– Nie rozumiałam, co to znaczy zadbać o siebie, nie przedkładać czyichś uczuć i potrzeb, i swojej potrzeby, by być przez nich kochaną, nad zatroszczenie się o samą siebie – mówi Jennifer Lopez, która w końcu znalazła swoje „długo i szczęśliwie”. O miłości, rodzicielstwie, polityce, zostaniu „panią Affleck” i nagraniu pierwszego albumu od prawie dekady opowiada na łamach grudniowego „Vogue’a”.
W zatrważająco gorący i wietrzny październikowy dzień na obrzeżach San Fernando Valley Jennifer Lopez – która nigdy nie została oskarżona o brak ambicji – ratuje świat. Nie ten świat, choć on też z pewnością potrzebuje ratunku, lecz wyobrażoną dystopię jakieś sto lat od teraz, w której roboty, zgodnie ze swoim irytującym zwyczajem, zagrażają rasie ludzkiej.
– Dla mnie to historia miłosna – mówi Lopez ze śmiechem.
Śmieje się, ponieważ oczywiście tak by to widziała, ponieważ miłość to jej wielki projekt na tym świecie, jej zagmatwany, wystawiony na widok publiczny, trwający wiele dekad, czasem efektowny, czasem zdradliwy, często udaremniony; soczewka, która gdy przysłoni jej oczy, na pewno sprawi, że wszystko stanie się tak różowe, jak sześciokaratowy diament, którym Affleck oświadczył się jej po raz pierwszy, w 2002 r. Jednak „Atlas” – film, który dziś nagrywa, część nowej umowy pomiędzy jej wytwórnią filmową, Nuyorican Productions, i Netfliksem – nie odpowiada wyobrażeniom większości ludzi na temat historii miłosnej. Tak naprawdę to stuprocentowy thriller science fiction i akcji, w którym Lopez gra analityczkę wywiadu wojskowego, która dostaje zadanie polegające na rekonfiguracji potencjalnie śmiertelnej formy sztucznej inteligencji. Choć kostiumy są bardziej w stylu „Mad Maxa” niż „Powiedz tak”, znawcy filmów z Jennifer Lopez odkryją w głównej bohaterce „Atlasu” znajomą postać: nieustępliwą karierowiczkę niemającą czasu na bardziej ckliwe uczucia – do czasu, aż pojawi się właściwy mężczyzna (lub robot).
– Zamknięta w sobie. Z totalną obsesją na punkcie swojej pracy. Zmagająca się z dużym bólem i smutkiem z dzieciństwa – kontynuuje Lopez, robiąc wyraźne aluzje do chropowatości charakteryzującej relację pomiędzy jej życiem i twórczością w ciągu ostatnich trzech dekad. – Musi nauczyć się, jak go do siebie dopuścić, by razem mogli być silniejsi.
Pomiędzy ujęciami siedzimy w jej namiocie w studiu nagrań dźwięku, gdzie podjęto ogromny wysiłek, by stworzyć oazę na zwariowanym, tętniącym życiem planie filmowym. Jej ulubiona świeczka migocze na kremowym biurku pokrytym sztucznym szagrynem, a czarny koc Hermès ułożony jest na stole do masażu. W małym salonie marmurowe szachy spoczywają na marmurowym stoliku kawowym, a nad nim wisi zielony neon, na którym miękką kursywą napisane jest „Mrs. Affleck”. To prezent od ekipy.
Lopez, ze splątanymi włosami, szyją i skronią pokrytymi sztuczną krwią, jest zdziwiona, gdy dowiaduje się, że kilka dni po jej ślubie w lipcu tego roku „The New York Times” opublikował komentarz wyrażający rozczarowanie faktem, że w czasie gdy w Ameryce zagrożone są feministyczne ideały, Lopez przyjęła nazwisko męża. (Podzieliła się tą informacją oraz kilkoma zdjęciami z rodzinnego wypadu do Vegas w swoim darmowym, opartym na subskrypcjach newsletterze „On The JLo”, w którym jej najwięksi fani otrzymują co miesiąc nieprzesadnie filtrowane, choć mocno wyselekcjonowane aktualne wiadomości na temat jej życia).
