Po raz pierwszy jestem narratorką mojej książki, nie ukrywam się za bohaterami – mówi mi Ewa Winnicka, jedna z najlepszych polskich reporterek, autorka książek „Londyńczycy” i „Greenpoint. Kroniki małej Polski”. Z nagradzaną reporterką rozmawiamy o jej najnowszej książce „Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie”.
– Odważyłam się być przewodnikiem po historii, pokazuję, co mnie śmieszy, co wzrusza, komentuję to, co widzę. Rozmawiałam z moimi koleżankami i kolegami i wyobraź sobie, że żaden facet piszący nigdy nie miał takiego dylematu, czy to, co ma do powiedzenia, jest interesujące, czy nie. Ja piszę od kilkunastu lat, jestem autorką co najmniej siedmiu książek i wciąż próbuję się wyzwolić z syndromu intruza – mówi Ewa Winnicka. Jej najnowsza książka „Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie” jest opowieścią wręcz nieprawdopodobną – o Ślązakach, którzy kiedyś zostali kowbojami pośrodku niczego. Dziś w tym miejscu najstarsi mieszkańcy wciąż mówią pozostałościami języka, którego w Polsce już nie ma, pielęgnując pamięć o swojej śląszczyźnie sprzed germanizacji.
Jak trafiłaś do Panny Marii?
Kiedy pracowałam nad książką o Greenpoincie, czytałam wszystko o polskich parafiach w Stanach Zjednoczonych, które, jak wiadomo, są i w XIX wieku były dla emigrantów podstawową komórką społeczną. Jest taka niesamowita sześciotomowa historia osad polskich w Ameryce, napisana na przełomie XIX i XX wieku przez księdza Wacława Kruszkę, który odwiedził wszystkie, nawet najmniejsze parafie północnoamerykańskie, w których mieszkali Polacy albo księdzu się wydawało, że to są Polacy. Ta książka jest opasła, plotkarska i strasznie ciekawa. To w niej przeczytałam między innymi o polskim XIX-wiecznym działaczu emigracyjnym, który próbował założyć w Nowym Jorku pismo „Zgoda”. Niestety umarł z głodu. Po prostu pismo o takim tytule wśród Polaków nie mogło się udać.
Czego się dowiedziałaś z tej książki?
Że urodzony w Płużnicy Wielkiej franciszkanin Leopold Moczygemba wyprowadził do Ameryki całą niemal Płużnicę i okolice. Ludzie opuścili swoje murowane domy i trudne, ale od wieków ustabilizowane życie na Śląsku i trafili na środek pustyni. Ci, którzy przeżyli, zbudowali osadę, którą nazwali Panna Maria. Jeśli jesteś reporterką i czytasz taką historię, którą dodatkowo tworzą bohaterowie nazwiskiem Pierdoła, Kiełbasa, Dupnik i Zając, to wiesz, że to bardzo dobry początek reporterskiej opowieści. Zwłaszcza że znasz trochę te Stany Zjednoczone, oglądałaś westerny i wiesz, co się działo w połowie XIX wieku w okolicach Teksasu – że tam naprawdę były pustynia i walka o przeżycie.
Słyszałaś wcześniej o tym miasteczku?
Wcześniej przebijały się do mnie informacje, że premier Jerzy Buzek podczas wizyty w Stanach odwiedził miejscowość o śmiesznej nazwie Panna Maria. Że był tam Lech Wałęsa i wszyscy się śmiali, bo nazwał założyciela osady Moczymordą. Ale nie znałam tej całej dramatycznej historii.
Opowieść o polskich-śląskich Teksańczykach jest mi niezwykle bliska. Emigracja to najważniejszy temat naszych czasów. Trzeba mówić o ludziach, którzy opuszczają swoją kulturę, uciekają od czegoś albo do czegoś i muszą zbudować swój dom na obcej ziemi. Tworzenie tych nowych domów jest dla mnie strasznie ciekawe.
Pochodzę z okolic Strzelec Opolskich, z których emigrowali twoi bohaterowie, i nigdy nie słyszałam o Pannie Marii. Zastanawiam się, dlaczego tak mało osób o niej wie, mimo że jest świetnie udokumentowana.
