Naja Munthe założyła własną markę w latach 90. i od blisko 30 lat współtworzy kopenhaską estetykę. Projektując, nigdy nie patrzy wstecz, inspiracją nie są dla niej minione dekady. Szuka świeżości, w którą wplata dzieła fascynujących ją artystów. Rozmawiamy o sile Kopenhagi oraz o tym, jak duński styl odbija lokalną kulturę i obyczaje.
Sieć kanałów wijąca się między kolorowymi uroczymi domkami, na ulicach grzecznie czekające na swoich właścicieli rowery i wyczekiwanie na utęsknione promienie słońca – taka jest rodzinna Kopenhaga Nai Munthe. „Wystarczy, że na chwilę promienie słońca przebiją się przez chmury, wszyscy wychodzą na dwór. Siadają na ławkach i kierują twarz w stronę ciepła. Nie ma znaczenia, czy jest to środek lata, czy sroga zima. Nawet, gdy jest zaledwie kilka stopni na plusie, bierzemy koce pod pachę i wychodzimy, żeby cieszyć się słońcem.” – mówi Naja, która własną firmę założyła w 1994 r. Od blisko 30 lat współtworzy kopenhaską estetykę, o której jest coraz głośniej.
Dlaczego, twoim zdaniem, oczy całego świata zwróciły się ostatnio na Kopenhagę?
Wydaje mi się, że to dlatego, że my, Duńczycy, zarówno jeśli pomyślimy o lokalnej modzie, jak i kulturze, nie boimy się podkreślać odrębnego DNA. Nie udajemy kogoś, kim nie jesteśmy. Nie wiem, skąd w nas ta pewność siebie, jesteśmy przecież tak małym krajem. Ale wychowywano nas tak, byśmy walczyli o siebie. Dania to szczęśliwy kraj, więc mamy dużo czasu, by myśleć o pięknie, kulturze, kreatywności, zachęcać oraz inspirować się nawzajem do działania. Kiedy przyglądam się innym duńskim markom, widzę stojące za nimi silne osobowości. Tak jest w przypadku Stine Goya, Ganni czy właśnie Munthe. Ludzie, którzy za nimi stoją, mają wizję, chcą coś zmienić i podnosić poprzeczkę coraz wyżej. A gdy w tym samym czasie i miejscu spotka się kilka takich indywidualności, zaczynasz tworzyć własną kulturę. Czasem to po prostu przypadek.
Poza tym Kopenhaga oferuje coś absolutnie wyjątkowego – to piękne miasto, zupełnie inne od pozostałych w Europie. Ludzie, którzy tu przyjeżdzają, zakochują się nie tylko w jej modzie, ale i w stylu życia. Wszędzie jeździmy rowerami – także z małymi dziećmi czy zakupami, które po prostu wkładamy do specjalnych przyczepek. Amerykańscy turyści przecierają oczy i robią nam zdjęcia, ale dla nas to jest zupełnie normalne.
Międzynarodowa prasa rozpisuje się o skandynawskiej modzie 2.0, dalekiej od minimalizmu, pełnej kolorów, wzorów, falban i ciekawych konstrukcji. To dlatego, że zainteresowanie Szwecją zmalało, a powiększyła się fascynacja Danią?
Jest duża różnica między szwedzką i duńską estetyką. Kopenhascy projektanci od zawsze byli bardziej odważni. Pamiętam pierwsze kopenhaskie pokazy, jeszcze przed tym, kiedy zaczęliśmy mieć oficjalny tydzień mody. Nie były spektakularne, a bardzo proste – klasyczny wybieg i chodzące po nim modelki. Z czasem zaczęliśmy być coraz bardziej kolorowi i odważni, a nasze pokazy stały się bardziej widowiskowe. Potrafimy opowiadać podczas nich różne historie, co podoba się odbiorcom.
Nie denerwuje was, że szwedzka i duńska estetyka, które bardzo się różnią, nazywane są często stylem skandynawskim?
Nie, rozumiem to. Rzeczywiście, w niektórych kwestiach różnimy się, ale jako Skandynawowie trzymamy się razem. I, wbrew pozorom, myślę, że ludzie wyczuwają te rozbieżności między nami.
