Emma Stone nie tylko w „Biednych istotach”, za które właśnie dostała swojego drugiego Oscara, uprawia aktorstwo bez trzymanki. Jako Whitney z serialu „The Curse” zapracowała na miano reprezentantki naszych czasów. Problemy pierwszego świata, poprawność polityczna, postprawda nie widziały jeszcze takiej szydery. Królestwo cringe’u otwiera przed nami podwoje.
Na pytanie, czy lubią ludzi, odpowiedzieliby: „Kochamy ludzkość!”. Dlatego dzielą się z nami mądrością oraz altruizmem. Cyniczni flipperzy czy dobroczyńcy? Kochająca się para czy obcy sobie ludzie? Emma Stone i Nathan Fielder występują jako Whitney i Asher Siegelowie w niezwykłym serialu „The Curse”. Wyjątkowe dzieło współczesnej telewizji Christopher Nolan nazywa nowym „Twin Peaks”. Owszem, świat po seansie nie jest taki sam jak przed. Z tyłu głowy otwiera się klapka, której istnienia nie przeczuwaliśmy. Wylewa się z niej cringe.
Gabinet luster, czyli o czym jest „The Curse”
Holistyczna filozofia mieszkaniowa na sterydach jest tematem reality show, które kręci małżeństwo z rocznym stażem. Chcą pokazać światu, jak żyć ekologicznie. Wytłumaczyć, dlaczego zwą się ambasadorami lokalnej społeczności skrajnie ubogiej Españoli. Nie przeszkadza im, że nikt ich o wstawiennictwo nie prosił. Autentycznie zatroskani, że ktoś nie ma pracy albo mieszkania, chcą pomóc: poruszyć temat na antenie, dotrzeć do widzów. Tak przynajmniej wygląda to na papierze.
Realizację oglądamy w „The Curse” w krzywym zwierciadle: działania są sprzeczne z deklaracjami, czego symbolem jest lustrzana elewacja ich domu. Ten wielki fotowoltaiczny panel zbiera energię słoneczną, zasilając białą willę urządzoną jak wystawa rękodzieła ludowego w galeryjnym white cubie. Takie domy chcą budować i oferować innym, zmieniając świat na lepsze. Świat przegląda się w tej fasadzie mocno zniekształcony. Gdyby spojrzał sobie w twarz, dowiedziałby się, że w sumie nie ma żadnych problemów. A nawet jeśli ma, Siegelowie zaraz je rozwiążą.
Podobnie jest z prawdą w ich programie „Flipantropia” o skupywaniu ziemi, budowaniu zeroenergetycznych domów i przeznaczaniu części zysków na wyrównanie czynszów najbiedniejszym. Lepiej się dzielić, niż eksmitować, ale to, co robią, jest diaboliczne. Reality show ma pokazać ich słuszne intencje. Być portretem bez skazy, z dbałością o autentyzm – zgadzają się być filmowani nieomal bez przerwy i pokazani niepochlebnie za cenę tego, że zostaną zapamiętani jako budowniczy nowych perspektyw.
Serial „The Curse” zadaje niewygodne pytanie: czy prawda jest jeszcze możliwa?
Serial używa zużytej stylistyki reality TV, tyle że w rolach głównych zamiast prawdziwych ludzi umieszcza postaci z sitcomu. Co to zmienia? Są jak wycięte z kartonu sylwetki: przebojowa Green Queen i jej mąż podnóżek. W tle toczą się ludzkie tragedie, ale na pierwszym planie: Whit uśmiechnięta, nawet gdy ma powody do smutku, Ash z nieobecnym wyrazem twarzy, jakby nie rozumiał emocji. Problemy pierwszego świata doprowadzone są do absurdu. Które życie jest prawdziwsze: to z tyłu czy z przodu? I co sprawia, że dajemy wiarę?
Ogląda się to, czując się nieswojo, a im dłużej trwa dyskomfort, tym bardziej okazuje się, że ci dziwni ludzie uchwyceni w gabinecie luster to my dokładnie w tej chwili, gdy wydawaliśmy się sobie najlepszą wersją samych siebie.
Trudno o większych altruistów niż Siegelowie, ze świecą by szukać bardziej świadomych mieszkańców tego globu. Czynią tyle dobra, że są karykaturą szlachetności. Żadne z tych dwojga nie ma przyjaciół. Transakcje zamiast relacji. Ceną za brak poczucia winy jest ciągłe finansowanie potrzebujących, czyli wszystkich innych. Razem są chyba dlatego, żeby przekonywać siebie wzajemnie, że nie są tak okropni, jak w głębi ducha im się wydaje. Whitney za wszelką cenę próbuje zmazać wstyd za rodziców, którzy gentryfikują otoczenie, zarabiając na luksusowych budynkach i wykwaterowując mieszkańców. Celem Ashera jest zaskarbić sobie miłość żony, udowadniając, że jest jej godzien i zrobi dla niej wszystko. Razem pożyczają od teściów milion dolarów, by skupywać grunt na potęgę. Flipują, udając filantropów. Czego nie zrobią, by się wybielić?
