Wyrazista nieobecność reżysera na premierze filmu „Blitz” rzuciła światło z projektora na salę zamiast na ekran. Brak Steve’a McQueena na otwarciu festiwalu Camerimage zmusza do przyjrzenia się branży. W końcu laureat Oscara i Nagrody Turnera dokładnie w tym się specjalizuje, że uczy nas patrzeć.
Źle się dzieje w państwie polskiego kina. A przecież nie tak miało być – od dawna czekaliśmy na odwilż. Jednak roztopy mają to do siebie, że odsłaniają wstydliwe szczegóły: zmumifikowane psie kupy, śmieci na krawędzi rozkładu – żadna tam kiełkująca trawka, zamiast niej w błocie leży to, czego nie spodziewaliśmy się zobaczyć. Podobnie jest z polską kinematografią. Ledwo co nastąpiły zmiany i na festiwalu filmowym w Gdyni mogła być pokazana „Zielona granica”, zgarniając przebrzmiałe, zeszłoroczne laury, a już topniejące śniegi ukazały godny pożałowania widok.
Kryzys wizerunkowy wokół osób kierujących najważniejszymi instytucjami filmowymi w Polsce. Sprawy sądowe, które mają wyjaśnić nieprawidłowości i nadużycia. W rodzimej branży filmowej ma ostatnio miejsce tyle skandali, że nie ma czasu chodzić do kina. Chyba dlatego wyniki box office’u polskich produkcji są tak słabe, jak dawno nie były. „Listy do M.” zostaje pisać, żeby podniosła się frekwencja. Niech będzie i szósty raz to samo, byle ruszyły się słupki. Ale jak dać widzom poczucie, że to o nich, nie o sobie, myślą filmowcy, kręcąc filmy?
Kula śniegowa przetacza się przez uczelnie artystyczne – molestowanie studentek i studentów wykładowcy muszą odliczyć z prowizji, jakie przysługiwały pedagogom szkół kształcących twórców. Wiadomo, każdy by chciał skorzystać z obcowania w inspirującym środowisku. Ba, patrząc w młodą buzię, można uwierzyć w życie bez wieku, poza wiekiem, w wyobraźni pozbawionej ciała i obyczajowej swobodzie. Nie szkodzi, że wizja to jednostronna. A że kasa wspólna, integracja mile widziana, legendy o tym, jak się bawią filmowcy, dorównują chyba tylko tym o muzykach rockowych. O tym, co dzieje się na planach filmowych, nie mówi się już z nutką nostalgii, skoro istnieje niebieska linia i tyle niegdyś przyjętych zachowań podpada pod paragraf. Smutny koniec zabawy, gdy czas już iść do domu.
Może wreszcie nadchodzi polskie #MeToo? Ile wody da się pomieścić w ustach? A przecież trzeba tych ust używać, uczyć się trudnych słów, zupełnie nie do wymówienia, prawie jak chirurżka. Dźwiękowczyni? Czy to brzmi normalnie? Ileż to razy powtarzane było, że reżyserka to pomieszczenie mające podgląd, co się w studio dzieje, a wcale nie osoba płci żeńskiej wykonująca zawód reżysera. Operatorka? To kierunek. Można ją studiować, nabywając cenne kontakty. Kobieta to może być aktorka, montażystka, makijażystka, ale niech uważa, jak chodzi, jeszcze zaplącze się w kable, potknie i będzie miała za swoje.
Laureat Oscara Steve McQueen ze względu na kontrowersje wokół Camerimage nie przyjechał na premierę swojego nowego filmu „Blitz” do Torunia
W tej trudnej do uwierzenia atmosferze, pochodzącej jakby z innej epoki, odbyła się festiwalowa premiera wyczekiwanego filmu brytyjskiego reżysera, który miał po raz pierwszy przyjechać do Polski. A że nasz kraj odwiedzili ostatnio Jesse Eisenberg i Kieran Culkin, co podobno wspominają z zadowoleniem, także Steve McQueen musiał żywić nadzieje na ciekawe doznania płynące z nadchodzącej wizyty w Toruniu. Miał tu odbyć masterklasę, opowiedzieć o swoim, podziwianym przez wielu, warsztacie. Laureat Nagrody Turnera (dla najlepszego artysty wizualnego) i Oscara (dla najlepszego reżysera) mógł tu spotkać ludzi podobnych, a przynajmniej aspirujących do tego, by tworzyć front wizualny – artystów, którzy kręcą nie tylko sztukę wideo, lecz także zrozumiałe dla przeciętnego widza filmy. Zdecydował się jednak w ostatniej chwili nie przyjeżdżać, w geście solidarności z nieobecnymi tu kobietami – autorkami zdjęć, które dyrektor festiwalu w publicznym tekście posądził z góry o przeciętne dokonania. Niezgrabne słowa to jedno, a decyzje to drugie. Dyrektor zadbał więc o to, by nie być gołosłownym, włączając do konkursu zaledwie parę procent filmów nakręconych przez operatorki. Były obecne tu zawsze na zasadzie błędu statystycznego. Bo być muszą, wiadomo, ale niektórym mężczyznom jest przykro, że stracili miejsca w wyścigu. Więc trochę w ich imieniu przy milczącej aprobacie na czarno ubranych facetów, w nieodłącznych czapkach i bojówkach dyrektor wziął na siebie naganę za niepopularne, a wyznawane przez większość poglądy.