Na Śląsku są pewnie miejsca, gdzie pamięta się o tych ludziach. Jest Gerard Kurzaj, szef Towarzystwa Przyjaciół Sławięcic, który jest bratem proboszcza w Banderze, Franciszka Kurzaja, i współautorem wystawy na ten temat, pokazywanej nawet w Sejmie. Jest Józef Kłyk, artysta z Pszczyny, który od 30 lat amatorsko kręci westerny. Natomiast silniejsze kontakty między Śląskiem a Teksasem zaczęły się pod koniec lat 80., a od lat 90. dość regularnie Śląsk odwiedzają Teksańczycy. Prawdą jest, że przyjeżdżają starsi, emeryci, którzy mają czas i pieniądze, żeby zacząć myśleć o swoich korzeniach. Wiesz, jest też tak, że niezależnie od tego, czy mieszkańców Panny Marii, Cestohowy, Kosciusko czy Bandery nazwiemy potomkami Polaków, czy Ślązaków, oni zdecydowanie czują się Teksańczykami. Potem Amerykanami, a potem Amerykanami o polskich lub śląskich korzeniach.
Jakie wyobrażenie o Teksasie miałaś, zanim tam pojechałaś i zaczęłaś go dokumentować?
Byłam go zawsze ciekawa. Teksas przez ponad dekadę był niezależnym państwem i to poczucie odrębności bardzo pielęgnuje. Częściej widzisz flagę Teksasu niż USA. Teksas bardzo mocno funkcjonuje w kulturze – przez wiele lat był jak cudowne dziecko Hollywood. Jest konserwatywny i arogancki. Moi liberalni przyjaciele ze wschodniego wybrzeża jak jeden mąż uważają, że to jest niebezpieczne miejsce, że jest źródłem zła, które toczy Amerykę – przywiązanie do broni, restrykcyjna religijność, brak tolerancji, buta. Z drugiej strony ujmująca uprzejmość, przywiązanie do prostych wartości, dbałość o sąsiadów, o przyjaciół czy rodzinę. Pojechałam tam nie jako krytyk, tylko jako ktoś, kto chce zrozumieć, co tam się dzieje. Było to fascynujące.
Paradoksalnie wydaje się, że Polacy, Ślązacy trafili tam na podobnych do siebie ludzi, że łączyły ich ogromna duma z przynależności, poczucie bycia lepszymi od innych. Ale też cierpiętnicza historia, przekonanie, że Polska jest Chrystusem narodów, pielęgnowanie tej pamięci.
Przede wszystkim oni trafili tam w momencie, kiedy teksańskość czy amerykańskość właśnie się wykuwała. To były czasy pionierskie: czasy walki o ziemię z rdzennymi mieszkańcami, wojny z Meksykiem, wojny secesyjnej. Byli po prostu tworzywem tego, co my dziś nazywamy amerykańskim czy teksańskim mitem. Na początku XX wieku zaczęto podkreślać podobieństwo historii przybycia Ślązaków do opowieści o statku Mayflower, który przypłynął z pielgrzymami do brzegów Ameryki w XVII wieku – czyli do jednej z ważniejszych historii założycielskich Stanów Zjednoczonych. Ludzie ze zniewolonej Europy przypływają do ziemi, gdzie mogą bez przeszkód służyć Panu i stworzyć nowy wspaniały kraj.
W tym sensie Ślązacy różnią się od wszystkich kolejnych fal emigracyjnych, które zjawiły się w Stanach później, których przedstawiciele i przedstawicielki gnieździli się po kilka osób w biedablokach i zatrudniali w rzeźniach, fabrykach czy na placach budowy wielkich miast. Ślązacy byli pionierami, ich historia to nie martyrologia i narzekanie. To opowieść o twardych ludziach, którzy zbudowali Amerykę. Zostali Amerykanami, Bóg nagrodził ich największym szczęściem.
Z drugiej strony w Pannie Marii i pobliskich osadach starzy ludzie mówią bliskim polskiemu językiem śląskim sprzed germanizacji po 1870 roku. W tym języku śpiewają pieśni kościelne. Ten język pozostał niezmieniony, bo przez wiele lat Panna Maria i okolice były odcięte komunikacyjnie od większych amerykańskich miejscowości. W latach 60. XX wieku te okolice ominęła trasa nowo budowanej kolei. Ślązacy nie chcieli sprzedać swoich gruntów spółkom, które pozyskiwały ziemię pod trakcję kolejową. Żyli i pracowali na farmach, nie podróżowali, żenili się i wychodzili za mąż między sobą.
