Zamiast zastanawiać się nad tym, co ludzie powiedzą, czy mnie ocenią i jaką etykietkę mi przykleją, lepiej zadać sobie pytanie: „Czy mam ochotę na seks?” – mówi dr Paulina Trojanowska-Malinowska, psychoterapeutka i seksuolożka. Rozmawiamy o stereotypach związanych z postrzeganiem ról w życiu seksualnym, o zasadach dotyczących inicjacji oraz o czerpaniu przyjemności z seksu.
Czy seks na pierwszej randce to dobry pomysł?
To zależy! Pracuję jako edukatorka seksualna, więc odniosę się do warunków inicjacji seksualnej, czyli do tego, o czym rozmawiam z nastolatkami, zanim zdecydują się na współżycie z drugą osobą. Mówimy o tym, co warto przemyśleć i przegadać.
Ale to pierwsza randka – co można szybko przemyśleć nad pizzą albo w kinie?
W ciągu minuty można mieć tysiąc myśli i rozważyć jedną sytuację co najmniej z kilku stron. Zresztą, tego właśnie dotyczy edukacja seksualna: zastanawiamy się nad seksem, zadajemy sobie pytanie, czy na pewno tego chcemy. Warunki inicjacji seksualnej są cztery. Pierwsza: świadoma zgoda wszystkich zaangażowanych stron.
Świadoma, czyli?
Bez substancji psychoaktywnych i bez przymusu, wyrażona w entuzjastyczny sposób. Doskonale widać, kiedy ktoś naprawdę chce z nami uprawiać seks, ma na niego ochotę, a kiedy godzi się, bo nie chce nas zranić albo nie wie, jak odmówić. Jeśli mamy wątpliwości – pytajmy. Druga zasada to świadomość konsekwencji: zadaję sobie pytanie, czy mam zabezpieczenie, co z kwestią infekcji przenoszonych drogą płciową i czy wiem, że kontakt seksualny zmieni moją relację z tą konkretną osobą.
A trzecia?
To miejsce i czas. Sprawdzam, czy jestem w miejscu, w którym czuję się komfortowo, i czy ono pasuje także drugiej stronie. Ważne, żeby nie było miejscem, w którym ktoś może nam przeszkodzić, ewentualnie w którym my komuś przeszkodzimy – nikt nie lubi nakrywać innych w intymnej sytuacji. No i czas: dobrze, jeśli jest go wystarczająco dużo, bez ryzyka, że ktoś nam przeszkodzi.
Czwarta rzecz, o której zapomina się najczęściej, zwłaszcza w długich związkach, to ochota na seks.
Jest w tym paradoks: od kobiet oczekuje się, że na pierwszej randce nie zdecydują się na seks, bo to bywa odczytywane tak, że są zdesperowane albo puszczalskie. Ale potem, kiedy są w związku, nie mogą odmawiać. Bo to, zdaniem wielu, znaczyłoby, że są beznamiętne, zimne.
Zdarza się, że jednego dnia rozmawiam w gabinecie z trzema kobietami, które opowiadają mi o sytuacji nadużycia seksualnego, ale nie rozpoznają w tych doświadczeniach przejawów przemocy. Mam poczucie, że kobiety bardzo często zgadzają się na seks, mimo iż wcale nie mają na niego ochoty, zwłaszcza gdy są w stałej relacji. Dlatego tak ważna jest ta czwarta zasada: zamiast zastanawiać się nad tym, co ludzie powiedzą, jak mnie ocenią, jaką etykietkę mi przykleją, lepiej zadać sobie pytanie: „Czy mam ochotę na seks?”.
Odpowiedź nie zawsze musi być jednoznaczna.
Można skorzystać z metafory świateł drogowych. Jestem w kolorze czerwonym? To nie ten czas, miejsce, nie ta osoba, nie chcę w to wchodzić, więc odmawiam. Czy w pomarańczowym? Czyli myślę o tym, i może powoli rozkręci się we mnie ochota na seks. Albo w zielonym: chcę tego, zgadzam się. Ważne, żeby pytać siebie, kierować wektor uwagi do środka, bo na zewnątrz mamy często skrajne, wzajemnie wykluczające się przekazy. I pamiętać, że mamy prawo do zmiany decyzji w każdym momencie zbliżenia. A druga strona ma obowiązek to uszanować.
Nie tylko na pierwszej randce.
