„Harry Potter i Kamień Filozoficzny” – pierwsza część filmowej sagi, powstałej na podstawie powieści J.K. Rowling – trafiła do kin pod koniec 2001 roku. Milenialce Annie Konieczyńskiej ekranizacja pozwoliła powrócić do dzieciństwa, dla zoomerki Julii Właszczuk była inicjacją w świat magii. Przy okazji kolejnych doniesień o serialowym reboocie sagi o „Harrym Potterze” powracamy do kultowej produkcji ponad 20 lat po premierze.
„Harry Potter i Kamień Filozoficzny” według milenialki Anny Konieczyńskiej: Czas niewinności
Pierwszej lektury ulubionych powieści nie zapomina się nigdy. Szelestu przewracanych stron, zapachu farby drukarskiej, dotyku gładkiej okładki. Pierwszą część sagi „Harry Potter i Kamień Filozoficzny” J.K. Rowling wydała w 1997 roku. Do mnie trafiła kilka miesięcy później, jeszcze w angielskiej wersji, zakupionej w księgarni w rodzinnych Katowicach. Choć miałam już wtedy prawie 14 lat, zawartość mojej półki z książkami była, eufemistycznie mówiąc, eklektyczna. Czytałam mnóstwo dorosłych, a nawet zbyt dorosłych książek, które podkradałam tacie, a potem czytałam pod kołdrą z latarką (to pewnie dlatego mam wadę wzroku prawie -5). Dość powiedzieć, że o seksie dowiedziałam się więcej z Cortázara niż od kolegów z klasy. Ale obok tomów niegrzecznych leżały te, które hołubiłam od dzieciństwa – w rządku stały „Kubuś Puchatek”, „Opowieści z Narnii”, „Tajemniczy ogród”, cała Jeżycjada, wszystkie Bahdaje, Niziurskie i Ożogowskie. Książki dla dzieci i powieści dla młodzieży czytałam jak leci – anglosaski kanon, PRL-owskie klasyki, nowości. Opowieści o Harrym Potterze trafiły do kolekcji moich najulubieńszych, najdroższych, najcenniejszych dzieł.
Wiele moich rówieśniczek dziwiło się, że nastolatka czyta jakieś naiwne historyjki o magii. Wolały „Zapałkę na zakręcie”. A ja potrzebowałam czarów, potrzebowałam niewinności, potrzebowałam szczerości. Odwiecznej walki dobra ze złem, zwyczajnego bohatera, który staje się niezwyczajny, wizji przyjaźni silniejszej niż zagrożenie. Gdy do kin weszła ekranizacja pierwszej części sagi, chodziłam już do liceum. Na szczęście odnalazłam tam bratnie dusze – jedna z moich najlepszych przyjaciółek, którą do dziś uważam za jedną z najważniejszych osób w moim życiu, też pokochała Harry’ego. Ubrane w czapki czarodziejów zasiadłyśmy na widowni obok rodziców z pierwszoklasistami. I nic sobie z tego nie robiłyśmy. Harry zabierał nas – czy to na miotle, czy na Hardodziobie – w głąb naszej własnej wyobraźni. Film Chrisa Columbusa zachwyca do dzisiaj m.in. dlatego, że nie zawodzi fantazji fanów Harry’ego. Na ekranie stworzył świat jeszcze doskonalszy niż każdy z nas, obsesjonatów sagi, wymyślił w swojej głowie. Tiara przydziału była dokładnie tak pomarszczona, jak powinna była być, szaliki Gryffindoru miały paski w perfekcyjnym odcieniu, okulary Harry’ego przekrzywiały się w ten charakterystyczny, lekko nieudaczny sposób. Daniel Radcliffe nie grał Harry’ego – on się nim stał. A wszyscy, którzy kiedykolwiek czuli się inni, zyskali przyjaciela.
Skoro drobny, chuderlawy, niepozorny chłopiec mógł być potężnym czarodziejem pokonującym Voldemorta, tworzącym paczkę przyjaciół i zdobywającym całkiem niezłe oceny, to może innym też się uda? Dla mnie ekranowy Harry – jeszcze ciekawszy chyba niż książkowy – nie był ani idolem, ani alter ego. Raczej kumplem, a może młodszą wersją mnie samej. Tym dzieckiem we mnie, które wierzy, że wszystko jest możliwe. Jako nastolatka dorastająca na przełomie mileniów czułam gigantyczną presję – trzeba było wyglądać jak Britney Spears, tańczyć jak Jennifer Lopez, zdobywać chłopaków jak bohaterki licznych komedii dla nastolatków. Gdy obawiałam się dorastania, świat dzieciństwa wydawał się bezpieczny, bezproblemowy, przytulny. Dzięki Harry’emu mogłam choć przez chwilę udawać, że pozostaję dzieckiem. Dziś powracam do sagi co roku na przełomie listopada i grudnia. Gdy już mam tak dosyć jesieni, że czuję chandrę, a już trochę czekam na święta. Pierwszy seans „Harry’ego” z moim kilkuletnim synem dał mi kolejne „wow”. „Wow, jak on lata, wow, jaki zamek, wow, on potrafi czarować”.
