, który chcesz tylko odbębnić i pobiec po ciekawsze sprawy. Trafiasz do Punxsutawney albo innej dziury, gdzie nigdy nie chciałeś się zjawić, i znów musisz zrelacjonować to samo beznadziejne wydarzenie. Dzień, gdy świstak przebudzony z zimowego snu przepowie, czy czeka nas jeszcze sześć tygodni zimy, czy już może wiosna. Nie widzisz żadnego sensu w takich ceremoniach, bo przecież prognoza pogody, której jesteś znawcą, jest, jak to nauka, niby nieomylna. Dziwi cię, że nie wszyscy podzielają twoje zdanie? Że jakimś cudem nikt cię nie rozpoznaje, choć jesteś sławny? Odrabiasz pańszczyznę i chcesz wracać, zająć się sobą, bo to twoja ulubiona forma spędzania wolnego czasu. Niestety, świstak okazuje się mieć rację i śnieżyca uniemożliwia ci normalne działanie. Zostajesz więc uwięziony w ciągłej repetycji. W upiornym i absurdalnym zgłębianiu zdarzeń do skutku, czyli w nieskończoność. Kto za tym stoi? Świstak? To pytanie, które brzmi niemal tak poważnie jak kwestia istnienia Boga.
Nieprzypadkowo pada tu to wielkie słowo. Świstak jest Bogiem dowolnej religii, który wystawia niewiernego na próbę jak Hioba albo Syzyfa. Daje mu szansę na zrozumienie swojej kondycji, którą mamy czytać jak alegorię. Czy aby nie przesadzam? W końcu „Dzień świstaka” (1993) to tylko komedia. Niech tę interpretację poprze zatem fakt, że film otwierał przegląd „The Hidden God: Film and Faith” w nowojorskim muzeum MoMA. W wielu wariantach tej historii, które powstały w kolejnych latach, łącznie z włoskim „Dniem bociana”, powtarzano jedno: że niezależnie od wyznania i filozofii można tu znaleźć coś dla siebie.
Bill Murray w roli Phila Connorsa to gość samolubny, arogancki i zgorzkniały, ale zarazem tak sympatyczny, że aż do finału wierzy się w możliwość jego przemiany. Życzy się mu, by za którymś razem nie wdepnął w przykrytą lodem dziurę pełną wody. Współczuje mu się strasznego kolegi ze szkoły, który narzuca się, żeby opchnąć ubezpieczenie, a w głębi duszy życzy jak najgorzej. Bo każdy spotkał przecież kiedyś interesowną osobę, która zamierza nas tylko wykorzystać i obmówić. A także kogoś, kto chciałby tylko, żeby spełniać jego fantazje. Jak Rita, grana przez Andie MacDowell, która oczekuje, żeby czytać jej w myślach, lubić to samo co ona i mieć identyczne poglądy. Sympatyczna i układna właściwie nie różni od Phila niczym oprócz tego, że nie jest opryskliwa. Dobro w teorii jest tak samo szkodliwe jak zło. Dlatego będą powtarzać ten dzień razem, aby spróbować zrozumieć siebie nawzajem. Ich szansą na wyjście z pułapki jest empatia, ale co to oznacza w praktyce?
Spójrzmy, jaki proces przechodzi Phil podczas powtarzania. Najpierw fakt, że budzi się i znów słyszy tę samą pogawędkę w radiu, przeraża go, wkurza i doprowadza do szewskiej pasji. Zaczyna szarpać się w swoim dniu jak zwierzę w klatce. Skoro można żyć bez żadnych konsekwencji, ogarnia go żądza wyzyskania wszystkiego na maksa i rzuca się w hedonizm: obżarstwo, pijaństwo, kradzież pieniędzy z banku oraz agresywny podryw. To jednak go nie uspokaja. Czuje żal, że nie jest w stanie spełnić ani nawet zlokalizować swoich pragnień. Próbuje za wszelką cenę zdobyć Ritę, bo wydaje mu się, że gdy ją uwiedzie, poczuje ulgę. Niestety, to także nie działa. Usiłuje się zabić: skoczyć z dachu, rozbić autem ze świstakiem na kolanach, porazić prądem w wannie za pomocą tostera. Niestety, to też nie pomaga. Bóg mu nie popuszcza i bohater musi się ciągle odradzać. W końcu poddaje się okolicznościom i skoro ma tak żyć w nieskończoność, wykorzystuje okoliczności jak najlepiej. Maksymalizuje wysiłek i postanawia zostać wirtuozem, bohaterem. Poświęca się nauce trudnych umiejętności: języka francuskiego i gry na pianinie oraz wynajduje wszelkie możliwości pomagania innym. Łapie dziecko, zanim spadnie ono z drzewa, zmienia starszym paniom przebitą oponę, ratuje mężczyznę przed udławieniem, namawia dziewczynę do ślubu mimo jej wątpliwości. A wyczyn koronuje piorunującym koncertem, który ma zdobyć serca słuchaczy i ukochanej kobiety. Mówiąc językiem ekonomii, a nie duchowości, zwiększa wydajność, bo skoro sam nie może umrzeć (jak wampir), przynajmniej komuś pomoże. Przyjmuje los z pokorą i altruizmem. Wyzwolenie następuje, gdy Phil, leżąc wieczorem w łóżku, cieszy się z tego, w jaki sposób przeżył dzień świstaka, jest nawet wdzięczny, że w ogóle dostał tę okazję. Ta myśl spływa na niego łaską. „Zamieszkajmy tu!”, rzuca do znienawidzonych niegdyś ulic Punxsutawney.
