Wartka akcja, ironiczne poczucie humoru, seksowna obsada – czy tyle wystarczy, żeby przyciągnąć na Netfliksa kilkadziesiąt milionów widzów? A może hiszpańska produkcja o złodziejskiej ekipie w czerwonych kombinezonach i maskach Dalego trafnie diagnozuje współczesność? Úrsula Corberó, czyli serialowa Tokyo, świętuje dziś 31. urodziny.
– Uchodźcy uratowani z łodzi płynącej z Afryki do wybrzeża Hiszpanii śpiewali: „Bella ciao”. Nigdy nie zapomnę tego widoku – powiedział Álvaro Morte, odtwórca roli Profesora, w wywiadzie dla „Guardiana” przed premierą czwartej części „Domu z papieru”. Najpopularniejszy hiszpański serial (trafił do tamtejszej telewizji wiosną 2017 r.) szybko stał się najchętniej oglądanym nieanglojęzycznym serialem na Netfliksie (platforma kupiła do niego prawa kilka miesięcy po premierze oryginału). Na platformie można oglądać aktualnie czwartą odsłonę serii. Poprzednie nie schodziły z listy 10 najchętniej oglądanych produkcji, także w Polsce.
„Dom z papieru” (funkcjonuje też jako „Money Heist”) stał się popkulturowym fenomenem na rzadko spotykaną skalę. Rezonuje pod niemal każdą szerokością geograficzną. Niektórzy dzięki serialowi po raz pierwszy usłyszeli „Bella ciao”, piosenkę włoskich partyzantów z czasów II wojny światowej. Innym, którzy lepiej uważali na lekcjach historii, otworzył w głowie pozamykane szufladki. Niektórzy w maskach noszonych przez złodziejską bandę natychmiast rozpoznali katalońskiego surrealistę, Salvadora Dalego, który nic sobie nie robił z porządków obowiązujących w sztuce, polityce i życiu. Inni przeszli przyspieszony kurs historii malarstwa. Albo uznali, że czerwień strojów bohaterów jest twarzowa, inni wychwycili, że splatają się tu miłość, śmierć i rewolucja. Ale nawet jeśli te motywy zaszyte w fabule przez twórcę serialu, weterana hiszpańskiej telewizji, Álexa Pinę, nic widzowi nie mówią, „Dom z papieru” działa na emocje.
Pina podkreśla, że chciał stworzyć „Ocean’s Eleven”, ale z hiszpańską duszą. Co oznacza, że miłość jest tu bardzo blisko śmierci, aktorska ekspresja często zbliża się do telenowelowej przesady, a pierwszoosobowa narracja prowadzona przez członkinię złodziejskiej ekipy, Tokio (Úrsula Corberó), w równym stopniu tłumaczy, co się dzieje na ekranie i to, co się dzieje w głowach każdego z bohaterów. A dzieje się dużo. W końcu ich życie jest zagrożone w każdej niemal scenie, dopuszczają się czynu przestępczego, a przy okazji, na zabój się w sobie zakochują.
Wszystko zaczyna się od Profesora. Introwertyczny intelektualista (co wiemy od pierwszej sceny, bo nosi okulary, często się zamyśla i rzadko patrzy komuś w oczy) postanawia zorganizować skok na madrycką mennicę. I nie tyle ukraść miliardy euro, co je sobie wydrukować. By zrealizować precyzyjny plan (niczym szachista przewiduje kilka kolejnych ruchów drugiej strony, czyli policji), zatrudnia bandę hakerów, oszustów i złodziejaszków.
Każda z postaci jest na tyle wyrazista, że zdobyła własne grono fanów. Teraz Pina chce wykorzystać ten potencjał do nakręcenia nie jednego, a kilku spin-offów. Jak sam przyznaje, właściwie można by losy Tokio, Rio, Denvera czy Lizbony (wszyscy przyjmują pseudonimy od nazw miast), opowiadać jeszcze przez setki odcinków. Niektórzy bohaterowie pomagają w głównej akcji dzięki mięśniom, inni dzięki mózgom. Część z nich próbuje wyjść przed szereg, pozostali to wierni żołnierze. Ale nikt nie podważa przywództwa Profesora. Ulega mu nawet inspektor Raquel Murillo (Itziar Ituño), która przez pierwsze dwie serie chce go złapać, a potem zaczyna z nim sypiać. Stają się Bonnie i Clydem XXI-wiecznej Hiszpanii.