„Harry Potter i Kamień Filozoficzny” według zoomerki Julii Właszczuk: Skrawek dziecięcej duszy
Pierwsza część „Harry’ego Pottera” trafiła do kin, gdy miałam cztery lata. Byłam więc trochę za mała, żeby obejrzeć film w kinie. Dziś nie pamiętam dokładnie, kiedy udało mi się zobaczyć go po raz pierwszy, ale jestem prawie pewna, że rodzice sprezentowali mi płytę z pierwszymi dwoma filmami pod choinkę. Z pierwszego seansu pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie scena przybycia do Hogwartu – rozświetlony setkami świec zamek, muzyka Johna Williamsa i wyraz niemego zachwytu przyszłych uczniów. Miałam wtedy sześć, może siedem lat. Przed końcem następnego roku przeczytałam wszystkie dostępne książki – pierwszą z pomocą mamy, kolejne już sama. Chłonęłam wszystko, co było związane z uniwersum sagi, opowiadając każdemu, kto chciał słuchać, o pelerynie niewidce, feniksach i obronie przed czarną magią. Mugole oczywiście nie rozumieli mojego entuzjazmu. Nic sobie jednak z tego nie robiłam, z niecierpliwością wyczekując kolejnej książki, filmu i gry.
„Harry Potter i Kamień Filozoficzny” zawsze będzie zajmował specjalne miejsce w moim filmowym sercu. To produkcja, która zdołała ożywić tak niesamowity świat i wprawić go w ruch, nadając mu własne życie, równoległe do książek i ich autorki, której transfobiczne poglądy pominę wymowną ciszą. Wracając do filmu: od pierwszej sceny wiemy, że oto wkraczamy w inny, niezwykły świat czarodziejów – wygaszacz Dumbledore’a, zmieniająca się w kota profesor McGonagall i latający motocykl Hagrida to ekscytująca zapowiedź tego, co czeka nas dalej. Zanim jednak zaczniemy zgłębiać sekrety Hogwartu, poznajemy naszego bohatera, Harry’ego, drobnego chłopca w okrągłych okularach i fryzurze na pieczarkę, którego przybrana rodzina umieściła w pokoju pod schodami. Młody Daniel Radcliffe przekonująco gra dziecko bez przeszłości i przyszłości. To po części zasługa jego wcześniejszych doświadczeń aktorskich (na ekranie debiutował jako sześciolatek), ale również jego wieku – to chłopiec grający chłopca, stąd tyle autentycznych dziecięcych emocji, które udzielają się nawet dorosłym widzom.
Jak przystało na wieloletnią fankę sagi, trudno mi wskazać ulubione sceny, ale do dziś z uśmiechem na twarzy oglądam sekwencję z listami oraz późniejszą wizytę Hagrida w odizolowanym od świata domku Dursleyów. „Jesteś czarodziejem, Harry”, mówi gajowy, a wszyscy widzowie razem z nim, by chwilę potem odpowiedzieć razem z małym bohaterem: „Jestem Harry. Po prostu Harry”. Znajomość wszystkich dialogów to obowiązek każdego fana. Nie spotyka się to zwykle z entuzjastycznym przyjęciem waszych towarzyszy seansu, ale, wierzcie mi, w końcu się przyzwyczają. Po wspomnianej już scenie przybycia do Hogwartu przekraczamy w końcu próg Wielkiej Sali, gdzie zostajemy przydzieleni do domów. Osobiście zwykle identyfikowałam się z Gryffindorem, choć aspirowałam do szeregów Ravenclaws. Jako dziecko uwielbiałam oglądać hogwartowe uczty, marząc, by moja szkolna stołówka wyglądała podobnie (nie wyglądała). Do innych ulubionych scen na pewno zaliczyłabym pierwsze lekcje, świąteczny Hogwart i spotkanie z Puszkiem, ale oglądając film po latach, znalazłabym jeszcze kilka, które na zawsze zapadają w pamięć.
Do „Harry’ego Pottera i Kamienia Filozoficznego” powracam raz na dwa-trzy lata, a seans filmu zwykle inicjuje obowiązkowy maraton wszystkich pozostałych części. Moja ulubiona? „Więzień Azkabanu” i „Zakon Feniksa” – nie każcie mi wybierać. Z perspektywy czasu doceniłam imponującą obsadę, którą udało się zebrać Chrisowi Columbusowi, na czele z legendami brytyjskiego kina, jak Maggie Smith, Alan Rickman, Robbie Coltrane i Richard Harris. Mimo upływu lat film nie traci dla mnie nic ze swojej magii i humoru. Nadal lubię myśleć, że ja i Hermiona mamy wiele wspólnego i na pewno zostałybyśmy przyjaciółkami-prymuskami. Razem byłybyśmy idealną równowagą dla Harry’ego i Rona.
Mimo upływu lat „Harry Potter i Kamień Filozoficzny” pozostaje takim moim horkruksem, w którym zamiast fragmentu duszy uchował się skrawek mojego dzieciństwa. Oglądając pierwszą część sagi, znów jestem tamtą podekscytowaną siedmiolatką, która właśnie odkrywa magię kina.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.