– Co? Naprawdę? – pyta. – Ludzie nadal będą nazywać mnie Jennifer Lopez. Ale moje oficjalne nazwisko będzie brzmiało pani Affleck, ponieważ jesteśmy połączeni. Jesteśmy mężem i żoną. Jestem z tego dumna. Nie uważam tego za problem. Naprawdę nie ma żadnej części ciebie, która chciałaby, by Ben był panem Lopez? Śmieje się. – Nie. Nie ma takiej tradycji. Nie ma w tym nic romantycznego. Wydaje się, jakby było to zagranie związane z władzą, wiesz, o co mi chodzi? Bardzo dobrze kontroluję swoje własne życie i przeznaczenie i czuję się podmiotowo jako kobieta i jako człowiek. Rozumiem, że ludzie mogą mieć na ten temat własne zdanie i to też jest w porządku. Ale jeśli chcesz wiedzieć, co ja na ten temat sądzę, to po prostu myślę, że to romantyczne. Wiąże się to z tradycją i romantyzmem, a ja może zwyczajnie jestem taką dziewczyną.
To, że w ciągu 25 lat Lopez poszukiwała miłości w czterech małżeństwach, dwóch zerwanych zaręczynach i wielu chybionych związkach, nie powinno prawie nikogo dziwić. Tak jak to, że jej wielki miłosny eksperyment zbiegł się w czasie z niepowstrzymanym rozpędem w życiu zawodowym, niesamowicie produktywną i ciągle rozwijającą się karierą (ponad 30 filmów, osiem albumów studyjnych, przyprawiająca o zawrót głowy liczba przedsięwzięć brandingowych), a teraz, w wieku 53 lat, trudną do opisania aurą, która łączy w sobie urok, twardy charakter i dobroć jednocześnie. Podczas gdy wydaje się czasami, że Beyoncé żyje na małej, wyłożonej satyną stacji kosmicznej, Lopez, pomimo swojej pozycji, pozostaje dostępną, prawdziwą, transparentną Jenny from the block. Choć wyjątkowo umiejętnie zbudowała relacje z prasą, dając odrobinę siebie i od ćwierćwiecza pozostając obiektem ogromnej medialnej fascynacji, przez te wszystkie lata Lopez zbudowała też wokół siebie mur.
– Na początku wydawało mi się, że mogę mówić i robić wszystko – wspomina. – Byłam z Bronksu, a czy tam ktoś powstrzymywał się przed mówieniem, co myśli? Jej wczesny związek z Affleckiem okazał się okrutną lekcją – tabloidy uwłaczały jej rasistowskimi i klasistowskimi komentarzami, „South Park” brutalnie ją parodiował, a Conan O’Brien powiedział swojej widowni, że w skeczu rolę Lopez odegra „sprzątaczka” pracująca na planie jego programu. – Byliśmy wtedy tacy młodzi i tacy zakochani, naprawdę bardzo beztroscy, bez dzieci, bez zobowiązań. Żyliśmy własnym życiem, byliśmy szczęśliwi i zwariowani. Nie czuliśmy, że musimy się przed kimś ukrywać albo być bardzo dyskretni. Po prostu żyliśmy na głos i okazało się, że obróciło się to przeciwko nam. Dużo działo się tam pod powierzchnią, ludzie nie chcieli, byśmy byli razem, uważali, że nie jestem dla niego właściwą osobą. Wyglądało na to, że w kolejnych latach Lopez wytworzyła wokół siebie pole siłowe, jakby zbroiła się przeciwko drwinom wynikającym z bycia pod ciągłą obserwacją. – Stałam się bardzo ostrożna, ponieważ zdałam sobie sprawę, że mnie wyfiletują. Naprawdę żałuję, że nie mogę powiedzieć nic więcej. Taka byłam. Taka jestem. Ale wyciągnęłam wnioski.
– Po prostu myślę, że to romantyczne – mówi o przyjęciu nazwiska męża. – Wiąże się to z tradycją i romantyzmem, a ja może zwyczajnie jestem taką dziewczyną
Lopez szczególnie chciałaby opowiedzieć więcej o drodze powrotnej do Bena Afflecka, będącej tak naprawdę drogą do samopoznania, która zaczęła się ok. 12 lat temu, świeżo po separacji z piosenkarzem i aktorem Markiem Anthonym, gdy nagle została samodzielną matką bliźniaków. Jej kariera się załamała: dwa albumy okazały się klapą i wyglądało na to, że Lopez nie dostaje już propozycji filmowych, które w poprzednich latach ją zalewały. W napiętej sytuacji finansowej i w pewnym sensie pozbawiona celu zgodziła się przyjąć pracę jurorki w amerykańskim „Idolu”, co, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, pomogło jej wrócić na szczyt. Okazało się, że ciepło było tym, czego potrzebowała od niej jej widownia i branża.