Pomaga im Dougie w stylówce podstarzałego rockmana, jak Slash z Guns N’ Roses ma długie włosy i pierścień na każdym palcu. To kolega Asha ze szkolnych lat, a w sumie wcale nie kolega, lecz ten, który go nękał. Choć teraz Ash daje Dougiemu temat programu i robotę, nadal musi mu się podporządkować. W międzyczasie bowiem Dougie wcale nie stał się świetnym facetem, tylko alkoholikiem, który wypiera swój nałóg, choć doprowadził do śmierci żony, prowadząc po pijaku. Od tej pory wozi w aucie alkomat, który uruchamia, dopiero mknąc autostradą, gdy czuje, że przesadził. Dougie lubi manipulować ludźmi, kreować konflikty, żeby się działo na ekranie. Nagrywa bohaterów, gdy nie wiedzą, że są nagrywani. Łzę w oku bohaterki umierającej na raka nalewa z butelki. Tak się przecież robi telewizję.
Oglądamy reality TV w pełnej krasie, której tytuł powinien brzmieć nie „Flipantropia” ani „Green Queen”, lecz „Klątwa”. Realna czy nie, jest przedmiotem irracjonalnego niepokoju, bo rzuciła ją siedmioletnia dziewczynka, której Ash zabrał banknot, który dał jej wcześniej pod okiem kamery. Od tej pory nic nie jest takie samo. Sfingowana prawda domaga się kary. Kto wie, czy klątwa to nie trend na TikToku? Groźba jednak wisi w powietrzu i czekamy, czy wreszcie wypali.
Laureatka dwóch Oscarów Emma Stone gra w serialu „The Curse” po prostu doskonale
Gwiazdą „The Curse” jest Emma Stone, która nie tylko w „Biednych istotach” (2023) uprawia aktorstwo bez trzymanki. Od czasu „Cruelli” (2021) objawiła, jak wielka jest skala jej talentu. Teraz zasługuje na miano reprezentantki naszych czasów. Poprawność polityczna, postprawda nie widziały jeszcze takiej szydery. Rozpieszczona Whitney nie pojmuje, dlaczego ludzie są tacy niemili, a przyjaciółka artystka Cara traktuje ją jak klientkę. Ciągle podenerwowana wywraca oczami, bo jej mąż zachowuje się skandalicznie. W przeciwieństwie do niego ona jednak wie, jaka chciałaby nie być, i udaje, że wcale nie jest taka, jak o niej myślą. „The Curse” jest dowodem, że Emma Stone jako aktorka i producentka zmienia kurs swojej kariery w niezwykle ambitną stronę.
Bohaterowie serialu mogą się wydać ekscentryczni, choć jesteśmy dokładnie tacy sami, udowadniając moralną przewagę za wszelką cenę. W imię wartości uprawiamy kolonializm na niespotykaną dotąd skalę. Królestwo cringe’u otwiera podwoje.
Fake na haju. Serial „The Curse” wzbudza niepokój, ale wcale nie chcemy przestać go oglądać
Sposób opowiadania paradokumentu zostaje wzmocniony specyficznymi zdjęciami: nerwowym zbliżeniem na grymasy twarzy, filmowaniem z daleka przez niewyraźne przeszkody. Oglądamy bohaterów w takim powiększeniu, że ich mimika wygląda jak powierzchnia obcej planety. Im bliżej jest obraz, tym dalsze są uczucia, i to, co znajome, staje się abstrakcyjne. Obcujemy z kulawą imitacją prawdy, sztuczną aż do imentu.
Częściowo rozpoznajemy rzeczywistość znaną z doświadczenia. Czytamy konwencję, ale przełamanie następuje, gdy dostrzegamy jakieś niedopasowanie, coś, co odstaje i bezpośrednio do nas apeluje, osobiste i autonomiczne. Zaczynamy widzieć siebie w fake’u. Właśnie ten mechanizm napędza serial „The Curse”.
Nieraz dialogi bywają zagłuszone transcendentną elektroniką: astralne medytacje Alice Coltrane i wściekła wirtuozeria organów Hammonda, na których gra John Medeski. Autorem tego mariażu jest Oneohtrix Point Never – w jego rękach muzyka staje się jeszcze jednym bohaterem zdarzeń. Nie ilustruje, nie każe nam nic czuć. Bierze za rękę i zaprasza do kontemplacji całego chaosu i przerażenia, w jakim został uchwycony świat. Czy przekleństwem jest w ogóle się urodzić? Co oznacza, że żyjemy? Czy jest w tym jakiś sens? Egzystencjalne pytania unoszą się nad tą farsą jak ciepłe powietrze wydobywające się z tyłu klimatyzatora. Nieprzyjemnie jest tu stać, ale tylko tak da się zrozumieć, jak to działa, czemu gdzie indziej jest zimno.