Wspomniałaś o czasie, jaki macie na korzystanie z kultury, sztuki, kina. Wydaje się, że to elementy, które są nierozerwalnie złączone z kopenhaską modą. Któryś z nich jest ci szczególnie bliski?
Sztuka zawsze była dla mnie największą inspiracją. Przed tym, jak poszłam do szkoły projektowania, spędziłam dwa lata w szkole artystycznej. Na początku miało mi to pomóc podszkolić się z rysunku, ale ostatecznie zakochałam się w malarstwie. Kiedyś tworzyłam ręcznie malowaną ceramikę, która dziś zdobi biura Munthe. W kuchni wisi duży obraz mojego autorstwa. Zazwyczaj maluję farbami, ale lubię też pracę atramentem. Kiedy mam tylko chwilę, maluję, rysuję. Kiedy będę miała 80 lat, będę się zajmowała tylko tym. Ale teraz moje ręce są pełne pracy nad modą, którą kocham. I nie zamieniłabym tego na nic innego.
Do swoich kolekcji wprowadzasz sporo elementów związanych ze sztuką. Co zainspirowało cię ostatnio?
Pracując nad kolekcją na wiosnę-lato 2023, zainspirowałam się twórczością Kazimierza Malewicza. Uwielbiam jego paletę kolorów – pomarańcze, niebieskości, zielenie, żółcie, a w to wszystko wplecione czerń i biel. Przy tworzeniu tkanin często współpracujemy też ze współczesnymi artystami. Tym razem, w jednym z projektów wykorzystaliśmy kolaż Rosy Roberts. Staramy się wspierać artystów, szczególnie kobiety. W każdym tygodniu w naszych mediach społecznościowych organizujemy „Art Mondays”, podczas których przedstawiamy naszym odbiorcom młode artystki z całego świata.
Gdybyś mogła mieć dzieło jakiegokolwiek artysty, kogo byś wybrała?
Byłaby to duńska artystka Cathrine Raben Davidsen. Obserwuję ją, od kiedy zaczęła pokazywać swoje prace, jest fantastyczna. Doskonale operuje kolorami i głębią.
Markę Munthe założyłaś w latach 90. Inspiruje cię ta dekada?
Podczas pracy nad nowymi kolekcjami, nie podróżuję w czasie, nie inspiruje mnie konkretna dekada. Jestem zdania, że jeśli chce się robić projekty, które mają przetrwać próbę czasu i zostać z nami na dłużej, trzeba do tego podchodzić bardzo ostrożnie.
Można powiedzieć, że skupiasz się na przyszłości, nie na przeszłości?
Zdecydowanie.
Dostrzegłam na pokazie nowej kolekcji Munthe sporo ekologicznych rozwiązań, na przykład karty z imionami położone na krzesłach gości były gotowymi planszami z nasionami do zasiania w ogrodzie. Zrównoważony rozwój jest dla ciebie istotny?
To jeden z naszych głównych celów i sporo robimy, by jak najmniej szkodzić planecie. Działamy w ten sposób od lat, zanim huczała o tym branża. Wiem przecież, że moda jest jednym z największych trucicieli środowiska, dlatego czuję się zobligowana, by redukować szkody do minimum. Zależy mi, żeby moja moda była cyrkularna, używam ekologicznych tkanin, mamy odpowiedzialnie zaprojektowane metody transportu i dostaw.
Praktykujemy też odpowiedni kodeks postępowania w firmie – nasi pracownicy na całym świecie, także w Azji, mają równe wynagrodzenie, ubezpieczenie zdrowotne, urlopy macierzyńskie. W naszych miejscach pracy jemy lunche wyłącznie organiczne, zamawiamy tylko organiczne napoje, środki czystości, a nawet najprostsze elementy wystroju wnętrz, takie jak farby, żarówki, instalacje. Wszystko, o czym pomyślisz, jest w naszej firmie ekologiczne. Z jednym wyjątkiem – szampan nie jest organiczny; tylko na to pozwalam.