– To było jak: „O! Czyli przez cały ten czas wystarczyłoby, gdybym była sobą?”. Choć to była rywalizacja, to był reality show – wyjaśnia – a ja nigdy w żadnym nie uczestniczyłam. Do tamtego momentu ludzie wiedzieli o mnie tylko to, co mówiły im na mój temat media. Uwielbiałam spotykać się z dzieciakami w programie, ponieważ tak bardzo identyfikowałam się z ich marzeniami – po prostu to kochałam. Było wiele rzeczy, które ludzie zobaczyli dzięki „Idolowi”, ale myślę, że przede wszystkim dostrzegli moje serce, to, że jestem wyluzowana i zabawna, że jestem miłą osobą. Nieważne, w ilu galach przyznania nagród bierzesz udział ani na ilu kanapach late night talk shows siadasz, ludziom wydaje się, że coś udajesz. W reality show nie możesz ukryć się za scenariuszem albo czterominutowym wywiadem. Jesteś odkryty.
W tym samym czasie Lopez prywatnie zaczynała proces autorefleksji i samodoskonalenia, który był emanacją doświadczenia macierzyństwa. W jej nieudanych związkach romantycznych pojawiły się wzory, które była gotowa przełamać. – Po prostu nie rozumiałam, co to znaczy zadbać o siebie, nie przedkładać czyichś uczuć i potrzeb – i swojej potrzeby, by być przez nich kochaną – nad zatroszczenie się o samą siebie – mówi. – Robisz wszystko dla innych i myślisz, że to szlachetne, by stawiać siebie na drugim miejscu. A tak nie jest. Te zachowania stają się głębokimi wzorcami, które nosisz ze sobą, aż w pewnej chwili zauważasz: „Moment, nie czuję się z tym dobrze. Dlaczego nigdy nie jestem szczęśliwa?”. Naprawdę czułam się tak przez długi czas. Aż w końcu pomyślałam: „Ech, nadszedł czas, by rozgryźć samą siebie, ponieważ muszę być dobra dla tych dzieci”. I nawet wtedy, pomimo chęci, które miałam, zajęło mi wiele lat, by naprawdę poskładać wszystkie kawałki w całość: „O, tę rzecz robię z takiego powodu, a z kolei tamtą dlatego, że to przydarzyło mi się w tym wieku”.
Lopez dorastała w Castle Hill na Bronksie w czymś, co opisuje jako typowe domostwo portorykańskiej klasy pracującej. Choć w jej przeszłości ciągle ktoś doszukuje się wskazówek zapowiadających wielką przyszłość – surowego wychowania, kościoła w każdą niedzielę, wczesnej ekspozycji na musicale dzięki matce, imponującej kariery sportowej w szkole średniej – dwa szczegóły się wyróżniają. Guadalupe Rodríguez była młodą matką, lubiącą zabawę i występy, ale twardą jak skała, czasem przytłoczoną przez swoje trzy córki i niemającą nic przeciwko uciekaniu się do kar cielesnych, co Jennifer próbuje zrozumieć jako zwyczaj charakterystyczny dla tamtego czasu i miejsca. – Szanowałyśmy ją, ale jednocześnie się jej bałyśmy – wspomina. – Robiła, co było konieczne, by trzymać nas w ryzach.A David Lopez, jej ojciec, pracował w nocy i nie zawsze był dostępny dla swojej rodziny. Gdy rodzice rozwiedli się po 33 latach małżeństwa, jak wspomina Jennifer, był to szok, choć pewnie nie powinien być.
W czasie naszych dyskusji Lopez nawiązuje do poradników, z którymi się zetknęła, medytacji, psychoterapii, psychiatrii i life coachingu. Wydaje się, że zabrała się do projektu przepracowywania traumy z dzieciństwa i jej obecnych skutków w postaci niezdrowych więzi z takim samym natężeniem, jakie włożyła w pogoń za karierą. – Moi rodzice nauczyli mnie, jaką wartość ma ciężka praca i jak ważne jest, by być dobrym człowiekiem – wyjaśnia. – Jednak to, co musiałam rozgryźć, to ich połączenie. To ono ukształtowało to, co lubiłam, jeżeli chodzi o moje życie osobiste. Bez naruszania ich prywatności, wyglądało to tak: To, kim jest twoja mama i kim jest twój tata, oraz to, jak cię kochają i uczą cię kochać, staje się pozytywnymi i negatywnymi wzorcami, które musisz przezwyciężać w swoim życiu.