Nadpobudliwość, uczucie haju to efekt zabiegów, które wzniecają niepokój. Znamy je dobrze z kina braci Safdie („Good Time”, 2017, „Nieoszlifowane diamenty”, 2019, czy wideoklipy Oneohtrixa). Neurotyczne tempo, bezcelowa szamotanina, zalew nagłej, uzależniającej przyjemności – są obecne za sprawą zdjęć, udźwiękowienia i montażu. Benny Safdie, który jest tu zarówno reżyserem, jak i aktorem, gra Dougiego – śliskiego reżysera reality show – rolę zaskakującą w swoim emploi. Rozstał się twórczo z bratem Joshem, ale służy tu za producenta wykonawczego. Zdecydowanie towarzystwo Emmy Stone i Nathana Fieldera wprowadza kino braci w zupełnie inne rejony – cringe’u.
Serial „The Curse” to cringecore w najlepszym wydaniu
Cringe, o którym mowa, to już nie gatunek cringe comedy, jaki pamiętamy z „Biura” (2001–2003). Już nie ma być śmiesznie. Celem jest wyrażenie tragedii i wzajemnego współczucia, zauważenie, jacy jesteśmy nieporadni. Żenada łączy nas więzami empatii. Pozwala przyznać się do obcości i trudnych interakcji międzyludzkich – schedy po pandemii. Jej doświadczenie pozostawiło w nas dozę odrealnienia, tego, że w jednej chwili naszym życiem może zacząć rządzić coś niewyobrażalnego. Zapadliśmy się w odmęty mediów społecznościowych – dla każdego innej wersji wydarzeń. Oduczyliśmy się spontanicznych zachowań. Poczucie przytłoczenia, niezręczności, bycia nieadekwatnym – z nich jest utkane „The Curse”. Nie bez wpływu jest też fakt, że zaczęliśmy dostrzegać neuroróżnorodność – tę świeżo rozpowszechnioną wiedzę, że determinują nas różne typy połączeń w mózgu. Co, swoją drogą, jest kolejnym punktem uprzywilejowania, bo są rejony świata, gdzie spektrum autyzmu czy ADHD nikogo nie obchodzą.
Jeśli znajdziemy w tym humor, to ostateczny, na który odpowiedź nie brzmi wcale: „ha, ha”. Można go odebrać jako obrazę, łatwo go odrzucić, nie dostrzegając, że stoi za nim kruchość. Taką nieśmieszną komedię o ludzkiej kondycji uprawiał Andy Kaufman, grany w „Człowieku z księżyca” (1999) przez Jima Carreya (mówi o tym świetny dokument „Jim i Andy” z 2017). Może to przypadek, a może wcale nie, że zarówno on, jak i twórcy „The Curse”, Nathan Fielder i Benny Safdie, pochodzą z Kanady.
Poetą cringe’u i reality show jest właśnie Nathan Fielder, który zasłynął programem „Zły dotyk Nathana” (2013–2017), gdzie rzekomo udzielał przedsiębiorstwom rad biznesowych w celu maksymalizacji zysku. Kazał na przykład biuru podróży rozszerzyć ofertę także o pogrzeby, a Świętemu Mikołajowi pracować również latem, za połowę ceny. Myjni samochodowej zalecił przywiązanie ptaków do drzew w okolicy, by upaprane guano auta jechały prosto na mycie. Firmy jakimś cudem wierzyły w jego doradztwo i wprowadzały nonsensowne rady w życie. W pandemii Fielder wyprodukował nowojorskie „Dobre rady Johna Wilsona” (2020–2023) – program o tym, jak prowadzić small talk, mieć niezniszczone meble i robić przewrotnie różne normalne rzeczy – po prostu jak żyć.
Kolejna w dorobku Fieldera była „Próba generalna” (2022), show, który trenuje ludzi w trudnych dla nich sprawach. Na przykład organizuje test dla kobiety, która zastanawia się, czy rzeczywiście chce zostać matką. Bohaterka dostaje pod opiekę coraz starsze dzieci, aby w tydzień, w przyspieszonym tempie, przeżyć rodzicielstwo od narodzin do 18. roku życia. W obu programach Fielder używa siebie i elementów swojej biografii. Pokazując, jak tworzy skomplikowany, pracochłonny duplikat rzeczywistości, odkrywa, jak koncept prawdy się rozpada, a autentyczne staje się to, co sztuczne. Istotna jest jego obecność – trenuje bycie spontanicznym z niewzruszonym wyrazem twarzy jak Buster Keaton, na którego przewraca się makieta budynku. Fielder jest scenarzystą, reżyserem i aktorem przezroczystego teatru. Udaje, że zapamiętale wierzy w to, że wszystko musi być precyzyjnie zaplanowane, żeby udawać spontaniczność. Doprowadza do absurdu żądzę kontroli nad każdym rejonem życia. Kusi nadzieją, że wszystko można zmienić przy odrobinie wysiłku, bo życie w kapitalizmie to indywidualny projekt jednostki.
