Zamiast wyżywać się na „Polityce”, lepiej wyżyć się na tej pisanej małą literą i bez cudzysłowu już 13 października. Tymczasem warto dać szansę parodii i przez chwilę dobrze się bawić.
Niektórzy żądają od filmów więcej niż od polityków. Że spełnią obietnice wyborcze. Wydadzą pełen zapas kiełbasy, i to jeszcze z musztardą, keczupem i ogórkiem kiszonym. Jeśli zaś festyn się nie uda, psioczą na czym świat stoi. Idą do kina tłumniej niż do urn i potem rozliczają reżyserów z nadziei, jakie im dano w reklamie, a gdy rachunek się nie zgadza, żądają zwrotu albo wymiany. Szkoda, że nie są tak samo skorzy, żeby wymienić tych, którzy zasiedli w sali sejmowej do dyskutowania w ich imieniu. Może więc należy zacząć kasować obywateli za oddanie głosu tyle co za bilet do kina? Może wtedy dopiero immunitet warchołów, kłamców i złodziei oddano by do reklamacji? Zamiast wyżywać się na „Polityce”, lepiej wyżyć się na tej pisanej małą literą i bez cudzysłowu już 13 października. Tymczasem warto dać szansę parodii i przez chwilę dobrze się bawić, zanim jednej połowie z nas wynik wyborów znów popsuje humory.
Kino jest przecież od tego, żeby wodzić nas na manowce, i to nieważne jak, byleby ciekawie. Ośmieszyłby się więc ten, kto na serio oczekiwałby od „Polityki” takich rzeczy jak: wpływ na wyniki parlamentarne, polepszenie obyczajów, ujawnienie nieznanych afer lub analiza destrukcyjnych zjawisk trawiących nasz kraj. Większą szansę na spełnienie ma zdecydowanie ktoś, kto pragnie lekkiej, nieskrępowanej poprawnością satyry, przedstawionej z maestrią przez aktorów bawiących się swoimi wcieleniami, uderzająco podobnymi do oryginałów. To właśnie trafność obsady i dialogu jest kluczem do sukcesu tego zdecydowanie najlepszego kinowego filmu Patryka Vegi. Nareszcie reżyser natrafił na swój materiał i swój gatunek, co więcej, od wieków zakorzeniony w polskiej tradycji i dotąd na taką skalę nieobecny w polskiej kinematografii. Co to za zaginiony gatunek? Facecja. A cóż to takiego?
Facecja, jak piszą Maria i Władysław Tomkiewiczowie w książce „Dawna Polska w anegdocie”, to przedstawienie znanych ludzi „w pantoflach”, żartobliwe, niewybredne, często przesadzone, wierne, zapożyczone z historii innego kraju lub całkiem zmyślone, mające złośliwie opisać daną postać, grupę społeczną lub dany moment w dziejach. Nazwana tym określeniem po raz pierwszy w 1564 roku facecja była domeną śmieszków, gawędziarzy, osób, które chciały się wykazać zmysłem komizmu. A więc trefnisiów, bywalców karczm i zajazdów w renesansie, baroku i oświeceniu, którzy opowiadali ucieszne, biesiadne dykteryjki: o władcach, klerze, szlachcie, posłach, mieszczanach i chłopach znanych z bezdennej głupoty. Owe figle, zwierzyńce, przypadłości, jak je nazywano, były od czasów starożytnych powtarzane z ust do ust, a w XVI wieku zaczęły być spisywane oraz aktualizowane. Co znaczy, dokładnie rzecz biorąc, że powszechnie znany dowcip dostosowywano do danej szerokości geograficznej i do aktualnie panującego możnowładcy. Koloryt lokalny był tu kluczowy: uchwycić czyjś nawyk, przyszpilić wadę, sparodiować słownictwo.
W tej dziedzinie Patryk Vega właśnie pokazał swój kunszt. Nawet krótkie sceny Iwony Bielskiej jako posłanki Pawłowicz dają uczucie obcowania z pamiętnym fenomenem polskiego sejmu, wcielonym żywiołem, za którym już niemal tęsknię. Szalone tyrady Pawłowicz – istoty żarłocznej, kosmicznej, nieposkromionej – pozwalały jej ujeżdżać sejmową mównicę, otwierać percepcję słuchaczy na nieznane dotąd wymiary. Podobnie udatne są miniatury premier Szydło w wykonaniu Ewy Kasprzyk: to rozedrganie przykryte zmęczeniem, ten pusty wzrok bez własnej opinii, czy dobrze, czy źle czuje się w swej roli. Aktorka przywraca pamięci wyćwiczone, acz nieprzekonujące gesty polityczki oraz emanujące z niej nieustannie zrezygnowanie własnym odgrywaniem szefa rządu, jakby bez jej woli uwięziono jej duszę w twarzy dobrej zmiany. Owa trudna pasywność zostaje tu podlana historią z jej wiejskiego życia. Troską i lękiem męża, który nie potrafi wesprzeć żony. Ostatecznie, choć wątek nic nie wyjaśnia, przedstawia czującą osobę. Obie sejmowe heroiny rzeczywiście mówią i zachowują się jak pierwowzory. Ktoś powie, że wulgarne to naśladownictwo?
