Świetny reżyser zabrał się za opowieść o legendarnym filmie. Historia powstawania „Obywatela Kane’a” jest tak emocjonująca, że mógł to być najszybszy rajd tej jesieni. Zwłaszcza że David Fincher znany jest z zamiłowania do karamboli i szaleńczego tempa, byle wyprzedzić bieg myśli widza. Niestety „Mank” to po prostu klapa.
Od niedawna oglądam filmy razem z kotem. Stałam się jego właścicielką nagle i nieodwracalnie, w chwili gdy nasze oczy spotkały się na pewnym parkingu. Kociak był dziki, odtrącony przez stado, dlatego postanowiliśmy włączyć go do naszego. Dostał wikt i opierunek oraz zaproszenie do domowych rytuałów, z których na pierwszym miejscu jest pochłanianie filmów. Znajda nie wiedział, na co się pisze, ale szybko wytłumaczyliśmy mu, na czym polega ten układ. My go karmimy, czyścimy kuwetę, a on pozwala się miziać, zwłaszcza podczas długich, zimowych wieczorów przed telewizorem – nietypowym, bo od lat nie widział żadnych kanałów. Tylko filmy, gry i streaming, czyli używki tutejszych mieszkańców. Propozycja wydawała się atrakcyjna. Nawet jeśli w pakiecie nie było transmisji z mszy, meczów ani zmyślonych lub prawdziwych wiadomości. Po co walczyć o resztki ze smażalni w mroźnym wietrze na Półwyspie Helskim, gdy można zwinąć się w kłębuszek u boku swej pani, rozłożonej w dresie na piernatach i wraz z nią oglądać skarby X muzy, pieszcząc się aż do napisów końcowych. Szarak zasilił więc szereg domowych kinomanów, którzy od wielu miesięcy zalegają na kanapie, siorbiąc napoje, krusząc wokół przekąskami pod pretekstem oglądania klejnotów kina.
Co oglądać z kotem
Pierwszym tytułem, który obejrzał Grzybek, jeszcze zanim został ochrzczony tym nadzwyczajnym mianem, okazał się film dobry, a nawet wybitny. Puściłam go z nadzieją, że kot polubi wieczorne seanse – tę formę bliskiego spędzania czasu razem. Nie udało się jeszcze leżeć obok siebie, Grzybek wybrał posłanie na pobliskim krześle. Wyszedł jednak, a nawet wyskoczył spod stołu, gdy usłyszał płynące z ekranu przeciągłe miauczenie. Koci aktorzy w scenie erotycznej obudzili go ze snu i postawili na równe nogi. Stanął przed ekranem, piszcząc wniebogłosy: „Ratunku! Pomocy, złapali mnie ludzie!”. Nawet gdy scena kociej rui dobiegła już końca, pręgowany kociak wgapiał się dalej w migające obrazy. Miał rację, bo „Malowany ptak” Václava Marhoula był świetny, choć brutalny, to wizjonerski w ilustracji powieści Jerzego Kosińskiego. Repertuar kolejnych wieczorów nie dotarł tak mocno do kociej wrażliwości jak ta pierwsza chwila – nic dziwnego, oglądaliśmy filmy i seriale, których sama już nie pomnę, a Grzybek łypał wtedy spod stołu albo bawił się na słomiance. Miejsce na moich kolanach obrał dopiero wtedy, gdy oglądaliśmy koreański thriller „Bestie na krawędzi” opowiadający o kradzieży pełnej banknotów torby Louisa Vuittona. Przewrotna fabuła otuliła nas ekscytacją. Weszliśmy w trans: zaciekawienia, mruczenia i głaskania. Potem wystarczyło przeciągnąć się i zasnąć. Oto moja definicja udanego wieczoru.