Jeśli pytasz o porównanie polskiego i teksańskiego poczucia wyższości, to i Teksańczycy, i Polacy uważają, że są ulepieni z innej niż większość gliny, identyfikują się ze swoją ojczyzną. Ale są różnice – Teksańczyków szlag trafia, gdy ktoś rzuca śmieci na pobocze „ich autostrady”. Zatrzymują się i zbierają. Deklarują: „Kochaj Boga i sąsiada”. Panują tam uprzejmość i wzajemna pomoc wśród mieszkańców, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach. Moglibyśmy tego spróbować.
Opisywane przez ciebie emigracje – teraz ta teksańska, wcześniej greenpoincka – miały swój początek w dwóch zupełnie odmiennych czasach i miejscach. Widzisz jakieś punkty wspólne?
I śląscy Teksańczycy, i polscy greenpointczycy deklarują, że są dumni ze swoich korzeni. Z tym że ludzie z Panny Marii i Bandery są, tak jak mówiłyśmy, Amerykanami. Ci z nowojorskiego Greenpointu myślą o sobie przede wszystkim jako o Polakach, którzy czerpią profity – mniejsze albo większe – z bycia Amerykanami, ale polskość jest dla nich czymś nadrzędnym. Taka polskość, którą też trudno im samym zdefiniować, coś, co odróżnia ich od Amerykanów lub nawet, ich zdaniem, czyni ich lepszymi. Polacy z Greenpointu wciąż częściej głosują w polskich niż w amerykańskich wyborach prezydenckich.
Mieszkam na Greenpoincie i widzę, że tutaj to doświadczenie bycia imigrantem czy potomkami imigrantów niekoniecznie idzie w parze z tym, że Polacy stają się bardziej tolerancyjni, otwarci na innych. Jak to wygląda w Teksasie?
Przy tych milionach osób, które próbują obecnie przejść przez Rio Grande na granicy teksańsko-meksykańskiej, myślę, że nie można mieć pretensji, że Teksańczycy są po prostu – mówiąc najdelikatniej – zaniepokojeni tym, co się dzieje: internaty szkolne i inne budynki użyteczności publicznej w przygranicznych miastach są zasiedlane przez migrantów czekających na decyzję władz migracyjnych, brakuje policjantów, bo są angażowani na granicy, podróżujący nielegalnie migranci zatrzymują się nocami na farmach, włamują się do domów, kiedy są głodni. Infrastruktura w Teksasie okazuje się niewystarczająca. Z drugiej strony kiedy siedzimy nad latte w Europie czy w uniwersyteckim kampusie w Nowym Jorku i narzekamy na popularność Trumpa czy mnogość strzelanin, zapominamy, że Ameryka i jej potęga zbudowane są na przemocy, wojnie, mordowaniu. Rasizm jest na porządku dziennym. Pytałaś mnie, jak odebrałam Teksas – zrozumiałam tam, że federalne próby ograniczenia dostępu do broni są w ogóle niemożliwe. W miejscowości Bandera strzelać uczą się sześciolatki. Idą na lekcje strzelania, tak jak u nas chodzi się na place zabaw. Ci ludzie mają poczucie, że z tym się urodzili, to pozwalało im przeżyć, chronić się przed wrogiem.
I mówią, że „za wszystkimi strzelaninami stoją wariaci”.
Po strzelaninie w Uvalde, gdzie w szkole zginęło 21 osób, proponowanym programem naprawczym było dozbrojenie nauczycieli i uczniów. Nie możesz kupić piwa, nie masz praw wyborczych, ale od 18. roku życia możesz kupić broń półautomatyczną.
Opowiem ci historię o człowieku, który był ojcem dziecka, które zginęło w tej strzelaninie w maju 2022 roku. W listopadzie były wybory połówkowe, w których wybierano też osoby na miejskie stanowiska. I ten ojciec startował z postulatem ograniczenia dostępu do broni półautomatycznej. I przegrał. Miał ostatnie miejsce, i to w mieście, które wciąż było w żałobie.
Wiele razy z ust twoich bohaterów pada opinia, że Teksas jest najlepszym miejscem na świecie. Przekonali cię?
Trochę będę jak adwokat diabła. Panna Maria to osada, w której dziś jest pusto i nic się nie dzieje, nie ma sklepu, ale w takiej Banderze, która jest kowbojską stolicą świata, już po tygodniu mojego pobytu ludzie mówili mi „dzień dobry”, pani w kawiarni pamiętała, jaką kawę zamówiłam pierwszego dnia. Kiedy usiadłam w barze, podchodzili do mnie ludzie, którzy chcieli, żebym nie czuła się źle czy samotnie, byli zwyczajnie ciekawi, skąd jestem, co robię i czy można mi pomóc. Nie było to inwazyjne, była to teksańska gościnność, towarzyskość. Dlatego te małe miasta są atrakcyjne dla ludzi z wielkich miast, gdzie jest się anonimowym. Poza tym życie tam jest związane z naturą, z szacunkiem do niej. To pozbawia cię arogancji, uczy pokory i generalnie bywa bardzo pociągające.