***
Lopez i ja spotykamy się na śniadaniu w Polo Lounge w Beverly Hills Hotel przy stoliku na samym końcu ogródka, przed którym duży ligustr w doniczce tworzy bezpieczeństwo nieokreśloności. Ta restauracja to swego rodzaju domyślne miejsce spotkań dla mieszkańców otoczonych wysokimi żywopłotami enklaw, takich jak Bel Air czy Holmby Hills, a Lopez przyjeżdża tam bez ochrony. Prywatność jest dla niej ważna, ale równie istotne jest, by ludzie rozumieli, że nie prosi o niczyje współczucie z powodu ceny sławy. – Niedawno – wspomina – jedno z moich dzieci powiedziało: „Chcę iść na pchli targ”. Ja na to: „O, chcecie, żebyśmy ja i Ben też tam poszli?”. Moje dziecko odpowiedziało: „Wiesz, gdy ty gdzieś idziesz, robi się wielkie zamieszanie”. To zraniło moje uczucia. Rozumiem to. Oni chcą spędzać czas z przyjaciółmi, kiedy nie są obserwowani, śledzeni i fotografowani. Tak się dzieje. Nikt nie narzeka, ale tak się dzieje.
Je owsiankę z cynamonem i cukrem, popularne portorykańskie śniadanie, takie jak robiła jej matka, oraz pije bezkofeinowe cappuccino (rzuciła kofeinę wiele lat temu). Ma na sobie czarną dżinsową kurtkę z podniesionym kołnierzykiem, jej włosy są ściągnięte w ciasnego koka, jej skóra jest nadnaturalnie młodzieńcza – to prawdopodobnie efekt połączenia DNA i bogatych w oliwę formuł kosmetyków z jej linii JLo Beauty. (Odpowiadając na pytanie, które po naszym spotkaniu zadało mi wiele osób: tak. Na żywo jest zdecydowanie tak samo piękna).
– Robisz wszystko dla innych i myślisz, że to szlachetne, by stawiać siebie na drugim miejscu. A tak nie jest… W pewnej chwili zauważasz: „Moment, nie czuję się z tym dobrze”
– Nie jestem jedną z tych umęczonych artystek – mówi Lopez. – Tak, żyłam w ogromnym smutku, jak wielu innych ludzi, wiele, wiele razy w swoim życiu czułam ból. Ale gdy robię swoją najlepszą muzykę lub najlepszą sztukę, jestem szczęśliwa, spełniona i czuję dużo miłości. Taki nastrój towarzyszył pisaniu i nagrywaniu jej mającego się ukazać albumu, pierwszego od prawie dekady. Nie wolno mi ujawnić jego tytułu, ale dość powiedzieć, że służy jako pewnego rodzaju uzupełnienie dla „This Is Me… Then”, płyty, którą wydała 20 lat temu, w czasie upojnych początków jej związku z Affleckiem.
Wieloletni menedżer Lopez, Benny Medina, powiedział mi, że Jennifer ma zwyczaj zakochiwać się w każdej rzeczy, w którą w danej chwili się zaangażuje. Choć w nadchodzących miesiącach na ekrany wejdzie kilka jej filmów, w tym komedia romantyczna z twistem „Wystrzałowe wesele” z premierą w zimie oraz „The Mother”, w którym gra byłą zabójczynię i który planowany jest na połowę przyszłego roku, to na tym albumie skupia się cały entuzjazm Lopez w tej chwili. Mówi, że będzie to najbardziej szczere dzieło, jakie kiedykolwiek stworzyła: – pewnego rodzaju esencja tego, kim jestem jako osoba i jako artystka. Ludzie myślą, że wiedzą o tym, co przydarzyło mi się w trakcie mojego życia, o mężczyznach, z którymi byłam, ale tak naprawdę nie mają pojęcia i bardzo często strasznie się mylą. Część mnie ukrywała jedną ze stron mojego charakteru przed wszystkimi. A ja czuję, że w końcu jestem w takim momencie swojego życia, w którym mam coś do powiedzenia na ten temat. Pożycza mi swoje airpodsy, żebym mógł posłuchać kilku surowych fragmentów płyty. Są tam melancholijne, autobiograficzne piosenki, refleksje na temat problemów z przeszłości, wesołe melodie celebrujące miłość i seks. Gdy słucham, zauważam, że zamknęła oczy, tańczy na swoim krześle i śpiewa razem ze swoim własnym głosem. Na chwilę przychodzi mi do głowy, że może to mały występ dla mnie, ale nie, po prostu tak się w to wczuwa.