Spotkanie legend
Nic jednak nie doprowadziło kota do takiej rozpaczy, jak premierowy „Mank” na Netfliksie. Film za długi – to pierwsza uwaga dachowca, który jak nikt umie docenić wygodne, ciepłe posłanie. Film mętny, mdły i męczący nawet dla kociaków, które piszczą z radości, gdy reżyser bierze ostry zakręt. A miała być jazda bez trzymanki – David Fincher, autor „Siedem”, „Podziemnego kręgu”, „The Social Network”, „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona” i miliona teledysków, składa hołd historii, ekranizując scenariusz własnego ojca, stylizując produkcję na początki kina dźwiękowego i opowiadając historię powstania „Obywatela Kane’a”, najbardziej legendarnego obrazu w amerykańskiej wyobraźni. Miał to być wyścig z arcydziełem widzianym w chwili, gdy rodził się na nie pomysł. W bolidzie posadzono więc Hermana J. Mankiewicza – scenarzystę, który choć zrobił kilometry filmów, to został zapamiętany właśnie z tego najbardziej osobistego i częściowo zagrabionego mu przez Orsona Wellesa, samozwańczego króla słońce, który już w chwili debiutu, gdy miał zaledwie 24 lata, chciał przyćmić wszystkich tak bardzo, że odebrał Mankiewiczowi wyłączne autorstwo scenariusza. O film kłócono się latami. Historia to tak emocjonująca, że miał być to najszybszy rajd tej jesieni. Zwłaszcza że Fincher znany jest z zamiłowania do karamboli i szaleńczego tempa, byle wyprzedzić bieg myśli widza.
Tu z piskiem opon rusza każdy dialog, ale i tak mija ponad godzina, a ja wciąż nie rozumiem, o co w ogóle w tej historii miałabym się martwić. Czy bohater się zapije, przegra zakład, skończy pisać genialny scenariusz, uwiedzie gwiazdkę kina, czy w końcu wyleją go z pracy. Nie wiadomo, czemu kibicować, choć czerwona kreska mija połowę odcinka i brnie dalej jak gorączka, co zaraz rozsadzi termometr. Im głębiej w czas, tym bardziej fabuła staje się zawikłana. Nawet znając na wyrywki historię epoki wielkich studiów Hollywood z lat 30. i odnajdując się w gąszczu nazwisk, cytatów i odniesień, można poczuć, że ktoś tu kłuje, a nie uwodzi erudycją. Efektem jest nie przyjemne pobudzenie intelektualne, lecz doznanie podobne do tego, jakby próbować uprawiać seks w malinowym chruście przetykanym pokrzywami. Nie ma mowy o przyjemności, bo nie ma się czego złapać. Owszem, wszystko jest, jak należy: czarno-białe, wysmakowane zdjęcia z cigarette burns – dwiema kropkami z prawej strony ekranu, które oznaczały wymianę rolki taśmy w projektorze. Dźwięk prawie jak z przeszłości. Czołówka płynąca na tle chmur jak w starym kinie. A jednak choćby nie wiem, jak genialnie była zrealizowana technicznie czy zainscenizowana, to ta opowieść po prostu się nie klei. Brak w niej bohatera, który na coś by się uparł, brak jakiejś wyraźnej sprawy i nade wszystko emocji – przepływu kontaktu z widzem.
Dlaczego nie mogło się udać
W połowie seansu kot opuścił kanapę i manifestacyjnie zsikał się na moje łóżko. Musiałam przerwać oglądanie i posprzątać ślad jego urynacji, piorąc materac, pościel i kapę, na których centralnie postanowił się odlać. Wykonując te wzniosłe czynności z użyciem szczotki, gąbki i płynu do naczyń – atrybutów dalekich od kamiennego pomnika, jaki buduje film swoim bohaterom – pomyślałam sobie, że tym razem akurat nie chodzi o niewiedzę. Widz wyedukowany nie będzie miał wcale więcej satysfakcji z seansu. Odruchowo zawsze tak myślę: że mogłam pilniej wkuwać historię talkies, odkrycia dźwięku, który położył kres potędze niemego kina, by teraz mruczeć z zadowolenia, że łapię w mig każdą Louellę i Hechta w tej układance. Przyszedł czas, by wreszcie się rozgrzeszyć. Nie można wymagać, by sami prymusi słuchali wywodu, który jest nudny. To nie wpojona mi przez lata dennej nauki niechęć do wkuwania encyklopedycznej wiedzy stoi za fiaskiem tego seansu. Tylko brak dobrej opowieści, w której można by smacznie zamoczyć wąsy jak Grzybek w śmietanie. Sam „Obywatel Kane” jako wabik nie wystarczy. Ile zresztą można oddawać hołd pracy Wellesa? Przyznam, że odetchnęłam z ulgą, gdy w wielkim plebiscycie stu najlepszych dzieł wszech czasów ten film został wreszcie zdetronizowany – po 50 latach monopolu! – przez moje ukochane „Vertigo” Hitchcocka.