Impreza sławiąca dokonania autorów zdjęć filmowych uchodzi za jedną z najważniejszych na świecie. Trzy dekady temu stanowiła „schronienie” dla operatorów, których pracy nie doceniano w wystarczającym stopniu. Banałem było, że bez nich nie ma filmu. Nie tylko więc reżyserzy i aktorzy, lecz także ci, którzy stoją za kamerą, okazali się ważni. Polska stanowiła naturalne miejsce dla takiej imprezy, skoro stąd właśnie pochodzili i tu przybywali twórcy pracujący w Hollywood. Ile to osób uczyło się wymawiać: „Lodge” albo „Woodge”, żeby dotknąć sacrum łódzkiej filmówki. Posłuchać o czasach, gdy był tu Polański.
Dziś trudno mówić o tym, jakoby operatorzy byli „wykluczeni”. Ich praca jest premiowana, na festiwalu są fetowani, publika bije brawo wyłącznie na planszy z nazwiskiem autora zdjęć. Zwykle z męską końcówką – czemu tu się dziwić. Filmy nakręcone przez kobiety rzadko znajdują miejsce w konkursie, już prędzej w pobocznych sekcjach. Najlepiej nazwać to: „okiem kobiet”, „głosami kobiet” czy coś takiego – poręczny kontener, w którym można pomieścić same osoby płci żeńskiej, żeby nie stawały w szranki z mężczyznami, bo to niesprawiedliwe.
Byłoby hipokryzją ominąć fakt, że ani Steve McQueen, ani Coralie Fargeat – reżyserka również wycofanej z festiwalu głośnego filmu „Substancja” – nie zatrudnili przy swoich produkcjach operatorek. Współtwórcą dokonań McQueena zwykło się nazywać Seana Bobbitta, autora zdjęć do „Głodu”, „Wstydu”, „Zniewolonego.12 Years a Slave”, „Wdów”, który do kolejnej produkcji w reżyserii McQueena zaprosił debiutanta, utalentowanego Shabiera Kirchnera. 33-letni mężczyzna zrobił zdjęcia – każde zupełnie inne – do serii filmów telewizyjnych „Mały topór”. Dostał za to wiele nagród. Kolejny był Charlie Laing przy miniserii „Uprising” i Lennert Hillege w dokumencie o Amsterdamie „Occupied City”. W „Blitzu” jest to Yorick Le Saux, znany ze zdjęć do „Tylko kochankowie przeżyją”, „Małych kobietek”, „High Life” czy „Personal Shopper”. Czy męskie spojrzenie McQueena musi zakładać, że mężczyzna ustawia światła i wybiera obiektywy? Najwyraźniej nie, skoro żeńska perspektywa Coralie Fargeat również pokłada nadzieje w męskich rękach. Dotąd pracowała z: Philipem Lozano, Robrechtem Heyvaertem i Benjaminem Kračunem. Zatrudnienie kobiety za kamerą ma jeszcze przed sobą. Oczywiście, nie jest tak, że zawsze reżyser wybiera, z kim chce pracować. Nierzadko decyzję o autorze zdjęć podejmują producenci, zwłaszcza w telewizji. Liczę jednak, że na tym etapie kariery McQueen i Fargeat będą mogli sami decydować i sprawią, jak dyrektor festiwalu, że słowa będą równać się czynom.
