Zaczęło się od doniczek. Miały w nich rosnąć pustynne kaktusy i sukulenty. Stąd nazwa marki – od pustynnego liska z dużymi uszami. Dziś Fenek to całe bogactwo porcelanowych form: miseczki, talerze, filiżanki, a nawet biżuteria. Wszystkie z charakterystycznymi zdobieniami, wytwarzane ręcznie.
Pod adresem Tamka 45b w Warszawie mieści się niewielka pracownia porcelany. Skromna witryna, ozdobiona kwiatami ułożonymi w porcelanowych wazonach, przyciąga turystów. Ale teraz jest jeszcze wcześnie, więc cicho i spokojnie. Turystów brak.
Spotykam się z Tosią i Anią z marki Fenek. Piję herbatę z porcelanowego kubka. Jest idealnie biały, nakrapiany w czarne plamki, które – jak się później dowiem – powstały od chlapania pędzlem, dlatego każdy kubek jest niepowtarzalny. Nie ma dwóch jednakowych „chlapnięć”. Spód kubka zdobią inicjały „Z+J” – na zamówienie klienta kubeczek został spersonalizowany. Niestety ze względu na niewielką wadę – z boku widnieje ślad, małe pęknięcie – nigdy nie został sprzedany. Służy w pracowni od ponad dwa lata. Forma na kubek została zdjęta ze zużytego opakowania po jogurcie, a na ucho z fragmentu starego kabla budowalnego (ucho przykleja się, gdy porcelana jest wilgotna).
Fenek to duet. Założyły go Tosia Kiliś z Agatą Klimkowską. Kilka dni temu Agata urodziła. Dlatego Tosi pomaga Ania Marszał, która przyjechała do Warszawy po studiach na berlińskiej ASP - na co dzień pracuje również nad własnymi projektami.
Tosia z Agatą poznały się w School of Form w Poznaniu. Choć Agata jest od Tosi o osiem lat starsza, studiowały na jednym roku. Tosia poszła tam zaraz po liceum, Agata skończyła wcześniej ochronę środowiska, ale chciała spełniać się twórczo.
Według Tosi, szkoła daje możliwość praktycznego podejścia do rzemiosła i jest świetnie zaopatrzona. Mieszczą się tam stolarnie i warsztaty ceramiczne. Do dyspozycji studentów są piece do wypalania gliny i różnorodne materiały. A po godzinach można używać pracowni do własnych celów – nawet tych komercyjnych. School of Form zależy, aby uczniowie nauczyli się funkcjonować również biznesowo.
To tam dziewczyny poznały tajniki tworzenia form, pracy na kole garncarskim czy technik wypalania. – Podczas jednego z wyjazdów do Medyni Głogowskiej, do ośrodka garncarskiego, który kiedyś robił rzeczy dla Cepelii, bo miał własną glinę, wykopywaną za domem, znalazłyśmy wzór starej, pięknej donicy na czterech nóżkach. Donica była zdobiona jakby widelcem, w fale – wspomina Tosia. Wtedy dziewczyny stwierdziły, że rynek donic jest na tyle ubogi, że chcą go wypełnić swoimi projektami. Z dnia na dzień zaczęły je po prostu robić. Bez wielkiego biznesplanu przeszły do działania.
– Zrobiłyśmy pierwsze sztuki, pewnie z dziesięć i wystawiłyśmy się na Przetworach. Feedback był natychmiastowy. Zamówienia posypały się bardzo szybko.
Pierwotnie w donicach miały sprzedawać rośliny, głównie kaktusy i sukulenty – pustynne. Stąd nazwa – od pustynnego, uroczego liska z dużymi uszami. Fenka. Z czasem zaczęły wytwarzać też miseczki, talerze, filiżanki i biżuteria.
Początki nie były łatwe. Dziewczyny długo uczyły się na swoich błędach. – Dopóki nie wyciągnie się gotowej porcelany z pieca, nie ma gwarancji, że to wyjdzie. Porcelana jest bardzo delikatna i dużo rzeczy może się zniszczyć – mówi Tosia. Szukały odpowiedniej porcelany – ostatecznie kupują płynną, jeżdżą po nią do Jaworzyny Śląskiej. Kupują pół tony na raz. W wiadrach. Po odbiór zamówienia jeżdżą z mężami, braćmi, którzy służą pomocą w dźwiganiu.
Na starcie nie wiedziały, jak przygotować masę do odlewania. Długo uczyły się ją mieszać. Próbowały mieszarką budowlaną, ręczną, potem wiertarką. Ale do mieszanki dostawało się za dużo powietrza i porcelana z pieca wychodziła całkowicie pokrzywiona. Na początku porcelanę do wypalenia woziły do Grodziska Mazowieckiego. Dziś łapią się za głowę, że miały taki pomysł, ale na tamten moment był on dobry. Po dwóch latach dostały piec z Instytutu Szkła i Ceramiki. – Poznałyśmy pana, który naprawiał piec naszej koleżanki. Powiedział: „Nie macie pieca, dziewczyny, to ja wam załatwię. Tam stoi taki stary grat, oni go nie używają, chcą go wyrzucić. Weźcie go”. I wzięłyśmy.