Tokio zawsze mówi, co myśli. Berlin, brat Profesora, to dżentelmen z przerośniętym ego. Nairobi (Alba Flores) to strateżka, która skrywa tajemnicę. Denver (Jaime Lorente) ma wielkie serce, a Río (Miguel Herrán), najmłodszy z ekipy, dzięki akcji dorasta. Razem, ubrani w czerwone kombinezony i maski Dalego, wkraczają do mennicy. Biorą 67 zakładników, którym każą przebrać się w te same kombinezony i maski, żeby policja nie wiedziała, do kogo strzela. Kto oglądał, ten wie, że skok się udaje. Ale Profesorowi i jego bandzie to nie wystarczy. Działają dalej, choćby po to, żeby mogły powstać kolejne sezony.
I oglądamy dalej to samo – donkiszoterię połączoną z rewolucyjnym ogniem, silne kobiety, które nie pytając nikogo o zdanie, przeklinają, uprawiają seks i chwytają za broń (od trzeciej części po stronie stróżów prawa zamiast Raquel staje Alicia Sierra – policjantka w zaawansowanej ciąży, która wciąż ma w ustach lizaka, a brutalne rozkazy wydaje bez mrugnięcia okiem) oraz przypowieść o mocy przyjaźni ponad wszystko.
Sceptyczni pozostają tylko amerykańscy krytycy. Chociaż „Money Heist” dostał w 2018 r. nagrodę Emmy za najlepszy zagraniczny serial dramatyczny, recenzenci „New York Timesa”, „New Yorkera” i „New York Magazine” są zdziwieni jego sukcesem. Nie czytają w nim komentarza społecznego. Piszą o serialu „estetyczny thriller”, „rollercoaster”, „Ocean’s Eleven połączony z Obsesją Eve”. Nie podzielają ich wątpliwości zwykli i niezwykli Amerykanie (jednym z największych fanów serialu jest Stephen King). Bo chyba im niżej znajdujesz się na społecznej drabinie, tym bardziej kibicujesz ekipie Profesora. Im mniej prawdopodobne, że kiedyś doczekasz się milionów, tym chętniej widzisz, jak bohaterowie wykorzystują mennicę do własnych celów. Im częściej byłeś poniżany, z tym większą satysfakcją patrzysz, jak zamaskowani złoczyńcy grają na nosie policji.
Zbyt prostym byłoby powiedzieć, że w „Domu z papieru” nie ma dobrych i złych. Zbyt prostym byłoby stwierdzić, że dobrzy są ci, którzy kradną, bo oszukują zły, skorumpowany do cna, system. Zbyt prostym wreszcie byłoby uznać, że łatwo utożsamić się z czerwonymi kombinezonami, bo wyznają żołnierskie wartości: braterstwo, lojalność, jedność.
Ludzie są wściekli, a „Dom z papieru” nawołuje do rewolucji. Ludzie cierpią niesprawiedliwość, a „Dom z papieru” pokazuje, że można wziąć sprawy w swoje ręce. Ludzie stracili zaufanie do elit, a „Dom z papieru” odwraca porządek. I w końcu, ludzie nienawidzą już neoliberalnego kapitalizmu, a „Dom z papieru” pokazuje, że on po prostu nie działa. W dużym uproszczeniu, publicystycznie, a może nawet twitterowo, ale skutecznie. Tak jak ostatnie kinowe przeboje – „Joker”, „Parasite” i „Sala samobójców. Hejter” Toczy się właśnie wojna między dawnym, upadającym już, a nowym, wykluwającym się, porządkiem, a twórca „Domu z papieru” doskonale to wyczuwa. Wie, że współczesnymi bohaterami są ci, którzy oddolnie, partyzancko, nie zawsze uczciwie, podkopują establishment.
Álex Pina przyznaje, że czwarty to najbardziej ryzykowny sezon. – Finał będzie szokiem dla wszystkich – mówi twórca. Ale już w pierwszym odcinku Tokio, która nie studiowała medycyny, przeprowadza operację wyjęcia kuli z płuc Nairobi, niemal wszyscy bohaterowie podnoszą na siebie broń, a Profesor pozoruje wypadek samochodowy (estetyzacja przemocy jest w „Domu z papieru” wyżyłowana do poziomu Tarantino).
– Czysty rock and roll – dodaje Álvaro Morte. Obaj obiecują, że czwarty sezon pozwala zapomnieć o koronawirusie, kwarantannie i kryzysie. Czy aby na pewno? A może „Dom z papieru” wyraża lęki, napięcia i złość lepiej niż kiedykolwiek?
Za chwilę czeka nas krach większy niż ten z 2008 r. Porównywalny może tylko do wielkiej depresji sprzed niemal stu lat. W ciągu ostatnich lat w rewolucyjnych zrywach protestanci ubrani w czerwone kombinezony i maski Dalego wyszli już na ulice Bejrutu, Hongkongu i Rzymu. Niedługo mogą przejść przez Berlin, Nowy Jork i Warszawę. Wszędzie tam brakować będzie pracy, pieniędzy i nadziei.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.