Seks w naszym kręgu kulturowym plasuje się daleko od szczerości, przyjemności i lekkości. Często nadaje mu się negatywne znaczenia: wiąże się z ryzykiem ciąży albo chorób bądź utratą reputacji. Ma ciężar wielu etykietek, niezbyt pozytywnych, co działa zarówno na mężczyzn, jak i na kobiety. Męska seksualność jest oceniana w kontekście sprawności: nie będziesz wystarczająco męski, jeśli nie zaliczysz na pierwszej randce, nie masz erekcji na zawołanie. Natomiast kobieca seksualność jest osądzana przez pryzmat moralności, która ogranicza ją do dwóch ról: świętej Madonny lub upadłej ladacznicy.
Mam wrażenie, że dziewczyny boją się odmawiać, bo myślą, że kogoś zranią, sprawią mu przykrość.
I tu pojawia się pytanie: Za co tak naprawdę jesteśmy odpowiedzialne w związku? Za to, jak czuje się druga strona? Nie do końca. Wpływamy na emocje drugiej osoby, ale nie odpowiadamy za nie, ogarnianie czyjegoś podwórka emocjonalnego nie jest naszą rolą. Kobiety często próbują chronić uczucia swoich bliskich, ponieważ uczy się je, żeby dbały o potrzeby innych, w tym o seksualne, bo przecież „mężczyzna ma swoje potrzeby” – każda z nas to słyszała wiele razy.
Często od innych kobiet.
Tymczasem nie tylko w seksualności, lecz także w ogóle w związku ważna jest pewna elastyczność, a nie utykanie w sztywnych rolach, które często nikomu nie służą, jak na przykład rola emocjonalnej pielęgniarki. Nie może być tak, jak na zdjęciu z Instagrama – zawsze idealnie, bez ruchu, niezmiennie. Stałe oznacza martwe i nudne. Bo jeśli na przykład w życiu seksualnym mamy sekwencję wciąż tych samych ruchów, pojawi się rutyna, brak widzenia siebie nawzajem. Kiedy pracuję z osobami doświadczającymi kryzysu w życiu seksualnym, pokazuję im model Wystarczająco Dobrego Seksu, który daje dużo luzu, uwalnia od nierealistycznych oczekiwań, jakie często mamy wobec seksu.
Z jednej strony mamy wizję zbliżenia z komedii romantycznych, z drugiej strony – porno?
Wszystko, co dotyczy seksu, związków, miłości, zaczyna się od wysokiego C. Reklamy dotyczące gadżetów czy suplementów związanych z seksem buduje się na skrajnie pozytywnych emocjach i mało realnych fantazjach typu „to będzie najlepszy orgazm w twoim życiu”, „będziesz miał erekcję niczym osiemnastolatek” albo „libido jak u kobiety z filmu pornograficznego”! Wszystko ma być wielkie i ekstatyczne, a jednocześnie jest bardzo nadęte.
Nie ma miejsca na poczucie humoru, śmiech.
Na to, żeby w trakcie zbliżenia zjeść pizzę, roześmiać się, spocić, wydawać różne dźwięki. Dlatego warto zadać sobie pytanie „Czym dla mnie jest dobry seks?”. Jest takie ćwiczenie terapeutyczne: prosimy strony relacji, żeby każda z nich zaprojektowała i zainicjowała najbardziej podniecające dla niej zbliżenie. Na ogół są to zupełnie różne scenariusze, dla każdego dobry seks jest czymś innym.
Nie ma jednego schematu.
Nie ma. Ważne jest spotkanie, a nie wykonanie, to, czy miło spędzamy z kimś czas, a nie erekcja i penetracja. Przypomina mi się zadanie, które proponuje się pracownikom firm na wyjazdach integracyjnych, czyli tak zwany Marshmallow Challenge. Tworzy się czteroosobowe grupy, każda dostaje 20 nitek makaronu spaghetti, metr sznurka, metr taśmy samoprzylepnej i piankę. W ciągu 15 minut należy skonstruować jak najwyższą budowlę, która będzie samodzielnie stać, a na jej szczycie będzie pianka. To zadanie zostało przeprowadzone na całym świecie, w różnych grupach wiekowych i zawodowych. Najgorzej wypadli studenci.
Dlaczego?
Bo system edukacji wpoił im, że zawsze jest jedno, jedyne, słuszne rozwiązanie. I że trzeba rywalizować. Więc studenci próbują iść według jednego, jedynie słusznego scenariusza, a jeśli on nie wychodzi, zaczynają się kłócić i zniechęcają do działania. Natomiast jednymi z najlepszych w tym zadaniu są absolwenci przedszkoli. Bo co robią dzieciaki? Przede wszystkim próbują, bawią się, nie przywiązując działania do jednej wizji. I nawet jeśli ich konstrukcje nie są najwyższe, to zwykle są najciekawsze. Tego właśnie dotyczy model wystarczająco dobrego seksu: próbujmy różnych rzeczy, nie fiksujmy się na penetracji, ona nie jest obowiązkowa.