Można powiedzieć, że dobra passa Lopez trwa od lat 2019-2020, okresu, który uważa za szczyt swojej dotychczasowej kariery. Krytycy wychwalali jej występ w „Ślicznotkach”, jej najbardziej udanym filmie do tej pory; ukończyła składającą się z 38 występów międzynarodową trasę koncertową, również najbardziej udaną do tej pory; przeszła po wybiegu Versace w reinkarnacji swojej kultowej zielonej sukni z printem przypominającym dżunglę z rozdania nagród Grammy z okazji 20. rocznicy tamtego wydarzenia (i zorganizowała swoją własną, jak pomyślała, w morzu 19-letnich modelek); była jedną z głównych gwiazd występu w przerwie Super Bowl; skończyła 50 lat. – To było jak: moda! filmy! muzyka! Wszystko naraz – wspomina. Poczuła się również na tyle ośmielona, by zająć stanowisko polityczne, dodając do swojego występu na Super Bowl segment, w którym dzieci latynoskiego pochodzenia, w tym jej własne dziecko, Emme, zaśpiewały jej hit „Let’s Get Loud” z wnętrza klatek – jako protest przeciwko niesprawiedliwości administracji Trumpa na granicy. Według Lopez NFL początkowo chciała usunąć ten fragment jej programu, ale artystka się nie ugięła.
– Na początku mojej kariery ludzie pytali o politykę, ale zawsze wydawało mi się, że tak naprawdę nie chcą słuchać aktorki czy kogoś, kto śpiewa popowe piosenki – wspomina. – Sytuacja w stylu „zamknij się i śpiewaj”. Nie miałam pewności siebie i nie chciałam popełnić błędu. Ale dochodzisz w życiu do momentu, kiedy zdajesz sobie sprawę, że jeśli coś jest nie tak, to o tym mówisz. Jeśli nic nie robisz w tej kwestii, w pewnym sensie jesteś współwinny. Czy chodziło o dzieci w klatkach, czy o dzieci zastrzelone na ulicach przez policję – o wszystkich tych rzeczach myślałam: „Co u diabła się tu wyprawia? Kiedy się pogubiliśmy?”. Tak wiele strasznych, okropnych zachowań wychodziło na światło dzienne. To było naprawdę smutne, ponieważ nie musiała to być sprawa polityczna. Chodziło o bycie dobrym człowiekiem, kochanie swojego sąsiada, o wszystkie te rzeczy, o których ludzie mówią, że są dla nich ważne, ale nie robią ich w praktyce, ponieważ ktoś nie jest taki sam, jak oni, ma inną orientację seksualną, tożsamość płciową lub inną rasę. Myślałam: „Serio? Po prostu nie możesz, prawda? Nie możesz po prostu być sobą i być szczęśliwy i pozwolić komuś innemu też być szczęśliwym?”.
Mówi, że dom Afflecków-Lopezów w Los Angeles to miejsce, gdzie ta nowa patchworkowa rodzina (jej 14-letnie bliźnięta, jego trójka dzieci z małżeństwa z Jennifer Garner, w wieku od 10 do 17 lat) z pasją głośno wyraża swoją opinię na temat całego przekroju problemów politycznych i społecznych. – To pokolenie jest fantastycznie świadome, zaangażowane i odważne – mówi – i szybko wyłapuje, gdy ktoś wciska im kit. Chcę, by moje dzieci walczyły o siebie i o rzeczy, na których im zależy. Chcę, by wszystkie małe dziewczynki na świecie zrobiły hałas. Zróbcie hałas! Mówcie, gdy coś jest złe. Nie bójcie się. Ja przez długi czas się bałam: bałam się, że nie dostanę pracy, że będę wkurzać innych ludzi, bałam się, że ludzie nie będą mnie lubić. Nie.