Oto happy end w tym filmie. Wprawdzie nieco wymuszony, doklejony do syzyfowych starań, ale niezbędny w duchowej przypowieści, żeby dokonało się przebóstwienie bohatera.
W „Dniu świra” Adaś Miauczyński jest uwięziony nie przez jakąś siłę wyższą, ale przez samego siebie. Dzieje się tak za sprawą rutyny, która daje mu poczucie bezpieczeństwa, a zarazem odbiera radość życia. Czym to zamknięcie w dniu różni się od zwykłej codzienności? Przecież wciąż doświadczamy pętli tego samego: uczniowie w szkole, pracownicy w fabryce albo matki zajmujące się domem i dziećmi. Szereg ustalonych czynności ma porządkować nasze działania, ale staje się mechaniczny i ostatecznie odbiera nam sens istnienia. A co, gdy zamknięci w czterech ścianach mamy już wyłącznie krzątaninę? Trochę klaustrofobicznie, ale można się przyzwyczaić. Nigdzie nie trzeba gonić, można skoncentrować się na drobnych domowych rzeczach. To przecież powinno oczyścić umysł...
Groteskowy monolog Miauczyńskiego w wykonaniu Marka Kondrata dowodzi, że zupełnie nie wie on, co zrobić z nadchodzącym dniem. „Mam niby jakieś obowiązki, a przecież pustka, jakby nigdy nie miało znaczenia, czy wstanę, czy nie wstanę, czy zrobię coś, czy nie zrobię”. Higiena, jedzenie, praca, jedzenie, praca, palenie, proszki, sen – ten łańcuch zwyczajnych działań wydaje się ciągnąć mękę życia w nieskończoność. Do tego budzi go łomot młota pneumatycznego. Zupełnie jak teraz jednego mojego kolegę podczas epidemii. Jak to wytrzymać? Roboty drogowe, głośną muzykę sąsiada, kogoś zjeżdżającego po klatce na rolkach? Jak znieść psy pod oknem i to, że baby gdaczą w pociągu: „w nocy sobie śpię, śpię, śpię, ja też, ja też, a w dzień sobie chodzę, chodzę, i ja, i ja, a śniadanie jem, jem, jem, a w sklepie kupuję, kupuję”? W obu filmach: o świstaku i świrze, kluczowe jest widzenie innych ludzi przez samolubnego bohatera jako idiotów, wrednych, złośliwych i zawistnych, a w najlepszym przypadku głupszych niż on sam, który posiadł prawdę, a nikt go nie rozumie.
W „Dniu świra” (2002) wyrokiem jest samo doświadczanie codzienności. To zarazem konkret, który w życiu bez perspektyw pozwala się nie załamać i żyć, odliczając minuty na zegarku („za siedem wpół do piętnastej”), jak i cudowna sfera magii, ducha. Te same czynności przeprowadzane według stworzonego przez samego siebie wzoru służą odczynianiu uroków na rzeczywistości. Doniosłe mieszanie herbaty siedem razy: cztery w lewo, trzy w prawo, ma sprawić, by bohaterowi nic złego się nie stało i by przetrwał kolejny dzień bezczasu. Z dnia świra nie ma wyzwolenia, bo gusła nie dają efektu i nadal „każdy jest najzupełniej sam sobie”. „Jak to możliwe, że dopiero rano, a ja jestem już skrajnie zmęczony?”, dziwi się bohater. Mimo że daje sobie rozkaz odpoczynku, to zupełnie nie wie, jak go wykonać. Uważa, że wszystkiemu winna jest telewizja, ale rzuca się ją włączyć, jak tylko wchodzi do mieszkania. „Tyle razy sobie przysięgałem, że nie będę sobie tym wszystkim nerwów szarpał”, mówi i szarpie się, bo tu kończy się jego horyzont.
Choć Miauczyński ma poczucie własnej skończoności (sam się straszy, że go przewieje, trafi w prostatę, zwieracz odbytu albo okrężnicy), widmo zgonu nie daje mu wcale poczucia, że oto zaczął się pierwszy dzień reszty jego życia. Śmierć jest tylko kolejnym dowodem głupoty: „Taki był mądry, a teraz umiera!”, będą drwić z niego na łożu śmierci. „A nie mówiłam!”, skwituje była żona czy matka, przywiązane po to, by mieć zawsze rację. Bo nie robił, jak kazała, więc ma za swoje. W filmie Marka Koterskiego Bóg pozwala ludziom wykończyć siebie nawzajem. Niemożliwe są skrucha, wybaczenie, odkupienie. Modlitwy używa się wyłącznie do tego, by pogrążyć sąsiada. Gdy ktoś coś mówi, ten drugi wcale go nie słucha, tylko w myślach już układa swoje zdanie. Szykuje ripostę, jakby rozmowa z kimś była niczym innym jak wojną. Każde spotkanie prowadzi do konfliktu, bo nikt nie chce ani się otworzyć, ani nic zrozumieć. Przecież wie wszystko najlepiej i to inni mają wreszcie przekonać się do niego. Choć on sam do siebie wcale nie jest przekonany.