Ale jak pozbyć się wyobrażeń, scenariuszy z filmów pornograficznych?
Nie jesteśmy w stanie się ich pozbyć, ale możemy je zauważyć, zastanowić się nad nimi. Powiedzieć sobie „Znam to, wiem, że jest wygodne i bezpieczne, ale może wykonam wysiłek i sprawdzę, czego tak naprawdę chcę”? Często myślimy, że seks to penetracja, reszta się nie liczy albo jest mniej ważna. Zapominamy, jak istotne są pocałunki oraz inne pieszczoty. Gdy pytam mężczyzn w gabinecie, co poza stosunkiem lubią podczas seksu, słyszę, że pocałunki ud, dotykanie pleców opuszkami palców.
Zazwyczaj jednak trzymamy się sprawdzonego scenariusza.
Tyle że on zwykle nie wynika z naszej znajomości własnego ciała i upodobań drugiej osoby, raczej z rutyny, przyzwyczajenia i lęku, że nie sprostamy swojej wizji idealnego seksu, która często ma w programie erekcję, stosunek, orgazm. Tymczasem im wyższe mamy oczekiwania wobec siebie w łóżku i wobec partnera, tym większe ryzyko, że nie uda im się sprostać. To trochę tak, jak z sylwestrem i wymaganiem, że tego dnia po prostu trzeba świetnie się bawić. Nie da się zaplanować czy kupić atmosfery na imprezie.
Ona zależy od wielu czynników.
W seksie jest podobnie. Im więcej damy sobie luzu i zgody na to, że może być różnie, tym większe prawdopodobieństwo, że to spotkanie będziemy dobrze wspominać. Natomiast jeśli zawsze będziemy oczekiwać, że zbliżenie ma być idealne, to taki seks będzie nas napinał jak egzamin. Nie będziemy za nim tęsknić. Tymczasem bezcenna jest perspektywa uczestnika, a nie obserwatora. Dobrze jest być w tym doświadczeniu, pytać, jak mi jest, a nie sprawdzać, jak mi idzie. Jestem częścią intymnego zespołu, zarówno w ekstatycznym, jak i średnim czy nieudanym zbliżeniu. Wszelkie trudności, które mogą się pojawić, są wspólne. Nikt nie jest bardziej albo mniej odpowiedzialny za seks, nikt nikomu nie oddaje władzy. No i ważne jest też to, co robimy dla naszej seksualności, kiedy wcale nie uprawiamy seksu.
To moja ulubiona zasada: seks nie jest wyspą, nie jest odizolowany od innych sfer naszego życia.
Jeśli w ciągu dnia nie robimy nic dla naszego życia seksualnego, nie oczekujmy, że nagle nasze pobudzenie czy przyjemność z poziomu zero wskoczy na sto. Nie załatwi tego gadżet, pigułka ani najbardziej seksowna bielizna. Ważne, czy w ciągu dnia mamy przestrzeń na dotyk, przelotne spojrzenie, jakiś komplement. Czy dbamy o sen, dobre jedzenie, aktywność fizyczną, zajmowanie się samą albo samym sobą? Bo jeśli w ciągu doby cała moja energia koncentruje się na tym, żeby ze złotówki zrobić dwie i wykonać wszystkie obowiązki domowe, to wieczorem raczej nie znajdę przestrzeni, żeby spotkać się ze swoimi potrzebami, zobaczyć, gdzie jestem, a potem przeżyć pełen uważności i lekkości seks.
Jak sprawdzić, czy w odpowiedni sposób dbamy o siebie?
Czasem proszę osoby, z którymi pracuję, żeby przez 15 minut nie robiły nic. Dla wielu to niemożliwe, dla innych tak trudne i nieprzyjemne, że nie chcą tego powtarzać. A jeśli nasze życie jest utkane z tak wielu zadań, ról, i tak dużej odpowiedzialności, że przez kilkanaście minut nie jesteśmy w stanie pobyć sami ze sobą, to mam obawę, że w sypialni też może być trudno.
Trzeba się uwolnić, puścić?
Tak, puścić się w przyjemność, doświadczanie, próbowanie, a nie wykonywanie kolejnego zadania. Dlatego żeby przejść do sypialni i poczuć się w niej dobrze, dać sobie spokój z tym jednym scenariuszem, trzeba przyjrzeć się sobie, tak jakby przewietrzyć resztę domu: łazienkę, kuchnię, salon i przedpokój. Inaczej nie ruszymy dalej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.