Piszesz, że polscy osadnicy i ich kolejne pokolenia żyli raczej z dala od innych, w jakiejś bańce, nie interesowali się polityką.
Oni wyjechali, żeby uciec od polityki pruskiej, angażującej ich w kolejne wojny, które mieli gdzieś, ale pięć lat po przyjeździe dosięgła ich wojna secesyjna. Nie interesowali się polityką, chcieli po prostu przetrwać. Chcieli, żeby ksiądz mówił do nich w ich języku. Ich życie to była katorżnicza praca. Jak musisz zebrać bawełnę i przepędzić tysiące krów, żeby przeżyć, to sprawy wielkiej polityki są ci głęboko obojętne. Jeśli nie musisz, to nigdzie nie wyjeżdżasz, bo nie ma na to czasu. Dopiero w latach 60. XX wieku znacząca liczba ludzi mieszkających na terenach śląskich kolonii została beneficjentami wydobycia ropy, której pokłady tam odkryto. Kiedy pojawiły się czeki olejowe, młodsze pokolenie mogło pojechać do college’u, ale i tak na weekendy musiało wracać, żeby pomóc w polu. Taka była tradycja. Ich rodzice i dziadkowie po angielsku musieli tylko zrozumieć, jaką pogodę zapowiadają. Nie było zapotrzebowania na wielki świat. Ci ludzie żyli bardzo blisko ziemi i Pana Boga.
Bardzo ważna była emancypacja kobiet w ramach tej grupy, która wyjechała. To równościowe traktowanie, które panowało w tych osadach. Ostatnio mówi się dużo o losie chłopek. W przypadku tamtej emigracji były przypadki, kiedy to właśnie one same wyjeżdżały z dziećmi do Teksasu. Taka była strategia, by wyrwać się z biedy i zależności. Lub już na miejscu, kiedy obie osoby w małżeństwie musiały dołożyć starań, żeby przeżyć, kobiety wywalczyły sobie znacznie lepszy status społeczny. Czytałam mnóstwo historii Ślązaczek, które były matriarchiniami, szefowymi swoich rodzin.
Wspominałaś, że interesuje cię ogólnie migracja, najpierw była ta angielska, teraz amerykańska. Jak przyszedł do ciebie ten temat?
W 2001 roku po raz pierwszy pojechałam do Ameryki jako młoda reporterka „Polityki”. Mieszkałam na Manhattanie, który zapierał dech w piersiach. Pewnego dnia jeden z nowych znajomych zabrał mnie na Greenpoint. I moment, w którym wysiadłam na Greenpoint Avenue, dwa przystanki od centrum świata, był dla mnie jak grom z jasnego nieba. Znalazłam się na polskiej małomiasteczkowej ulicy. To była kondensacja polskości. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Pomyślałam, że strasznie chciałabym poznać historie ludzi, których mijałam na ulicy. Dowiedzieć się, kim się czuli. Co przeżyli? Czego się spodziewali i co zastali? Czy żałują? Jeśli czują się Polakami, to co to znaczy w środku Brooklynu?
Zawsze interesowało mnie, co to znaczy być Polakiem. Uważam, że mamy cięższy tornister niż inne narody. Nosimy go i z radością przekazujemy dalej te nasze trudności, skrajny indywidualizm, brak zaufania, potrzebę cierpiętnictwa.
Na początku powiedziałaś też o ekscytacji, gdy znajdujesz „tę” historię. Kiedy wiesz, że jest warta opowiedzenia?
Tego nigdy do końca nie wiesz, możesz ufać jedynie swojemu instynktowi. Mam jednak takie poczucie, że ten zawód, który ma bardzo dużo minusów i wymaga wielkiego wysiłku, jakim dla mnie jest pisanie, czyli po prostu wielogodzinny związek tyłka z krzesłem, pozwala na poznawanie świata i jest bardzo pomocny w próbach jego zrozumienia. Jeśli jesteś czymś zaciekawiona, możesz w ramach swojego zawodu spróbować zaspokoić swoją ciekawość. To wielki przywilej. Próba zrozumienia Teksasu była właśnie tego częścią.
„Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie”, Ewa Winnicka, Wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.