Bliscy przyjaciele Lopez wiedzą, że zawsze miała słabość do Afflecka. Niedługo po tym, jak na początku 2021 r. odwołała zaręczyny z byłym baseballistą Alexem Rodriguezem, dostała e-mail od aktora-reżysera, który właśnie zakończył związek z aktorką Aną de Armas. Jeden z magazynów poprosił Afflecka o komentarz na temat Lopez, a on chciał, by wiedziała, że wypowiedział się o niej z zachwytem. Nie przestawali rozmawiać. Zaczęli odwiedzać się nawzajem w swoich domach. – Oczywiście nie próbowaliśmy pokazywać się publicznie – wyjaśnia. – Ale nigdy nie wzbraniałam się przed faktem, że zawsze czułam, że dla mnie była to prawdziwa miłość. Bliscy mi ludzie wiedzą, że był on bardzo, bardzo wyjątkową osobą w moim życiu. Gdy zaczęliśmy na nowo być razem, te uczucia nadal były dla mnie bardzo prawdziwe.
Mówi, że ona i Affleck są tak samo zadziwieni, jak wszyscy, że udało im się przywołać wielką młodzieńczą miłość, a bajkowe zakończenie całej tej historii wciąż ich bawi. (Nie twierdzę, że przewraca oczami. Lopez wierzy w tę bajkę. Tablica wystawiona w czasie ich wesela, zorganizowanego w domu Afflecka w Savannah w stanie Georgia w sierpniu tego roku, miesiąc po urzędowym zawarciu małżeństwa, głosiła: „Miłość we wszystkim pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma”.) – Nie wiem, czy mogę polecić to każdemu – mówi. – Czasami przerasta się siebie nawzajem albo po prostu rozwija się inaczej. My dwoje straciliśmy siebie nawzajem, a potem się odnaleźliśmy. Nie chodzi o to, by dyskredytować cokolwiek z tego, co wydarzyło się w międzyczasie, ponieważ wszystkie tamte rzeczy też były prawdziwe. Wszystko, czego kiedykolwiek chcieliśmy, to w pewnym sensie dotrzeć do spokojnego miejsca w życiu, gdzie naprawdę poczuliśmy ten rodzaj miłości, który czuje się, gdy jest się bardzo młodym, i zastanawialiśmy się, czy możemy mieć to jeszcze raz. Czy ona istnieje? Czy jest prawdziwa? Wszystkie te pytania, które, wydaje mi się, zadaje sobie każdy. Przeżywasz wszystkie te związki, szukasz i znajdujesz połączenie z ludźmi i je tracisz, i myślisz sobie: „Boże, czy takie po prostu jest życie? Jak karuzela, rollercoaster, kolejka w wesołym miasteczku?”. A potem się to uspokaja. Jednak podróż do tego miejsca to zagadka dla wszystkich.
Choć nie użyła tego słowa, odnoszę wrażenie, że zarówno Lopez, jak i Affleck w pewnym sensie wracają do zdrowia, każde na swój sposób. Affleck od ponad 20 lat zmaga się z alkoholizmem, a niedawno ciężko pracował, by osiągnąć trwałą trzeźwość. Jeśli Lopez ma podobny nawyk, wiąże się on z miłością, i ona też wykonała swoją pracę. – Muszę wybaczyć sobie te rzeczy, które zrobiłam i z których nie jestem dumna, wybory, których dokonałam i które obróciły się przeciwko mnie – wyjaśnia. – Miłość do samego siebie to tak naprawdę stawianie granic. Uczenie się, z czym czujesz się komfortowo, i nielękanie się konsekwencji. Wiedza, że gdy o siebie zadbasz, wszystko będzie dobrze, że ludzie będą traktować cię w taki sposób, w jaki chcesz być traktowany, i będziesz dobrze czuć się ze swoim życiem. Przez długi czas myślałam: „Tak, rób, co tylko chcesz, wytrzymam to, będę tu, ponieważ jestem naprawdę silna i wszystko będzie w porządku”. To po kawałku nadgryza twoje poczucie własnej wartości, twoją duszę.