Ta gorzka wizja Polski jako czyśćca. Dnia świra jako naszej historii. Martyrologicznej, fatalnej i wciąż skazanej na niezrozumienie. Naznaczonej pogardą. W tym, aby przerwać dzień świra i wreszcie poczuć się jak u siebie, przeszkadza „barachło”, czyli hołota, ten niechciany sąsiad. Nieważne, czy gorzej wykształcony, czy właśnie wykształciuch. Wszyscy znamy to zmęczenie atmosferą wrogości panującą między przechodniami, pasażerami czy ludźmi stojącymi w tej samej kolejce. Ale nie potrafimy go przerwać, bo na drodze stoi poczucie, że nasze działania nic nie zmienią, że nie mamy znaczenia. Dlatego łatwiej nam się obrazić. Bo albo będzie po naszej myśli, albo nie będzie wcale – ta myśl odcina Miauczyńskiego od pełni życia. Nie ma tu opcji carpe diem. To punkt, gdzie gra komputerowa sama się zapisuje – giniesz kolejny raz, ale wracasz do tego samego checkpointu, żeby zagrać od nowa.
Filmów, w których jeden dzień powtarza się wciąż od nowa, jest w bród. Widać jest coś w tym, że lubimy dobrze znane melodie. Żaden z nich nie dorównuje, moim zdaniem, dwóm powyższym filmom, ale z szerokiej oferty powtórzeń, którą oferuje zwłaszcza Netflix („ARQ”, „Nago”, „Zanim odejdę”, „Na skraju jutra”, „Do zobaczenia wczoraj”), warto zobaczyć „Russian Doll”, czyli „Matrioszkę”. To serial o dziewczynie, która przeżywa w kółko tę samą noc na imprezie z okazji swoich 36. urodzin. Wciąż umiera – a to wpadając pod taksówkę, do rzeki, na zawał albo wskutek zadławienia – i znów się rodzi, bo jest jak karaluch, którego nie da się zabić. Początkowo Nadia, którą gra Natasha Lyonne, chce tylko odzyskać swojego kota. Potem, jako że zawodowo jest programistką, próbuje zrozumieć błąd w boskim oprogramowaniu, który sprawia, że życie jej się zawiesiło. Następnie, jak bohater „Dnia świstaka”, traci wszelką nadzieję i rzuca się w dzikie szaleństwo. Z czasem jednak uważa, że „spoglądanie w lufę śmierci jest ciekawsze niż zabawa”, i pyta próżnię, bo nie wierzy w Boga, jaki jest sens życia. Odpowiada jej pustka, bo w komediach o neurozie, takich jak ta i poprzednie, chodzi o problem, jaki ma ze sobą główna postać i jaki ogrywa z humorem. Jednak tu dowcip nie wystarczy, dlatego Nadia wchodzi na ścieżkę duchową. Kłamie, by spotkać się z rabinem, skłania, by odmówiono za nią kadysz. Jest w szukaniu rozwiązań niebywale pomysłowa. Gdy zauważa, że powtarza się nie tylko jej noc, ale także Alana, rozumie nagle, że wszyscy jesteśmy połączeni. I tak jak Phil z Ritą z „Dnia świstaka”, oni też próbują wzajemnie sobie pomóc. Tak jak tamci, są dwiema stronami tej samej monety. Ona kompletnie pozbawiona samokontroli i on kontrolujący się do niemożliwości. Oboje niby chcą kogoś pokochać, a w rzeczywistości są skoncentrowani tylko na swoich potrzebach i czekają, aż ktoś ich wreszcie polubi. „Gonisz śmierć czy walczysz, aby być częścią tego świata?”, pyta Nadię kochająca babcia. „Im więcej dóbr akumulujesz, tym więcej miejsca zabierasz innym”, mówi jej włóczęga, który niegdyś zakładał dark web i stworzył kryptowaluty, a teraz żyje na ulicy. Bohaterkę ratują właśnie te rady, aby być zaangażowanym i dzielić się, ale nie dając drogie prezenty, tylko naprawdę dzielić tym, co nas gnębi i jest dla nas najcenniejsze.
Dlatego finał „Matrioszki” jest optymistyczny: porzucić dotychczasowe życie, odzyskać czas i zainteresowanie innymi ludźmi. Być gotowym na zmianę. Wtedy życie zaczyna nas kochać tak jak my je kochamy. Świstak i świr mogą odejść.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.