Najważniejsze jest jednak, żeby tworzyć modę, która jest jakościowa i zostanie z nami na zawsze. To jest prawdziwie ekologiczne. Ostatnio na przymiarki przed pokazem przyszła do Munthe młodziutka modelka w T-shircie zaprojektowanym przeze mnie 22 lata temu. Znalazła go w second-handzie. I wciąż wyglądał dokładnie tak samo, jak w 2000 r.
Myślisz, że twoje podejście do ekologii oraz zrównoważonego rozwoju ma związek z tym, że wychowywałaś się blisko natury?
Moi rodzice byli hipisami, żyliśmy więc w zgodzie z naturą, w dodatku w sposób, w jaki niewiele ludzi wtedy próbowało. Do 10. roku życia mieszkałam w Kopnehadze, ale później przeprowadziliśmy się na wieś, do niewielkiego domku bez bieżącej wody i łazienki. Nie mieliśmy centralnego ogrzewania, tylko kominek, do którego przed snem wkładaliśmy z bratem cegły. Gdy się nagrzały, trzeba było je ostrożnie wyciągnąć, zawinąć w ręcznik i włożyć do śpiwora, by grzały nas przez noc. Wszyscy spaliśmy razem w jednym pokoju. Kiedy opowiadam o tym ludziom, wszyscy myślą, że żyłam 300 lat temu. Dzisiaj doceniam to, jak dorastałam, ale jako nastolatka chciałam żyć normalnie, a nie pachnieć w szkole dymem z ogniska.
Jakie jest twoje najpiękniejsze wspomnienie z dzieciństwa?
Moi rodzice się rozwiedli, więc część wakacji spędzałam sama z tatą, który był marynarzem. Wyglądał wtedy jak ojciec Pippi Pończoszanki. Miał drewnianą łódkę, którą pływaliśmy przez około dwa, trzy tygodnie między Danią i Norwegią. Pewnego wieczoru, kiedy dryfowaliśmy pośrodku morza, nie widząc z żadnej strony lądu, na horyzoncie pojawił się księżyc w pełni, a w tym samym czasie zachodziło słońce. Widzieliśmy dwie okrągłe kule, po dwóch stronach łodzi, jakby dryfujące nad linią wody, prawie tej samej wielkości. Trwało to może parę sekund, ale było absolutnie magiczne. Miałam wtedy 12 lat.
Nie tylko duńska moda staje się coraz bardziej popularna, lecz także kino, sztuka czy literatura. Co mogłabyś polecić czytelniczkom i czytelnikom „Vogue’a”, by lepiej zrozumieli twoją kulturę?
Zdecydowanie „Na rauszu” Thomasa Vinterberga z Madsem Mikkelsenem, który doskonale podsumowuje duńską mentalność. Nie chodzi tylko o kwestię podejścia do alkoholu, ale też o społeczną hierarchię – w tej opowieści studenci są na równi z profesorami, biedni z bogatymi. Ludzie starsi też nie są u nas wykluczeni, wciąż mają kontakt z młodszą generacją.
Jeśli chodzi o literaturę, poleciłabym pisarkę, poetkę Inger Christensen. Kiedy zmarła, żałowaliśmy, że nigdy nie została nominowana do nagrody Nobla.
Co twoim zdaniem trzeba zrobić, zobaczyć w Kopenhadze, kiedy spędza się tu tylko 24 godziny?
Z całego serca polecam wypożyczenie łódki i zwiedzanie Kopenhagi z wody, pływając po tutejszych kanałach. Kultura portowa jest u nas niezwykle rozwinięta, a czystość wody pozwala na kąpiele i skoki z łódek. Popularne są niewielkie łódki ze stołem na środku. Po pracy Duńczycy spędzają w nich czas z przyjaciółmi, robią sobie pikniki.
Zdecydowanie poszłabym też do Christianii, wyjątkowej dzielnicy, która zasłynęła jako miejsce związane z ruchem hipisowskim i kulturą alternatywną. Można tam zobaczyć wyjątkowe domy budowane przez mieszkańców Kopenhagi. A na deser parki – nasze miasto z zieleni, skwerów i wszystkiego, co pozwala chociaż na chwilę zbliżyć się do natury.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.