Nawet w obliczu końca chce się zacząć od nowa. Zawsze znajdą się kolejni Adam i Ewa, którzy będą tworzyć świat od zera. A przynajmniej na to liczy Joshua Oppenheimer w postapokaliptycznym musicalu „The End” z Tildą Swinton, który można zobaczyć podczas 15. edycji American Film Festival.
Za 25 lat od teraz na Ziemi nastąpi nieznana katastrofa. Jedyni ocaleńcy ukryją się w podziemnym bunkrze, zbudowanym w chodniku dawnej kopalni soli. Będzie to grupa zamożnych, skrajnie uprzywilejowanych osób, tworzących specyficzną rodzinę: matka, ojciec, dziecko urodzone już tam, przyjaciółka, lokaj, lekarz, gosposia – i starczy. Więcej ludzi nie trzeba. Razem stawią opór wszystkim, którzy spróbują wedrzeć się do ich raju, domu tak przytulnego, że aż niewiarygodne, że zbudowano go na pogorzelisku. Jak wygląda miejsce, z którego uciekli? Nigdy się nie dowiemy. Co tam się wydarzyło, że ludzkość prawie w całości wymarła? Nikt nam nie powie. Postapokaliptyczna fantazja „The End” opisuje wyłącznie relacje w najmniejszej komórce społecznej, jaka się ostała. Ogranicza tylko do przestrzeni, jaką ci ludzie stworzyli.
Dlaczego postapokaliptyczny musical „The End” z Tildą Swinton kompletnie rozczarowuje?
Musical to gatunek znany z rozmachu, szerokiego gestu, ogromnej skali. Zwykle, gdy tylko aktorzy zaczynają śpiewać, podnosi się kurtyna zdarzeń, otwiera niebo, cały świat zaczyna tańczyć. A tu śpiewa ktoś zamknięty w klaustrofobicznym wnętrzu. Brakuje świata, który piosenka mogłaby poruszyć. Szkoda, bo niektóre songi są naprawdę ładne. Napisał je Joshua Schmidt, nagradzany kompozytor teatralny, znany z wielu musicali, pracujący obecnie dla Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Było to być może celem, żeby aktorzy i aktorki wykonywali jego utwory bez maestrii, zwyczajnie, od niechcenia, odrobinę lepiej niż przeciętnie śpiewająca osoba. Efekt przynosi jednak rozczarowanie, bo ani Tilda Swinton, ani Michael Shannon, ani Moses Ingram nie są w stanie wycisnąć emocji z tych występów. Rzecz jasna, można zrozumieć motywacje ich bohaterów. W końcu świata nie ma siły na rozdzierające wokalizy, a gdy życie się kończy, to nie liczy się perfekcja wydobycia dźwięku. Jednak chciałoby się popłynąć na fali tej rozpaczy pomieszanej z nadzieją (otwierająca piosenka „A Perfect Morning”, śpiewana przy dioramie wzgórza Hollywood, to gotowy klasyk musicalu).
Skalę szaleństwa postaci pozwoliłaby zrozumieć muzyka, gdyby reżyser umiał ją wykorzystać. Zwłaszcza George MacKay („1917”, „Jeżeli nadejdzie jutro”, „Piotruś Pan”) ma dobry głos, jasną barwę i sprawną technikę, która pozwala mu wokalnie rozwinąć skrzydła. Przekonująco wypada w roli dorosłego syna, którego rodzice wychowali w zamknięciu na swoje podobieństwo. Niedojrzały, wstydliwy, pełny zahamowań, uczy się, jak stać się sobą, odnaleźć autonomię, oddzielić się od tych, którzy kochają za bardzo. Rozwój tej postaci – od naiwnego dziecka po mężczyznę, który dowiaduje się, jak funkcjonują inni, nieznani mu ludzie i jak sam chciałby żyć – jest zdecydowanie najciekawszą częścią tej historii. Zaskakujące jest to, że 32-letni aktor, prywatnie mąż i ojciec dwójki dzieci, przekonująco gra chłopca przed inicjacją seksualną. Film został jednak stworzony jakiś czas temu i – łatwo zgadnąć – na fali pandemii. Ten duch zamknięcia, braku perspektyw i wszechobecnego lęku, perfekcyjnie odzwierciedla się w „The End”. Opowieści okrutnie mętnej, nużącej, apatycznej – tylko z krótkimi dostawami energii. Jakby reżyser kazał nam siedzieć w bunkrze, a nie w kinie i tylko czasami dostarczał strzał świeżego powietrza znad ziemi. „Jak dobrze, że już nie żyjemy w lockdownie!” – chce się zakrzyknąć po wyjściu z sali projekcyjnej.