Doświadczenia te rozwija w nowym serialu. Jako Ash idzie na kurs opowiadania dowcipów, bo badania focusowe widzów wykazały, że nie ma on poczucia humoru. Żarty, które formułuje, zmrażają odbiorców, i taki też duch wypełnia „The Curse”.
Dziwnie, dziwniej, „The Curse”. Nowy serial z Emmą Stone to coś, czego się nie spodziewaliście
Żerujemy na czyjejś intymności, oglądając reality TV – nie robi to już na nas wrażenia? Podsłuchujemy rozmowy na stronie, wchodzimy do łóżka, podglądamy przez wizjer, okno sąsiedniego domu, a nawet w toalecie, gdy Asher oddaje mocz, wpatrując się w swoje odbicie. „The Curse” proponuje tyle przekroczeń, że blednie „Love Island”.
W pierwszym odcinku zostaje poruszony temat małego przyrodzenia Ashera, które jego teść porównuje do pomidorka koktajlowego. Demoniczny starzec rodem z filmów Davida Lyncha radzi zięciowi, żeby z wdzięczności wobec partnerki przystał na rolę klauna. Nawet nie przypuszczamy, jak dalece Asher zrealizuje to zadanie.
Poznając intymność pary bohaterów, dowiadujemy się, że rzadko uprawiają seks, a jeśli już, wyobrażają sobie zbliżenie w trójkącie bez penetracji. Odcinek drugi rozpoczyna test ciążowy z dwiema kreskami. Z kim więc Whitney zachodzi w ciążę?
Kluczy do rozwiązania tej i innych zagadek jest tak wiele, że łatwo je przeoczyć. Wątki są tak splątane, by każdy widz szukał innych rozwiązań. Moją uwagę przykuwa paradoksalny brak ciążenia.
Serial zaczyna się od zwierzenia łysego wytatuowanego mężczyzny, że szuka pracy od dziewięciu miesięcy i nadal nie może jej znaleźć. Siegelowie znajdują mu więc fikcyjną pracę w fairtrade’owej kawiarni. Nikt tu nie przychodzi, bo nikogo w sąsiedztwie nie stać na wymyślne kawy. Australijska centrala musi zamknąć pochopnie otwartą franczyzę. Siegelowie przenoszą więc mężczyznę na pozycję ochroniarza sklepu z designerskimi jeansami z recyklingu. Nie wolno mu jednak przychodzić do pracy z bronią, żeby nikogo nie straszyć, a Whitney pozwala z butiku dowolnie kraść. Nawet zostawia sprzedawczyni swoją kartę na poczet przyszłych strat. Wszystko, byle uniknąć nieprzyjemności mieszkańcom. Wieść idzie w eter i klienci przychodzą tu wyłącznie kraść. Asher włamuje się do kasyna, gdzie kiedyś pracował, by ujawnić oszustwa wobec osób uzależnionych od hazardu. Dumny sygnalista przemilcza, że sam był pomysłodawcą rzeczonych „udogodnień”. Dougie budzi się na pustkowiu z instrukcjami, jak wykopać kluczyki do nie swoich aut zaparkowanych wkoło. Odebrał je – jako odpowiedzialny dorosły – nieletnim chłopcom, którym kupił alkohol. Nic tu nie trzyma się kupy?
Logika bohaterów „The Curse” pozbawiona jest rozsądku, prawdopodobieństwa, a wreszcie grawitacji. Dlatego gdy Whitney rodzi dziecko, które w brzuchu Asher postrzega jako małą wersję samego siebie, jasne staje się, że duża wersja musi zniknąć. Dzieje się to w odlotowy sposób – poród odbywa się równolegle z odejściem bohatera. Zostaje usunięty ze świata przez klątwę rzuconą na początku. Skoro po dziewięciu miesiącach bezrobotny znalazł fikcyjną pracę, to Whitney urodzi fikcyjne dziecko. Pomagierom będzie odpowiednio pomagane.
Brak ciążenia wynika ze skrajnego idealizmu – fabrykujemy dowody halucynacji.
Serial „The Curse” z Emmą Stone i Nathanem Fielderem w rolach głównych można obejrzeć na platformie SkyShowtime.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.