Para długo zastanawiała się nad projektem polegającym na połączeniu ich domów, a teraz uczą się od siebie nawzajem rodzicielstwa. Jak mówi Lopez, była żona Afflecka jest „wspaniałym współrodzicem i naprawdę dobrze ze sobą współpracują”. Lopez nie ma pomocy w postaci takiej relacji ze swoim byłym mężem, który mieszka na wschodnim wybrzeżu. – Taka zmiana to proces, do którego trzeba podchodzić z ogromną troską – mówi. – Mają tak wiele uczuć. To nastolatki. Ale jak na razie idzie nam naprawdę dobrze. Mam nadzieję, że w naszej rodzinie będziemy kultywować poczucie, że jego dzieci mają we mnie nowego sprzymierzeńca, a moje mają nowego sprzymierzeńca w nim, kogoś, kto je naprawdę kocha i się o nie troszczy, ale może mieć inną perspektywę i pomagać mi dostrzec w moich dzieciach rzeczy, których nie widzę, bo jestem do nich tak emocjonalnie przywiązana.
– Jennifer przepełnia wrodzona, magiczna życzliwość, dobroć i dużo miłości – mówi Affleck. – Tak wyobrażam sobie osobę, jaką sam chcę być
Oczywiście Lopez wychowuje dzieci z dużo większymi przywilejami niż te, którymi ona cieszyła się w ich wieku, i ma nadzieję, że jej własny przykład ciężkiej pracy do pewnego stopnia sprawi, że będą mocno stąpały po ziemi. – To w pewnym sensie trudne, gdy nie musisz o nic walczyć, ponieważ nie uczysz się, jak być wojownikiem – mówi, boksując pięściami powietrze. – Ja musiałam nauczyć się, jak być wojownikiem. Chciałam dać im życie, którego ja nie miałam, ale przez to nie doświadczają czegoś, co jest bardzo pomocne, mianowicie nie rozwijają mentalności survivalowca. Lopez przywiązywała wagę do tego, by jako rodzic wyjść z cienia swojej matki, starać się nie podnosić głosu, zachowywać spokój, nie nakręcać się, gdy jej dzieci się nakręcają. – Naprawdę chciałam znaleźć lepsze rozwiązanie niż zasianie w nich strachu. Chodzi o to, że umiem utrzymywać pewne granice, ale jednocześnie być ich sprzymierzeńcem. To równowaga, dzięki której wystarczająco cię szanują, ponieważ zachowujesz się w sposób, który mogą podziwiać. Czuję, że tak chcę to robić, ponieważ gdy byłam młoda, tak to nie wyglądało.
A jednak Guadalupe Rodríguez ciężko pracowała, by nauczyć swoje córki dobroci tak samo jak doskonałości. To lekcja, którą Lopez chce przekazywać dalej. – W rozmowach z nimi podkreślam na przykład, że chcę, by osiągali dobre wyniki w szkole – dodaje (jej bliźniaki tej jesieni zaczęły szkołę średnią) – a wtedy mój syn zawsze kończy za mnie zdanie. Mówi: „Ale bardziej zależy ci, żebyśmy byli dobrymi ludźmi”. Odpowiadam: „Zgadza się, tego chcę”. Piękno bycia rodzicem polega na tym, że myślisz, że nauczysz ich tego wszystkiego – i to robisz. Przekazujesz im wszystko, co wiesz, całą wiedzę, którą posiadasz. Ale ostatecznie to one tak wiele cię uczą i przypominają ci o rzeczach, które musisz wiedzieć o życiu, jak kogoś kochać, jak troszczyć się o innych ludzi, o rzeczach, o których możesz nie pamiętać, gdy masz 20, 30 lat i jesteś skupiony na tym, co robisz. Są takie momenty w życiu, gdy mamy swoje cele i różne rzeczy do zrobienia, że za bardzo skupiamy się na sobie.
Affleck ze swojej strony cieszy się, że jego żona toleruje jego śpiew pod prysznicem. Dla niego, po tych wszystkich latach, najważniejsze jest nie to, w jaki sposób Lopez się zmieniła, ale to, jak się nie zmieniła. – Jennifer przepełnia wrodzona, magiczna życzliwość, dobroć i dużo miłości – wyjaśnia. – Dokładnie taką osobę pamiętam sprzed 20 lat. Może ona widzi wszystkie zmiany, jakie w niej zaszły, natomiast gdy ja na nią patrzę, widzę głównie kogoś, kto pomimo wszystkich przeciwności zachował w sobie to, co zawsze było dla mnie najbardziej niesamowite: serce, w którym ma niewyczerpane pokłady miłości. Tak wyobrażam sobie osobę, jaką sam chcę być.
