W nowym filmie Małgorzata Szumowska i Michał Englert przyglądają się bogaczom wnikliwie jak Balzac. Recenzujemy „Śniegu już nigdy nie będzie”.
Wszyscy bogaci ludzie są do siebie podobni. Mniej więcej tak samo jak grubi do grubych, chudzi do chudych, wysocy do wysokich. To znaczy: coś ich łączy, lecz wcale nie aż tak wiele, jak gorzej sytuowani mogliby podejrzewać. Na pewno łączy ich lęk o podatki, włamanie, napaść, o utratę mienia, obawa, że dzieci nie uniosą danej im fortuny albo zostaną porwane i skrzywdzone dla nic przecież niewartych pieniędzy. Niewartych, a jednak potrzebnych, by kupić niektóre sprawy: spokój ducha, władzę, poczucie bezpieczeństwa, wygodę, uprzejmość, komplementy. Wolność? Wątpię, nie spotkałam dotąd bogacza, który naprawdę by z niej korzystał. Oczywiście, zależy, jak ją rozumieć. Bo jeśli chodzi o wydawanie astronomicznych kwot na bzdury, które przeciętnej osobie nigdy nie przyszłyby do głowy, a skąpienie drobnych na bzdury, którymi szarzy ludzie nie zawracają sobie głowy – to tak, bogaci ludzie kochają wolność tego rodzaju. W dziedzinie urody wolność wyraża się tym, że wszyscy, którzy za sprawą chirurgii plastycznej swobodnie modyfikują swój wiek, jakimś cudem wyglądają tak samo. Zawsze na 35 lat. Dlatego właśnie mamy wrażenie, że bogaci ludzie są do siebie podobni.
Ich świat ma zdawać się niedostępny, bo bogacze starannie ukrywają cierpienie. Trochę im wstyd, bo przecież mają wszystko i powinni być szczęśliwi, a nie są. Trochę udają, bo czują, że tego się od nich oczekuje. Ukrywają, jak dużo mają, by zmniejszyć poczucie winy. Tymczasem w ten sposób jeszcze je powiększają, czują rozczarowanie tym, jak inni ich traktują i coraz gorzej myślą o bliźnich. Wyrażają ból tylko w szczególnych sytuacjach – wobec lekarzy: profesorów, ordynatorów, specjalistów z zagranicy. Co mi jest? – pytają bogacze nieraz latami. Gorzej sytuowani współczująco kiwają głowami, czując też nutkę triumfu. Może i nie mam domu na Seszelach, ale przynajmniej zdrowie dopisuje. Bogacze, którzy nie mają tego szczęścia, znajdują u siebie coraz to nowe zaburzenia. Poświęcają na leczenie ogrom wolnego czasu. Troska o dobrostan staje się hobby. Ale nic nie pomaga, każda diagnoza jest tylko chwilowa. Wtedy na scenę wkracza Żenia – bohater nowego filmu Małgorzaty Szumowskiej.
Od razu przyznam: nie jestem obiektywna. W „Śniegu już nigdy nie będzie” wystąpiło moje dziecko. Wprawdzie twarz pojawia się ledwie na sekundę na ekranie, ale zawsze. Płonie serce matki. Córka znalazła się w filmie bynajmniej nie dlatego, że wepchnęli ją tam wpływowi rodzice, tylko dlatego, że zdjęcia kręcono w jej szkole. Chodziły tam też dzieci twórców filmu, którzy znali dobrze klimat i uczynili z niego punkt wyjścia dla opowieści. Dlatego też na ekranie pojawia się pani Halina, postrach szkoły, dyrygentka chóru, która potrafi za ucho wyciągnąć z sali tego, kto fałszuje. Dzięki pani Halinie w filmie brzmi francuska piosenka, w której, gdy się dobrze wsłuchać, brzmi też cichy głosik Oleny. Pamiętam długie próby i relacje z planu. Była w szoku, że gra tu Alexiei ze „Stranger Things”, czyli Alec Utgoff. Napięcie zwiększało to, że nie mogła nikomu powiedzieć ani pokazać selfie z gwiazdorem. Wrażenie zrobiła na niej scena zamachu, która ostatecznie wypadła w montażu, ale emocje z kręcenia zostaną niezapomniane. Z takim bagażem wiedzy przystąpiłam do oglądania filmu.