Metodą prób i błędów dziewczyny doszły do tego, jaka ma być mieszanka. Nie mają receptury. Wciąż robią to na oko. – Nie wiem, jakie są proporcje – mówi Tosia. – Trzeba włożyć rękę do masy i jak ciągnie się, to znaczy, że jest dobra.
Porcelanę w piecu wypala się w temperaturze 1240 stopni. Do zimnego pieca – temperaturę podnosi się stopniowo – wkłada się wyjęte z form przedmioty. W zależności od ich wielkości mogą zapakować do środka różną ich liczbę, na przykład 70 rybek. W piecu porcelana wypala się około 10 godzin. Kaloryfery zakręcają. Bo w pracowni robi się nie do zniesienia gorąco. Opłaty za prąd to ich drugi największy wydatek. Pierwszym wciąż zostaje czynsz – ale i tak są szczęśliwe, jeszcze nie tak dawno temu gnieździły się na 17 metrach na Podskarbieńskiej na warszawskim Grochowie, w starej fabryce.
– Na początku to działało. Jak się ma pracownię, to potrzebuje się wsparcia innych rzemieślników. Tam obok był stolarz, pracownia fotograficzna. Nawzajem się wspieraliśmy. Wymienialiśmy się: ścięcie desek za miseczkę. Dziś jak na to patrzę – mówi Tosia – to to był świetny czas. Było ciężko, ale do wszystkiego doszłyśmy same. Nie wzięłyśmy nawet kredytu na inaugurację działalności. A doszłyśmy aż tu, do własnego lokalu z witryną.
Piec stygnie dwie doby. Pewnie te nowocześniejsze są lepsze, ale lepszy własny, stary piec niż żaden.
Wypalona porcelana ma chropowatą powierzchnię, którą trzeba delikatnie wygładzić mokrą gąbką. Trzeba uważać, bo jest niezwykle krucha – w dotyku i delikatności porównywalna do kredy tablicowej. W rzeczywistości to mieszanka kaolinu, skalenia i kwarcu. – Teraz, po czterech latach, mamy już niewielki procent zniszczonych przedmiotów. Na początku było sporo strat. Teraz mogę sobie tym wazonem prawie rzucać. Kiedyś brałyśmy miskę w ręce, a ta pękała już podczas procesu czyszczenia.
Maluje się tylko mineralnymi barwnikami. Bo tylko one wytrzymują tak wysokie temperatury. – Głównie zdobimy tlenkiem kobaltu. To klasyka. Stosowali tę technikę już starożytni Chińczycy. Od niedawna także złotem. Potem szkliwienie.
Szkliwo jest płynne. Nie można go nanosić pędzlem, bo wychodzi nierówna warstwa. Dlatego przedmiot trzeba wziąć delikatnie w dłoń i zanurzyć go dość szybkim i zręcznym ruchem w szkliwie. I wyłowić, żeby jak najmniej obciekało i żeby nie było kropelek. Dół naczynia musi być wyczyszczony ze szkliwa, bo inaczej przyklei się ono w piecu do półki.
W wyniku całego procesu przedmioty tracą około 20 procent objętości - gros wody z porcelany odciąga gipsowa forma.
Dla dziewczyn porcelana to jednocześnie praca i hobby, choć nie ma z tego kokosów. Ale lubią to. Chwalą sobie to, że przychodzą do pracy i zakładają wygodne dresy albo kombinezony. – Normalnie ludzie ubierają się wygodnie dopiero po pracy – żartują. W pracowni spędzają od sześciu do dziesięciu godzin dziennie. Na początku spędzały tam całe dnie, ucząc się, popełniając błędy i równocześnie realizując zamówienia. Teraz więcej czasu potrzebują, gdy zbiegnie się większe zamówienie, kupowanie gipsu (5 kilo), masy (10 kilo) czy… wylewanie szlamu, który zostanie po produkcji. – Sporo jest dźwigania. Potem bolą nas plecy. Musimy zacząć uprawiać jakąś jogę porcelanową – śmieją się.
Dziewczyny nie pracują klasycznie, nie tworzą na przykład rysunków z projektami. Cenią sobie wolność tworzenia. Czas wolą przeznaczyć na zabawę z gotowym materiałem, na eksperymentowanie z formą, na szukanie nowych pomysłów na odlew, jak z tym kubkiem po jogurcie. Niedawno odkupiły kilka gipsowych gotowych form po starym zakładzie na Saskiej Kępie, tworzącym jeszcze w czasach PRL – ich kolekcja wzbogaci się o nowe wazony posklejane ze starych form (kolekcja wazonów robiona wspólnie z Anią, będzie miała premierę na Święcie Kwiatów na Mysiej 3 w Warszawie, 7 marca).
Ceny zaczynają się od 20-30 złotych – tyle kosztuje amulet. Małe miseczki to wydatek rzędu 70 złotych. Kubeczki kosztują około 90. – Najtańsze są amulety i miniaturki naszych naczyń – kiedyś zrobiłyśmy całą naszą pracownię w miniaturze na wystawę w Kielcach w Instytucie Designu. Ceny rosną w zasadzie do nieskończoności. Można u nas zamówić na przykład gigantyczny wazon, w złocone, ręcznie malowane kwiaty. Chętnie się tego podejmiemy.
Fenek Studio, Tamka 45B, Warszawa, www.fenek.info, (kontakt: fenekstudio@gmail.com)
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.