Co to wszystko ma wspólnego z filmem „Blitz” Steve’a McQueena? Ma dużo, bo atmosfera, w której ogląda się film, znacząco kształtuje odbiór. Inaczej ogląda się film na London Film Festival, tuż obok stacji metra, gdzie toczy się akcja dramatycznych scen „Blitza”. Inaczej wybrzmi on na platformie, przewijany obok serialu „Sprostowanie” Alfonso Cuaróna z Cate Blanchett, którzy to oboje zdecydowali się na przyjazd do Torunia, albo obok filmu „Samotne wilki”, z gwiazdami, których potyczka rozgrzewała tegoroczne weneckie Lido, ale już nie brukowane uliczki Torunia. Zresztą gdyby Brad Pitt i George Clooney przyłączyli się do akcji, deklarując, że wolą być ukazani spojrzeniem kobiety, może zły klimat by się rozproszył.
Kobiety wciąż są dyskryminowane w branży filmowej
Tymczasem wyrazista nieobecność reżysera „Blitza” na toruńskiej premierze rzuciła światło z projektora na salę kinową zamiast na ekran. Brak Steve’a McQueena na otwarciu ENERGACamerimage zmusił do przyjrzenia się polskiej branży, a potem i szerzej. W końcu laureat Turnera i dwóch Oscarów dokładnie w tym się specjalizuje, że uczy nas patrzeć. Perspektywa, jaką stworzył, ukazała ogromne zaległości. Nawet w Stanach Zjednoczonych, gdzie z poprawności politycznej głosi się równościowe hasła, badania produkcji filmowych, które przyniosły minimum milion dolarów w latach 2019–2023, wykazały, że 95,5 proc. filmów zostało nakręconych przez mężczyzn. Tymczasem te nieliczne z operatorkami u sterów uzyskały dużo wyższe oceny w oczach krytyki i publiczności (w agregatach ocen serwisów zajmujących się kinem) niż te z kamerą kierowaną przez mężczyzn. Wynika z tego, że osiągnięcia kobiet generalnie są wyżej oceniane, choć wciąż jest ich tyle, co kot napłakał.
Dodając do tego toruński pokaz w hołdzie Halynie Hutchins, operatorce zastrzelonej na planie westernu „Rust” przez Aleca Baldwina w wyniku wypadku, otrzymujemy ponury obraz branży. We wspomnianej tragedii odpowiedzialność ponosi Hannah Gutierrez-Reed, specjalistka od broni i bezpieczeństwa, która odsiaduje karę więzienia za nieumyślne spowodowanie śmierci. Niemniej pojawia się pytanie, czy da się oddzielić sposób pracy nad filmem od jego odbioru? Rodzina zmarłej wyraziła sprzeciw wobec prób sprzedaży filmu do dystrybucji i uzurpowania efektów pracy Halyny Hutchins przez reżysera Aleca Baldwina, który nie kwapił się przeprosić jej bliskich. Banalne ujęcia westernu są ostatnio plagą, ale gdy znać okoliczności śmierci operatorki, która zmarła od jednego z wystrzałów z broni palnej, liczne sceny z bronią w filmie stają się niemożliwe do oglądania poza tym kontekstem. Każdy pocisk może być tym ostatnim. "Dobra kobieta to martwa kobieta".
Wojenny dramat „Blitz”, osadzony w Londynie w 1940 roku, opowiada historię 9-letniego George’a i jego mamy
„Blitz” uładza grozę, o jakiej tu piszę. Mówi o tragedii cywilów na wojnie podczas ataku na Londyn w 1940 roku, ale jest w gruncie rzeczy familijnym filmem, któremu bliżej do „Olivera Twista” czy „Awantury o Basię” niż do drapieżnych, nieznośnych obrazów McQueena. Trudno o większe zaskoczenie, lecz może to wszechogarniające napięcie podczas seansu sprawia, że film zdaje się niewinny. Gdyby okoliczności były spokojne, wtedy ujawniłby kolce.
McQueen nie epatuje przemocą. Krwi jest tu niewiele. Za to dużo piosenek, bo śpiew dodaje ludziom otuchy. „Blitza” dziadkowie mogą oglądać z wnukami niemal podczas Bożego Narodzenia. Traumę przefiltrowano przez pierzyny zapomnienia, na poszewkę przebija się z niej ledwie piórko.