„Maciorą połogami wycieńczoną” nazwał trzecią żonę króla Jagiełły biskup Stanisław Ciołek. „Kiepem” obwieszczono Jana III Sobieskiego, choć ujęty sprawca miał się tłumaczyć, że „kiep” w rzeczywistości miał być skrótem od tytułów: „Król Jan Europy Pan”. Nikt nie uwierzył. Natomiast Bolesław Chrobry miał odpowiedzieć na zaczepkę ruskiego księcia takimi słowy: „Nazwałeś mnie wieprzem w kałuży, więc we krwi łowców i psów twoich, to jest książąt i rycerzy, ubroczę kopyta koni moich, a ziemię twą i miasta zryję jak zwykły dzik”. Nie dziwi więc chyba miłościwych państwa, że facecje spisane przez Olafa Olszewskiego, scenarzysty „Kobiet mafii” i „Botoksu”, a teraz „Polityki”, odtwarzają i parodiują sceny dobrze nam wszystkim znane.
Zbyt znane, mówią niektórzy, spodziewając się dziwów albo nowatorstwa. Tymczasem wierność oryginalnym powiedzonkom przecież całkowicie wystarczy. Mówienie, że rządzą dziś nami inni, którzy inaczej się kompromitują i rzucają inne teksty niż ci, którzy robili to dwa czy trzy lata temu, to ignorancja wobec prawideł produkcji filmowej. Za aktualność odpowiadają stand-upy, kabarety i memy. A facecje śmieszą po czasie. Jak piszą Tomkiewiczowie: „Anegdoty w porę niespisane giną na zawsze”. Gdyby więc Vega nie nakręcił tego filmu, za parę lat zrobiłby to ktoś inny. Żałować tylko, że zaczął tak późno, niepotrzebnie zajmując się służbami, mafiami i botoksami. Jakiż piękny mógłby być prequel „Polityki” z Tuskiem, Belką, Lepperem, Pawlakiem i Rokitą. Albo też inny z Rywinem, Korwinem, Kaliszem i Renatą Beger. Przecież pomysł tego filmu to nie beka z PiS, jak chcą prawicowi publicyści, tylko ze wszystkich uwikłanych we władzę, czego najlepszym dowodem jest bodaj najgorsza kreatura w tym bestiarium: hipokryta o nazwisku Pacyna i uśmiechu rekina (Zbigniew Suszyński) – jedyny kat, którego nikt tu nie broni. Pozbawiony słabostek, dziwactw, prywatności stanowi w istocie bezduszną maszynę władzy. To jej, a nie PO czy PiS, gołą dupę reżyser pokazuje w wybryku donkiszota Stefana (wreszcie przekonująca rola Daniela Olbrychskiego). Facecji wolno wszystko, facecja nie zna obciachu?
Ktoś powie, że BOR pilnujący pani premier przed mężem w sypialni to gruba przesada. Wszak to księżniczka Kinga, żona polskiego władcy Bolesława Wstydliwego zażądała w noc poślubną, by przez rok wstrzymali się od pożycia. Po upływie tego czasu poświęciła kolejnych 12 miesiączków uczczeniu Matki Boskiej, a gdy i to minęło, złożyła dalszą ofiarę wstrzemięźliwości dla św. Jana. W końca Kinga sama została świętą, co byłej pani premier, na szczęście, nie grozi.
Zarzuci ktoś „Polityce” niewybredny, klozetowy dowcip. Otóż i specjalność facecji. To
o królu Władysławie Jagielle pisał sam wielki Jan Długosz, że wyspawszy się za wszystkie czasy, monarcha zasiadał natenczas w ubikacji, gdzie przyjmował interesantów, „a nigdy nie był przystępniejszy i łatwiejszy niż wtedy, toteż wszyscy petenci korzystali zwykle z tej pory”. Cóż więc, że bohater filmu Vegi – Skiba (Zbigniew Kozłowski) – wygłasza exposé o uchodźcach, siedząc na tronie. Rozwiązłość jego i cudzołożenie przypomina amory Kazimierza Wielkiego, który to według wielu „żadnej nie przepuścił” i dopuszczał się wszelkich szachrajstw, by uwieść niechętną nawet białogłowę.
