
Filipka Rutkowska w cyklicznym felietonie opowiada o trzech latach, które minęły od czasu, gdy zdecydowała się na rewolucyjne zmiany. Porzuciła etat, została queerową artystką, nie zawsze było łatwo. Dzisiaj nie boi się już ryzyka. Boi się tylko życia, które nie należy do niej.
W tym tygodniu minęły trzy lata, odkąd wywróciłam swoje życie do góry nogami i zakończyłam wieloletnią, stabilną pracę biurową na etacie, by realizować długo wypierane marzenie o skupieniu się na własnej drodze twórczej. Bycie artystką można praktykować na wiele sposobów – niekoniecznie podporządkowując temu całe życie, ale mnie interesowała tylko sytuacja totalna. Świat nie jest wystarczająco opowiedziany z perspektywy osób queer, a obecna obyczajowa odwilż w naszym kraju wydaje mi się dobrym momentem, by to nadrobić. Zwłaszcza że za oceanem zwrot konserwatywny powraca ze zdwojoną siłą. W ciągu tych trzech lat życie nie raz wystawiło mnie na próbę, co tylko umocniło mój charakter.
Filipka Rutkowska zdecydowała się na zmianę, kierując się bardziej emocjami niż racjonalną analizą
Przez większość życia kierowałam się rozumem, a nie sercem. Gdy rozum całkowicie zwyciężał nad emocjami, prowadziło to zwykle do ekstremalnych decyzji. Tym razem postawiłam na uczucia. Gdybym miała przeanalizować zmianę, którą szykowałam, pewnie zatrzymałabym się w pół kroku. Racjonalnie rzecz biorąc, rozmontowywanie struktur, które pomagają organizować codzienność, nie ma przecież żadnego sensu. Wiedziałam jednak, że zew przygody powinien zanieść mnie na niezbadane wody, a ja jestem głodna dokopania się do nowych wersji siebie, które we wcześniejszym otoczeniu nie miały szansy zaistnieć.
Część osób zachęcała mnie, część stanowczo odradzała. Ostateczną decyzję podjęła za mnie przyjaciółka, która mieszka w queerowej komunie w Oregonie. „Masz w centrum Królową Buław, powinnaś wpuścić nowe energie do swojego życia” – napisała na WhatsAppie, a ja uznałam, że na pewno ma rację. W wielu rejonach świata podejmuje się strategiczne decyzje biznesowe po konsultacji z wróżką, a ja lubię czerpać z różnych systemów wiedzy. Potraktowałam to całkiem serio.
Pierwsze miesiące były jak rollercoaster, ale potem przyszło opanowanie emocji, co pomogło docenić współpracę z ludźmi
Pierwsze miesiące były jak rollercoaster. Pracowałam w teatrze, a zaraz potem zaczęłam prace nad pierwszym performansem. Przebudzenie mojej performatywnej natury wywołało lawinę nowych obsesji. Nie mogłam spać, zaczęłam mówić z prędkością światła, byłam zbyt rozkojarzona, żeby wykonać proste domowe czynności. Podświadomie odwołałam się do mitu romantycznych artystów, tworzących w odklejeniu od rzeczywistości. Chciałam w ten sposób odciąć się od poprzedniego etapu, kiedy pisałam eleganckie maile i praktykowałam długie momenty ciszy. Nowy rozdział, w którym miałam zbudować swój publiczny głos, był z początku trudny. Wiele osób w moim otoczeniu mogło sądzić, że jestem na prostej drodze do utraty zmysłów i że moja twórcza przygoda skończy się, doprowadzając mnie na skraj wycieńczenia.
Tak się jednak nie stało i los nagle odbił mnie w drugą stronę. Przez kilka miesięcy pracowałam jako kuratorka wystawy, co wymagało ode mnie koncentracji na innych, a nie na sobie. Przez semestr prowadziłam na akademii zajęcia ze studentami. Doceniłam wtedy to, jak ważna jest współpraca z ludźmi i jak niebezpieczna bywa izolacja. Inaczej też spojrzałam na sztukę. Opanowanie emocji pomogło mi dostrzec jej społeczny i uniwersalny wymiar.
Na kolejnych etapach wszystko zaczęło się mieszać, ale w twórczy sposób. Zaczęłam pisać teksty, w tym felietony, co pozwoliło mi przełamać wyniesiony ze szkoły lęk przed wyrażaniem opinii. Inspirując się bliskim mi artystą, Pawłem Althamerem, wyruszyłam w kilka podróży. Paweł w młodości wybrał się drogą lądową do Mali, by poznać plemię Dogonów. Dla mnie kluczowe okazały się dwa przeciwstawne kulturowo, a zarazem charyzmatyczne miejsca: Argentyna i Japonia – połączenia Wschodu i Zachodu, Północy i Południa. W społeczeństwach mniej przywiązanych do binarnych tożsamości i filozofiach kierujących się płynnością szukałam nowych odniesień dla queerowości.
Podsumowując ten czas, uważam, że osobiste rewolucje udają się wtedy, gdy otaczamy się odważnymi ludźmi
Wydarzyło się też mnóstwo innych rzeczy, które rzuciły mnie w różne ekstrema. Ostatecznie wszystko udało się zbalansować. Pył przemiany zaczął powoli opadać. Co mogę powiedzieć, podsumowując ten czas? Że osobiste rewolucje udają się wtedy, gdy otaczamy się odważnymi ludźmi, którzy mają upór i wizję tego, co robią. To nie wróżka ani karty tarota, ale właśnie oni pomogli mi przejść przez czas, kiedy mogło mnie zmieść z powierzchni ziemi.
Wprowadzanie zmian w życiu jest piękne, ale smutne, gdy człowiek staje się przez nie samotnym wojownikiem. Dzisiaj nie boję się już ryzyka. Boję się tylko życia, które nie należy do mnie.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.