Przestrzeń sielanki dzieli od zabójczej grozy ostra granica. Z jednej strony śpi kot, dziadek gra na pianinie, mama przytula, a z drugiej twój dom nie istnieje, zmieciony nalotem bombowców. Główny bohater (Elliott Heffernan), chłopiec odesłany z miasta na wieś, by uniknął najgorszego, dowiaduje się podczas ucieczki i próby powrotu do rodziny, że ci, którzy pozornie chcą pomóc, są głusi na twoje potrzeby. Dziecko wojny, a bardziej dziecko na wojnie, unika cudem różnych nieprzyjemności, za to przeżywa rozmaite przygody. Pojawiają się obrazy, jakich można by oczekiwać w filmie dotyczącym takich wydarzeń: uporczywe zamiatanie ruin, palenie fajki w fotelu pod stropem, który przeszył pocisk. Jednak prawdziwie nowatorski jest wyłącznie otwierający obraz – pierwsza scena filmu: pożar budynku, w którym jak wąż wije się szlauch, jakby coś w niego wstąpiło, żyje własnym życiem, jak demon wymyka strażakom spod kontroli. Jego nieprzewidywalna, trudna do okiełznania moc wydaje się straszniejsza niż niszczycielska siła płomieni. Jak ci, którzy deklarują pomoc dziecku, a robią dokładnie coś odwrotnego. Nie da się z ich ręki skorzystać, tak jak nie da się użyć strumienia wody, by zdusić ogień.
Film nie wchodzi już potem na taki poziom kondensacji jak w otwierającej sekwencji. Dalsze kadry nie mają już takiej mocy. Owszem, zdjęcia są wystylizowane, jak można by oczekiwać. McQueen lubi znaczące kolory i Yorick Le Saux komponuje czerwień na szarości miasta – garsonka z baskinką, jaką nosi Saoirse Ronan, kolor jej szminki i beretu mknie jak raca albo czerwony londyński autobus na tle zgaszonego betonu. Żar pośród zgliszczy tli się po to, by matka czekała na syna, wierzyła, że on nie zginie. Trudno to uznać za złożoną symbolikę. Ewidentnie przebieg akcji dąży do ukazania obrazu roześmianych chłopców siedzących w kłębach dymu z lokomotywy na dachu pędzącego pociągu. Scena brzmi echem propagandowych scen z żołnierzami wracającymi z frontu. Czemu jednak służy to nawiązanie w filmie McQueena trudno powiedzieć. Dzieci, które przeżyły wojnę, również są weteranami, mają PTSD, o którym w czasie II wojny światowej nie słyszano, a który odcisnął ślad na kolejnych pokoleniach.
Za postaciami z filmu Steve’a McQueena stoją realne osoby, lecz efekt jest niewiarygodny
Kamera często się zniża, dotyka podłoża, po którym twardo stukają podeszwy butów, kopnięty kamień czy kij do krykieta. Poziom wzroku dziecka zostaje osiągnięty przez skupienie na fakturach, które przeważnie umykają uwadze dorosłych. Chłopiec okazuje się „akuratnie mały”, by się skulić i przecisnąć przez szparę na rozkaz szabrowników. Bal w restauracji ze zbiorowej ekstazy wyparcia błyskawicznie przechodzi w konwencję umarłej klasy. Chłopiec ściąga klejnoty z szyj oprószonych wapnem umarlaków. Z dziecka na wojnie staje się dzieckiem wojny. Przechodzi na stronę zaświatów. Peron nieczynnego metra staje się dla niego portalem do innego wymiaru, jednak zupełnie innym niż 9 i 3/4. Magia ma uśmierzyć ból tych, którzy są dotknięci koszmarem. Znieczulenie działa przez chwilę, rodząc psychodeliczne obrazy. Woda potrzebna w początkowej scenie powraca jako niszczący żywioł, który zalewa i topi to, co ocalało z pożaru. Niesprawiedliwe?
Film „Blitz” wybiera strony z podręcznika zamiast skrawka poezji. Rażący jest tu dydaktyzm. Lekcji historii udziela głód, jaki przeżywa czarne dziecko przed witrynami rasistowskich wystaw w pasażu kolonialnym. Zaś kierownik szpitala polowego w schronie przedstawia się jako Żyd komunista, a zarazem człowiek niskorosły. Niemożliwe, chociaż prawdziwe? Za postaciami z filmu stoją realne osoby, lecz nagromadzenie słusznych treści sprawia, że efekt jest niewiarygodny. Brak rys na gładkim obrazie zdarzeń. A może to rzeczywistość jest tak obdrapana, że „Blitz” na jej tle lśni jak bombka? Kiedyś, gdy świat będzie już tak idealny, jak byśmy chcieli, filmy będą mogły dowolnie psuć nam nastrój. Teraz muszą być pożyteczną dekoracją – uczyć, jakie postawy pochwalamy. Zdobić nas jak ordery nadane w dobrej wierze, że pewnego dnia dorośniemy do zasług.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.