Lopez snuje wielkie plany w związku ze swoim obecnym projektem multimedialnym. Jak mówi, chce stworzyć muzyczną odyseję w stylu „The Wall” Pink Floyd, jednak z przekazem o nadziei i miłości. Prawdopodobnie najbardziej przejmującym momentem „Jennifer Lopez: Halftime”, filmu dokumentalnego o roku przygotowań do Super Bowl, który miał premierę na Netfliksie w czerwcu tego roku, jest ten, gdy czyta na głos artykuł o sobie opublikowany w „Glamour”: – To ekscytujące zobaczyć karygodnie niedocenianą artystkę – tu zatrzymuje się, a w jej oczach zbierają się łzy – gdy dostaje należne jej uznanie w świecie filmu. Tak naprawdę Lopez nie do końca dostała to, co jej się należy – odmówiono jej nominacji do Oscara, co część przemysłu filmowego uznała za afront. Omijają ją również nagrody Grammy. Choć ma pozycję gwiazdy, od lat walczy o wiarygodność, a pomimo wszystkich swoich artystycznych osiągnięć wciąż dla niektórych ludzi jest po prostu zarabiającą na życie Jennifer Lopez. Boli to mniej niż kiedyś.
– Zawsze czułam się outsiderką, w świecie mody, w świecie muzyki, w świecie filmu – wyjaśnia. – Czuję, że wszyscy się znają i wszyscy artyści ze sobą rozmawiają, a ja idę na Met Galę, gdzie wszystkie dziewczyny spędzają razem czas, i nie jestem w tej grupie. Może to po prostu brak pewności siebie. Nie chodzi o to, że jestem nietowarzyska albo nie chcę się zaprzyjaźnić. Zawsze byłam w pewnym sensie niezależną samotniczką. Myślę sobie, że będę się skupiać tylko na jednej rzeczy. Zawsze tak się w pewnym sensie czułam. Nadal się tak czuję. Ale staram się! Kiedyś chodziło o uznanie w oczach innych ludzi. Naprawdę o to chodziło. Ponieważ chciałam być częścią grupy. Ale już nie chcę. Pragnę czegoś większego. Chodzi o poruszanie ludzi i bycie poruszaną.
Dwadzieścia lat temu, w epoce, która czasem określana jest jako Bennifer 1.0, Affleck nadał Lopez przezwisko „Little” (ang. Maleńka). Mając ponad 190 cm wzrostu, jest prawie 30 cm wyższy. Gdy się zeszli, powiedział jej, że nie jest pewien, czy ten stary pseudonim wciąż pasuje, że chyba osiągnęła zbyt wiele, by nazywać ją „Little” choćby z czułością. Jednak to pieszczotliwe przezwisko powróciło, nawet gdy Lopez zaczęła wydawać się naszą matką-przywódczynią o świetlistej skórze, siłą dobra na tej czasem ciemnej planecie. Dorastanie, dochodzenie do tego miejsca to jej życiowa praca poza całą… pracą. – Wychodzisz z innej strony i jesteś lepszy, silniejszy, jesteś dobry taki, jaki jesteś – mówi. – Jednak jakaś mała część tej poprzedniej mnie, która była zupełnie otwarta, niewinna i nieustraszona, już nie istnieje. Czasami ją opłakuję, ponieważ jestem taką romantyczką – jej głos zniżył się do szeptu – i ponieważ tak kochałam tamtą osobę.
– W całym moim życiu, w całej mojej karierze muzycznej chodzi tylko o miłość: każdy film, jaki wybrałam, każdy album, który nagrałam. Choć jestem superdumna z tego, kim dzisiaj jestem, i nie zmieniłabym ani jednej cholernej rzeczy – w końcu mogę to powiedzieć, jako istota ludzka, jako kobieta, jako partnerka, jako żona, jako współpracowniczka, jako matka i macocha – gdzieś jest ta mała część mnie, która myśli: „Stara ja? Była urocza”.
Podczas sesji zdjęciowej do tego artykułu: fryzury Chris Appleton dla Color Wow, makijaż Mary Phillips.
Zaprenumeruj „Vogue’a”, by otrzymać grudniowe wydanie z Jennifer Lopez.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.