Głównego bohatera poznajemy, gdy wychodzi z lasu we mgle i kroczy do miasta tunelami. Targa na plecach stół do masażu: „Chcę tu żyć” – mówi w wydziale do spraw cudzoziemców jak wielu innych przybyszy. Innych, a jednak swoich, bo język rosyjski brzmi znajomo jak zaklęcie z dawnego świata, przypomina „Adin, dwa, tri”, hipnozę Kaszpirowskiego, ale też mistyczne kino Andrieja Tarkowskiego. Podróż na Wschód symbolicznie znaczy duchową przemianę. I ona też będzie zaoferowana pacjentom Żeni – bogatym mieszkańcom fikcyjnego osiedla, które przypomina enklawę w Miasteczku Wilanów. „Gdzie kiedyś pola, bażanty, a teraz powprowadzali się jacyś dziwni ludzie”. Zastajemy tu kosztowny rozgardiasz, targowisko próżności – od chaosu balonów oraz serpentyn, z których wygrzebuje się Maria (Maja Ostaszewska), po diabelsko zdolne dziecię Ewy (Agata Kulesza), które preparuje i sprzedaje sprytne narkotyki. Matka kopie syna, żeby poszedł do szkoły, choć jest tak samodzielny, że sam zamawia sobie ubereatsa. Córka pluje na matkę, żeby dostać soczek i iPada. Rodzinna Sodoma i Gomora w krzywym zwierciadle.
Na antypodach tej enklawy jest Prypeć – metafora zniszczenia. Szkoda, że serial „Czarnobyl” wybrzmiał przed premierą „Śniegu...”, bo bez niego porównanie byłoby wstrząsające. Wywiedzione z mrocznej podszewki rzeczywistości w serialu „Ślepnąc od świateł”, do którego też robił zdjęcia Michał Englert, buduje podświadomość, która wywraca idée fixe dobrego samopoczucia. Bo jak mają być szczęśliwi ludzie, których historia to tylko wojny i tragedie? Wystarczy spojrzeć wstecz albo właśnie na Wschód, żeby dostrzec, skąd przybyły nasze traumy.
Tam, gdzie skończyła się wojna polsko-ruska, ludzie chorują na swój Czarnobyl. Żeniaprzyszedł na świat siedem lat przed katastrofą elektrowni atomowej. Dlaczego o tym wiemy? Może dlatego, że siedem lat to wiek, gdy zaczyna się obowiązkową edukację. Szkoła francuska dla bohaterów filmu jest snobistycznym potwierdzeniem przynależności do elity. Muzyka też jest dla nich ważna – kolęda brzmi jak hymn, dzwonki do drzwi imitują „Dla Elizy” i biedawersje utworów Chopina czy Rachmaninowa. Klasyki, którą chcemy uczynić częścią naszego życia, ale jakoś nam nie wychodzi. Piosenka śpiewana przez szkolny chór „Vois sur ton chemin” – smutna, poważna, dostojna – pochodzi z filmu „Pan od muzyki” i jest wołaniem biednych, zagubionych dzieci, by wyprowadzić je na lepsze jutro. Czy to się uda i na kogo wyrosną potomkowie cierpiących bogaczy, Szumowska nie odpowiada. Co z tego, że zdjęcia dzieci oblepiają całą lodówkę, a książki o wychowaniu piętrzą się na podłodze. Dorośli nie radzą sobie z własnym życiem, a mali widzą to jak na dłoni.