Dlaczego przedsięwzięcie się nie powiodło? Widać syn nie miał odwagi zdetronizować ojca i po prostu poprawić scenariusz, który mu tatko zostawił. Tekst widać na ekranie, to znaczy dosłownie pojawiają się na nim wszystkie didaskalia. Wnętrze, dokładna data, dzień lub noc, nawet jeśli porę przecież sami umiemy rozpoznać. Litery wystukane na maszynie przesuwają się jak na rolce. Cały czas przypomina się nam, że oglądamy ożywiony tekst, choć ten zabieg nie ma żadnego uzasadnienia. Mamy pamiętać, że osią fabuły jest tekst „Obywatela Kane’a” dyktowany przez Manka asystentce, gdy leży on zakuty w gipsową zbroję po kuriozalnym wypadku samochodowym (któremu winien jest tekst miłosnego listu czytanego przez kierowcę podczas jazdy). Ale gdy szorowałam urynę w przerwie seansu „Manka”, doszło do mnie, że ważny jest inny tekst – i to wcale nie żaden z wymienionych ani też tekst Jacka Finchera, który syn David reżyseruje tu bezkrytycznie. Tekstem, który stanowi bezpośredni punkt odniesienia dla „Manka”, jest słynny esej Pauline Kael z lat 70. „Raising Kane”, w którym obnaża ona prawdę o biznesie filmowym tamtych czasów, rekonstruując warunki, w jakich powstało fetowane wówczas arcydzieło. Wyjaśnia też, dlaczego lewicowe sympatie nowojorskiego Żyda musiały skończyć się atakiem na materializm i wyzysk – przyczynę konfliktu z szefami wielkich studiów i obrzydzenia wobec Hearsta. Amerykańska krytyczka filmowa namaściła też na autora sukcesu „Kane’a” właśnie zapomnianego Mankiewicza, który wyprodukował „Kaczą zupę” braci Marx czy „Tajemnicę kobiety” Nicholasa Raya, i choć zrealizował aż 95 tytułów, został zepchnięty na boczny tor historii.
Typowe problemy twórcy
To wcale nie wina tematu. Filmy o scenarzystach mogą być wciągające. Najlepszym dowodem „Adaptacja” Charliego Kaufmana, „Barton Fink” braci Coen czy „Zwyczajna dziewczyna” Lone Scherfiga. Wokół czynności pisania filmu może narosnąć taka paranoja, komedia czy melodramat, że widzom wyda się to najważniejszym zajęciem na świecie. Niestety „Mank” nie spełnia tego zadania – z filmu nie dowiadujemy się, dlaczego Herman Mankiewicz jest takim geniuszem, za jakiego go mają. Dlaczego jego znajomość z magnatem prasowym, a zwłaszcza z jego ukochaną Marion Davis, doprowadziła autora do napisania jego najlepszego tekstu. Nie dowiemy się, dlaczego żona Mankiewicza nazywana przezeń „biedną Sarą” ze spokojem to wszystko znosi. Na to wszystko składa się typowy katalog problemów utalentowanego twórcy: alkoholizm, hazard, napady gniewu, zdrady, awantury w pracy. Zwłaszcza pijaństwo wytłumaczono w najbardziej idiotyczny sposób. Otóż Welles, zlecając unieruchomionemu Mankowi napisanie scenariusza (swoją drogą 60 dni na takie zadanie to wizja zgoła nierealna w dzisiejszych warunkach), daje mu w depozyt zamkniętą skrzynkę alkoholu z sekonalem, którą wolno otworzyć w nagrodę, gdy tylko meshuge ukończy scenariusz. Oczywiście alkoholik nie będzie czekać, gdy chce się napić. Zorganizuje sobie stałą dostawę procentów przez pokojówkę, którą nazywa Fräulein Frieda i która odpłaca się z wdzięczności za uratowanie przed pogromem ponadstuosobowej wioski, którą Mank podobno sprowadził do Stanów z Niemiec. W rewanżu pomaga mu więc utrzymać stały poziom promili we krwi, dzięki czemu geniusz trzyma wenę w cuglach. To, że zamysł się udaje i napisany tekst okazuje się jego najlepszym, a także przełomowym w Hollywood, zawdzięczamy oczywiście alkoholowej błyskotliwości Manka. Przecież to nie zapity bohater „Lśnienia”, który na maszynie wystukiwał w kółko „All work and no play makes Jack a dull boy”, pozorując pracę twórczą wymagającą odosobnienia. Pijak Finchera, nawet padając na twarz, dalej jest błyskotliwy. Po miesiącach chlania wspieranego przez otoczenie wydaje z siebie arcydzieło. Jasne.