Oburzy się ktoś, że tylu politykom zarzuca się w filmie domniemany homoseksualizm. Otóż zgorszenia tego rodzaju siano także i w dawnych wiekach, gdy nie nazywano ich jeszcze homofobią, lecz żartem ze skrywanych popędów. Ci, co wzięli współcześnie na siebie te ciężkie kostiumy, zagrali jednakowoż swoje partie z empatią i współczuciem.
Subtelnie zagrał Zbigniew Zamachowski, który nadał postaci Ojca Dyrektora, ostatecznie przecież jednowymiarowej, jakiejś nieuchwytnej głębi. Jakby za chciwym klerem kryła się jednak tajemnica. Po bandzie poszedł Antoni Królikowski w postaci Arka, młodzika oszołomionego tym, że ma podpis, kasę, czołg, gabinet i nawet podwładnych. Aktor cały czas balansuje na granicy przegięcia, ale nie przedobrza swojej roli, tylko gra ją w duchu odwiecznych anegdot o żakach, co to zawsze mieli najgłupsze pomysły, popisywali się do upadłego i nadużywali przywilejów. Rozbraja Alojzy (Janusz Chabior), bezbronny i żałosny w scenie mistrzowskich i jakże niepotrzebnych skoków na basenie, mężczyzna przedwcześnie zestarzały i otwarcie żebrający miłości. Gdy tańczy ze swoim pupilem, chciałoby się, aby obaj w jakimś świecie równoległym wyrwali się na wolność. Podobnie jak sam Prezes (oglądając go, zapomina się, że to Andrzej Grabowski) i jego rehabilitant (wspaniale przeobrażony Maciej Stuhr), najbliżsi tego, by zasypać przepaść między wrogimi obozami.
Wzrusza mnie czułość, z jaką twórcy widzą „skromnego posła” Kaczyńskiego: samotność, oderwanie od życia, uwięzienie w dzieciństwie i tęsknota za straconą bliskością z bratem. Vega pozwala Prezesowi zdjąć maskę, którą ten sam sobie zakłada przed protestującym tłumem. Zło czyni z lęku – przekonuje reżyser, w tej jednej scenie wznosząc się nad zwykłą facecję. Lecz politycy wolą maski niż prawdziwe twarze i na tym polega ich dramat.
Będzie ktoś chciał na siłę zabłysnąć, przebić Vegę w polocie, porównując go do Martyniuka udającego Niemena. Vedze jednak niczego nie brak. Nie próbuje być Wyspiańskim, bo już jest Stańczykiem. Wprawdzie nie zawsze lotnym, nie zawsze dokładnym, za to bombastycznym, buńczucznym, rubasznym. Może i cierpiącym na brak talentu inscenizacyjnego, ale jednak ogarniętym prawdziwą pasją facecisty. Nie zmieścił w swoim zbiorze anegdot o Dudzie, Ziobrze ani Glińskim, co, trzeba przyznać, zostawia apetyt. Lecz owe zaległe facecje czekają na Vegę i aż cieszę się na myśl, jak wspaniałymi aktorami może je obsadzić.
Oczywiście, facecja każdego zapędzi w kozi róg, bo sama, będąc kłamstwem, zarazem to kłamstwo piętnuje. Wszak po śmiechu ma być moralitet. Jak piszą Tomkiewiczowie, gdy w średniowieczu udowodniono komuś łgarstwo, „według ówczesnej procedury oskarżony powinien był pod ławą [sądową] wypowiedzieć sakramentalną formułkę: Zełgałem jak pies. Hau! Hau! Hau!”. Ten wyrok uważano bowiem za wystarczająco surowy, by uratował dobre imię tego, kim wytarto sobie usta dla uciechy. Dlatego wszelkie pozwy, czy to widniejącego w napisach końcowych Bartłomieja Misiewicza, czy to innych powodów, dążących do uznania obrazy swego majestatu, należy wrzucić pod tę samą ławę. Nawet jeśli nasz niezawisły i bezstronny sąd zmusi twórców do odszczekania udatnych żarcików, to warto się poświęcić dla dobrej zabawy. Polski sejm przecież zawsze widziano jako chlew. Tyle że, jak wynika z facecji, miano w nim więcej poczucia humoru. A ten Vega dopiero wpuścił na mównicę.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.