W „Córce”, swoim debiucie reżyserskim, Maggie Gyllenhaal rozprawia się z mitem matki jako kobiety odpowiedzialnej, pełnej poświęcenia, wyzbytej egoizmu. Jeden z najlepszych filmów roku można oglądać w kinach od 4 marca.
Leda (nominowana do Oscara Jessie Buckley) ma niespełna 30 lat, marzy o karierze akademickiej, wychowuje dwie małe córeczki, podczas gdy jej mąż realizuje się zawodowo, ignoruje ją i oczekuje, że to ona ogarnie dom. Gdy któregoś dnia kobieta jak zwykle bawi się z dziećmi, wyczerpana, lekko przysypia, leżąc na podłodze. Dziewczynki, czesząc ją jak lalkę, zbyt mocno pociągają ją za włosy. Leda przebudza się z letargu, irytuje, podnosi głos. Nie chce już być niczyją, nawet swoich dzieci, zabawką. Potrzebuje więcej przestrzeni dla siebie. Ma dosyć tego, że jej ciało nie należy do niej. W ciąży dziecko żyje w ciele matki, ale ta symbioza nie kończy się przecież w chwili porodu. Potem matka karmi, tuli, usypia, kołysze, nosi, podnosi, podaje. To nie dziecko jest jej przedłużeniem, lecz ona – dziecka. Żywicielka i lalka w jednym.
W „Córce” Maggie Gyllenhaal jest też ta druga lalka – brzydka, brudna, plastikowa zabawka należąca do dziewczynki z plaży, którą Leda, już dojrzała (nominowana do Oscara wcześniejsza laureatka nagrody Olivia Colman), kradnie, myje i przebiera. Może tym aktem przestępczym, a jednocześnie zastępczym aktem troski, paradoksalnie próbuje odkupić winy z przeszłości? Na długo zanim jako rozwódka przyjechała na wakacje na grecką wyspę, na jakiś czas opuściła swoje córeczki, by podążyć drogą samorealizacji. Jako matka popełniła grzech najcięższy. Wychodząc z domu, wybrała siebie, o czym marzy czasem każda matka. Stała się matką złą. Dobrej z łatwością przychodzi robienie śniadań, opatrywanie ran i wycieranie łez. W najgorszym wypadku matka cierpi w milczeniu.
– Dla mnie Leda jest bohaterką, bo była na tyle odważna, by zagłębić się we własną otchłań. Zrobiła to, co dla wielu jest niewybaczalne – opuściła dzieci, ale przecież każdy rodzic na każdym kroku, świadomie lub nie, rani swoje dzieci, powodując małe lub większe szkody – mówi debiutująca w roli reżyserki Maggie Gyllenhaal w wywiadzie dla „The Washington Post”. Film oparła na krótkiej powieści Eleny Ferrante, „prawdziwej, zadziwiająco prawdziwej, przerażająco prawdziwej”, jak mówi Gyllenhaal, tak jak Leda, matka dwóch córek. U Ferrante akcja rozwija się meandrycznie, nie do końca wiarygodnie, o wydarzeniach dowiadujemy się ze strumienia świadomości głównej bohaterki. Gyllenhaal, wprowadzając dwa plany czasowe – współczesny i wspomnieniowy, uzyskała podobny stopień subtelnego subiektywizmu.
Dojrzała Leda wie już to, czego młoda nie potrafiła zaakceptować – że dzieci nie są rodzicom nic winne, że to rodzice są zawsze dla nich, a nigdy odwrotnie, że od dzieci nie da się uwolnić, bo trzeba by się najpierw uwolnić od samej siebie. Dojrzała Leda właściwie nic nie robi – trochę spaceruje, trochę przygotowuje zajęcia dla studentów, trochę flirtuje z lokalsem o wyglądzie lwa morskiego. Gdy odbiera telefony od dorosłych już córek, widz nie słyszy tego, co mówią one, widzi tylko spokojne potakiwanie matki. Dojrzała Leda przede wszystkim obserwuje. Fascynują ją młoda matka Nina (Dakota Johnson, która też zasługuje na nominację do Oscara), jej córeczka i jej ukochana lalka. We trzy żyją w symbiozie. Weekendowy ojciec właściwie tej harmonii nie zaburza. Krucha konstrukcja zawala się dopiero wtedy, gdy ginie lalka. Winną cierpienia dziecka należy ukarać. Ledę dosięgnie więc niechybnie sprawiedliwość.
Gdy to piszę, młodsze dziecko zasypia mi przy piersi, a starsze krzyczy nad uchem, że chce się jeszcze bawić. Nie wyjdę. Zostanę ze świadomością, że nawet chwilowa wolność jest iluzoryczna. Nawet matka, która zostawia dzieci, nie może wyrwać z siebie tej części, która matką już była. Macierzyństwo, wbrew temu, co piszą kolorowe magazyny, nie jest rolą, z której można wyjść. – To przytłaczająca odpowiedzialność – mówi Leda.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.