A gdyby tak przestać traktować ubrania jak szmaty? Na początek: przestać je tak nazywać. „Pozbieraj swoje szmaty”, „a co to za nowa szmata?”, „ile wydajesz na szmaty?” – słyszymy nieraz. Trudno stwierdzić, po co ta pogarda. Łatwiej – z czego wynika. Po pierwsze, z braku wiedzy. Gdybyśmy wiedzieli, ile pracy wymaga stworzenie ubioru, i mieli wyobrażenie złożoności tego procesu, nie traktowalibyśmy go tak protekcjonalnie.
Po drugie, z braku doświadczenia. Ten, kto nosi porządnie skrojony płaszcz ze szlachetnej wełny, szmatą raczej go nie nazwie. Co innego, pardon, chłam. Teoria spiskowa głosi, że tanie ubrania są programowane niczym drukarki, które mają szybko się psuć. Widząc, jak źle są uszyte i z jak podłych tkanin, domyślamy się, że owo programowanie nie wymaga ani tęgich głów, ani szczególnych algorytmów; „szmaty” muszą się rozpaść zgodnie z samym prawem fizyki.
Po trzecie, z nędznego PR-u, jakim (nie) cieszy się sama moda. Stereotypowo próżna, w ostatnich latach oskarżona jest o zło tego świata. „Drugi najbardziej trujący przemysł po paliwowym” – słyszymy nieustannie. Tego pierwszego w zwykłych rozmowach nikt w zasadzie nie tyka: wiadomo, trzeba się przemieszczać czy ogrzać. Tak było i będzie. A moda? Jest łatwym chłopcem do bicia, przecież to tylko fatałaszki. Tyle że – co za niespodzianka – trzeba też się ubrać. I to także raczej się nie zmieni. Kiepska prognoza dla naszego sumienia. Będąc odpowiedzialnym i rozumnym, nie wypada się już modą cieszyć; z synonimu kreatywności i ekspresji staje się symbolem egoizmu, bezmyślności, okrucieństwa wobec planety.
Tym samym w podejściu do mody straciliśmy równowagę. Jest szansa, by ją odzyskać.
Wróćmy do punktu pierwszego i drugiego. Nie trzeba być wnikliwym obserwatorem, by widzieć, jak bardzo jakość spsiała. Dość wspomnieć, że poliester to już 60 procent wszystkich tkanin używanych w światowej produkcji (choć do mniej więcej 2000. roku dominowały te naturalne), nie mówiąc już o fuszerce wykonania, niedbałej konstrukcji, średniej funkcjonalności czy brzydkim wzornictwie, które także wpływają na to, co nazywamy jakością. To wtedy, wraz z natarciem sieciówek, brak jakości przestał być powodem skrępowania.
Nadal nim nie jest. Ta sama influencerka lansuje zarówno ręcznie szyte stroje ze światowych wybiegów, jak i plastikową konfekcję za kilkadziesiąt złotych. Na potęgę, oczywiście, kupujemy jednak tę drugą. Jak dużo? Dwukrotnie więcej niż jeszcze 15 lat temu, za to nawet o połowę mniej płacimy – przy znacznie wyższych kosztach surowca. – Kiedyś mogłam oferować koszulę jedwabną, teraz w tej samej cenie sprzedaję wiskozę. Ci, którzy nie podnoszą cen, pogarszają jakość – przyznaje mi szefowa jednej z polskich marek.
Staliśmy się bulimikami mody. Zachłannie konsumujemy, by za chwilę się jej pozbyć i wpaść w coraz większe poczucie winy. I na marne konsumować jeszcze więcej. Tymczasem jakościowe ubranie to przecież takie, w którym – i często dzięki któremu – czujemy się dobrze. Dlatego jest tak ważne.
Owszem, utyskiwanie na jakość ubrań nie jest znakiem tylko naszych czasów. Ona pogarsza się co najmniej od momentu wynalezienia maszyn do szycia. „Coraz więcej konsumentów narzeka na erozję jakości – jedzenie nie smakuje tak samo, auta szybciej zawodzą, sprzęty domowe się psują i tak dalej. W przypadku mody nie jest inaczej” – pisał „New York Times” w… 1974 roku. Brzmi znajomo. Tyle że niedroga sukienka kosztowała wówczas 40 dolarów. Dziś, po uwzględnieniu inflacji, byłoby to 208 dolarów, około 830 złotych – wyższa półka. Czyli taka, na której oferowane są ubrania dobrej jakości.
Pewnie nie śniło się dziennikowi, że kilka dekad później marka Missguided będzie sprzedawała bikini za równowartość pięciu złotych, ceny jednego jabłka w sklepiku na Manhattanie. Tym bardziej nie śniły się mu – ani nam po prawdzie – ubrania za darmo. Weźmy markę PrettyLittleThing. Ona wie, jak wzbudzić pożądanie. W jej salonie w West Hollywood nie można niczego kupić. Można tylko dostać. O ile jest się znaczącym w social mediach lub znajomym kogoś takiego. To generuje sprzedaż w sieci. Tak jak influencerki oznaczające do upadłego marki, sprawiające wrażenie, że dostały od nich upominek. Znaczy, że się liczą. Ot, paradoks: jeszcze do niedawna powodem do dumy było być niezależnym, dziś – że się zostało obdarowanym czy przekupionym.
„To nie my nosimy ubrania, lecz ubrania noszą nas”, pisała Virginia Woolf w Orlandzie.
Moda to też nośnik wspomnień. Opowiada o tym choćby kultowa sztuka „Love, Loss, and What I Wore” Nory Ephron, na początku której bohaterka otwiera szafę, a każda z sukienek czy płaszczy prowokuje do opowieści o małżeństwach, macierzyństwie, śmierci bliskich. Skala może być mniejsza, ale czy na pewno chcemy pamiętać, jak niedobre ubrania mieliśmy na sobie w ważnych dla nas chwilach? Chyba nie; inaczej nie spędzalibyśmy długich godzin w salonach mody ślubnej. Sytuacji pamiętanych latami jest jednak więcej niż własny ślub.
Oczywiście, syty głodnego nie zrozumie. Wielu nie stać na droższą modę, tyle że tu wszyscy są wiecznie głodni. Ponoć przez 45 lat komuny tego nie mieliśmy i nadrabiamy straty. Jak długo będziemy je nadrabiać? Drugie 45 lat? Możliwe, skoro jesteśmy już w czwartej dekadzie nieustającej konsumpcji. A co z Brytyjczykami? Oni komuny nie mieli, a też nadrabiają. Kupują najwięcej ubrań w Europie, płacą najmniej. Amerykanie? Kolejni. Nabywają nową rzecz średnio co pięć dni. Zatem nie jest to kwestia ani doświadczeń, ani poziomu zamożności.
Czego więc jest? Odpowiedź w tekście Michała Zaczyńskiego „A gdyby tak przestać traktować ubrania jak szmaty?” w grudniowym wydaniu „Vogue Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży i online.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.