Żenia działa jak detektor zakłóceń, czuje tutaj wszystko: psychotropy, obcasy, zawiedzioną miłość, frustrację, alkohol i raka. Ściąga z ludzi czarną ciecz, stają się lżejsi jak popiół. Widać cudowny efekt ulgi – twarze osób wymasowanych przez Żenię emanują szczęściem i spokojem, wszystko mija jak ręką odjął. Praktyka Żeni zawiera w sobie cały ciężar paramedycyny – guru, terapii, new age’u, wellnessu.
Jednak w „Śniegu już nigdy nie będzie” (obawiam się, że trudny do zapamiętania długi tytuł nie pomoże frekwencji) brzmi wiara w to, że można się wyleczyć. Niekoniecznie pseudonauką czy terapiami z kosmosu, ale samą siłą życia. Kino Małgorzaty Szumowskiej zawsze jest jej oddane – élan vital zwycięża zarówno w „33 scenach z życia” (2008), „Ono” (2003), „Body/Ciało” (2015), jak i w dokumentach, zwłaszcza w poświęconym oswajaniu śmierci „A czego się tu bać” (2006). Życie nie da się tak łatwo wykończyć. Coś umiera, ale coś przetrwa, Szumowska wierzy w doczesność.
W „Śniegu...” rozumie wolę życia rozmaicie: Maria przejawia ją komicznie, ciepło i gromadnie, Ewa sardonicznie, gorzko, intelektualnie. Bytowanie jest też po prostu anegdotyczne i barwne: rolę zalęknionej psiej mamy gra Katarzyna Figura, a żołnierza, który nigdy nie marznie, Andrzej Chyra – oboje mają kipiące energią epizody. Spośród wielu bohaterów żyjących na tym surrealistycznym osiedlu, najważniejsza okazuje się para grana przez Weronikę Rosati i Łukasza Simlata. On cały jest tylko cierpieniem – na przemian żegna się z życiem i w erupcji euforii wierzy w uleczenie. Ona cały czas milczy, pali papierosy i właściwie uosabia tę jego chorobę. Czeka, aż to się skończy, kiedy go wreszcie zabierze. Po śmierci zamiast pustki pojawia się miejsce. Ten film jest optymistyczny lub pesymistyczny – zależy, jak patrzeć. Jedni zobaczą w nim jasne kręgi, inni czarną kropkę – jak bohaterowie spierający się o dzieło sztuki.
Film jest pełen współczucia dla bogatych, ale i biednych ludzi. Jednak tematem jest konkretna klasa społeczna i Szumowska z Englertem przyglądają się jej wnikliwie jak Balzac w „Komedii ludzkiej”. Postaci mają wszystko prócz sensu, miotają się i paplają, zagadując pustkę. Portretując je celnie, wyłuskano detale z rzeczywistości: żółty amerykański autobus, refren: „Pan się nie boi, on się tylko tak wita” jako zapowiedź niechcianego kontaktu z pieskiem. Szumowska jest najlepsza, gdy portretuje świat od środka, przybiera perspektywę bohaterów. Jej czułość, spostrzegawczość, zdolność do groteski i metafory tworzy ambitne, niespożyte, pokrzepiające kino.
„Śniegu...” to mieszanka absurdu w realizmie: wątek nielegalnego kompostowania zwłok ujawnia się wraz z rozpaczą po ściętej sośnie. Płacząc nad planetą, żona opłakuje odejście męża. Żenia zabiera ją tak jak innych do mitycznego lasu, gdzie znajdzie ukojenie. Nasze problemy to naczynia połączone, emocje przelewają się z jednej sprawy na drugą. Wszyscy tu żyjemy w bólu. Żenia sam wymaga leczenia, bo nocami nawiedzają go duchy jak radioaktywny alarm. A on tymczasem tańczy jak negatyw Patricka Swayze z "Dirty Dancing”. Jego funkcję trudno jednoznacznie nazwać: szaman, anioł, uzdrowiciel… Pojawia się i znika jak śnieg – ale czy to powód, by nie wierzyć, że znów kiedyś przyjdzie?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.