Klapa Netfliksa
„Mank” to kolejny po „Irlandczyku” dowód narcyzmu Netfliksa. Umożliwianie superdrogiej produkcji filmów najbardziej utytułowanym reżyserom w bezkrytycznej drodze na ekrany nie wystarczy, by powstały genialne filmy – perły lśniące wśród błota, przez które na co dzień brniemy. Oglądając Netfliksowe dzieła Finchera czy Scorsesego, myślę, że posłużyłyby im ograniczenia budżetowe, kolejne drafty scenariuszy i cięcia montażowe. Nie powtórzył się dotąd przypadek „Romy”, w której wszystko było przemyślane w najmniejszym szczególe i rzeczywiście Alfonso Cuarón stworzył wybitne kino, rozpowszechniane przez Netflixa. Mniej ambitny, lecz udany eksperyment dotyczył zeszłorocznej produkcji „Historii małżeńskiej” Noah Baumbacha. Nie udała się zupełnie „Rebeka” Bena Whishawa ani „Dwóch papieży” Fernanda Meirellesa. W tegorocznym wyścigu oscarowym Netfliksa najmocniejszym tytułem jest wciąż „Może pora z tym skończyć” Charliego Kaufmana – mroczny, ocierający się o horror film pełen tajemnic. Ale wycyzelowany wizualnie „Mank” to nic więcej jak klapa.
Patrzę na swoje notatki z seansu – pisane przed i po sprzątaniu urynacji kota. Nazwiska, cytaty, anegdoty nie składają się w żadną całość. Co z tego, że Fincher zrobił gigantyczną inscenizację, dochowując wierności drobiazgom. Kino to nie ruchome archiwum ulepione z fiszek. Piękne zdjęcia, które wykonał Erik Messerschmidt, mogłyby wisieć na wystawie jak fotosy ze starego kina. Trent Reznor grałby na pianinie jak taper, a my siedzielibyśmy w pluszowych fotelach, zadzierając głowy, by zajrzeć aż za kurtynę. Tylko że takiego świata już nie ma, zostaje Netflix puszczony na telewizorze, gdy kot sika na twoje łóżko.
Obawiam się, że gdy kina znów będą otwarte, wrócimy do nich już inni, naznaczeni miesiącami w bezruchu, uporczywym odświeżaniem pliku, gdy internet się wiesza. Przedsmak miałam latem w tym krótkim momencie, gdy otwarto kina. Bałam się, że po tak długiej przerwie stracę refleks potrzebny do oglądania filmów na wielkim ekranie. Apatia, lenistwo, spadek ogólnej kumacji spowodowane wielomiesięcznym leżeniem na kanapie i nadużywaniem Netflixa uderzyły mnie z całą siłą, gdy oglądałam skomplikowaną intrygę „Teneta” Christophera Nolana. Byłam przytłoczona tempem, pogubiona w fabule. Zastanawiałam się, czy ten film oglądałoby mi się podobnie, gdyby nie było pandemii? Czy wtedy powodem mojego rozjechania się z filmem byłoby tylko moje niedomaganie? A może wina leży po stronie zawiłego, kuriozalnego scenariusza, którego na długo przed pandemicznym otępieniem ktoś nie przeczytał wystarczająco uważnie.
Dobra, umówmy się, że winny jest kot, który sika w środku seansu. Nie trzeba wcale wróżyć z kuwety, by wiedzieć, czy film jest dobry. Odór „słonecznych ścieków”, jak mówi o swojej sytuacji Mank, czuć zwykle już z daleka.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.