Za swój najnowszy film „The End” reżyser Joshua Oppenheimer (znany ze „Sceny zbrodni” i „Sceny ciszy”) z pewnością nie dostanie swojej trzeciej nominacji do Oscara
Rodzina z „The End” wegetuje w głębi ziemi – na dnie dawnej kopalni soli. Białe góry przypominają lodowiec w jakiejś alternatywnej rzeczywistości ziemskiej, gdzie tylko lodowce przetrwały globalne ocieplenie. Tyle że nie są mroźne. To ciepłe lody. Wyglądają widowiskowo, tajemniczo, romantycznie. Gdy ojciec (Michael Shannon) śpiewa pod koniec filmu swój song poczucia winy wśród tych podziemnych szczytów, wysokościowy widok podsyca jego samobójczą chęć, by rzucić się w przepaść i przerwać udrękę życiem bez perspektyw. W jego wątku lęk przed końcem świata jest ostatecznie tylko strachem przed własnym kresem, całkowicie naturalnym. Musical obraca w żart jedyny moment, gdy mogliśmy poczuć prawdziwą grozę.
Dziwne, bo Joshua Oppenheimer – dwukrotnie nominowany do Oscara dla najlepszego filmu dokumentalnego za „Scenę zbrodni” (2012) i „Scenę ciszy” (2014) – znany jest z umiejętności budzenia grozy. W jego głośnym dokumencie zbrodniarze wojenni w Indonezji inscenizowali własne akty ludobójstwa w przebraniach gangsterów. Dopiero wykonywanie zapamiętanych gestów i przypominanie sobie reakcji budziło sprzeciw ich ciał, choć działo się to poza świadomością. Słabli w miejscu mordów, wymiotowali, ale dalej sądzili, że nie mają nic na sumieniu.
Oppenheimer nie używa tego swojego talentu w „The End”. Wobec dramatów postaci z jego debiutanckiej fabuły trudno czuć cokolwiek innego niż obojętność. To, co w poprzednich jego filmach funkcjonowało jako ornament na marginesie opowieści, zostaje przeniesione do centrum – musical. O ile jednak w dokumentach te sceny służyły stworzeniu wrażenia obecności, pozornego oddechu w makabrycznych historiach, to w „The End” stają się arabeską, której znaczenia nie umiemy odczytać. O czym śpiewają bohaterowie i po co? Na dodatek nie jest to wcale musical ironiczny, lecz na serio, w stylu starego Hollywood.
Rodzina żyjąca pod ziemią w „The End” pokazuje, że człowiek pozbawiony kontaktu z naturą zwraca się w całości w stronę kultury
Czasem patrzy się na ludzi w zadziwieniu, jakież to mają problemy. Czym się ekscytują, martwią, choć dla kogoś innego to kwestia bez znaczenia. Potrzebujemy „chleba i róż” – to drugie oznacza cokolwiek, co nadaje życiu sens. Pierwsze, wiadomo, służy przeżyciu. W „różach” jednak wyraża się to, co naprawdę ludzkie – sublimacja popędów w kulturę. Dlatego rodzina żyjąca pod ziemią w „The End” może służyć za egzemplarz pokazowy sytuacji, gdy człowiek, pozbawiony kontaktu z naturą, przechodzi w całości na stronę kultury. Ojciec pisze powieść, matka – była baletnica z Bolszoj – chce ćwiczyć grę na fortepianie, ale zamiast to robić, ciągle przewiesza obrazy na ścianach. „Kobietę z parasolką” Moneta, „Tancerkę” Degasa – jesteśmy bowiem w sytuacji, że wszystkie arcydzieła należą do tych paru ludzi, którzy przetrwali. Nie przypadkiem malarstwo, które zapełnia ściany domu-bunkra, jest w całości impresjonistyczne. Brak wyjścia na dwór, a więc obserwacji zmiennych pór roku, światła i pogody w ciągu dnia najbardziej doskwiera żyjącym pod ziemią. Przynajmniej tym, którzy pamiętają, jak jest na zewnątrz, bo syn urodził się przy sztucznym świetle i nie zna innego. Wraz z matką tworzą kwiaty nocy, z papieru, pływa w podziemnym basenie, ogląda ryby i inne stwory w akwariach. Choćby nie wiadomo jak wiele piękna było dostępnego w zamknięciu, nie zastąpi zwykłego powiewu wiatru i słońca na skroni.
Sama kultura nie wystarcza. Zdaniem Oppenheimera jest pozbawiona źródła, które pozwala jej się odnawiać – natury. Dlatego gdy w zamkniętym świecie zjawia się uchodźczyni, grana przez Moses Ingram („Gambit królowej”, „Tragedia Makbeta”), mieszkańcy będą zmuszeni dopuścić nieprzewidywalność do stołu. Przewalczyć opór, udowodnić samym sobie, jak bardzo są szlachetni, wysłuchać, zobaczyć, co z tego wyniknie. Oppenheimer dużo uwagi poświęca postaci matki (Tilda Swinton) – opresyjnej, zaborczej, podejrzliwej. Kobieta zrobi wszystko, byle zatrzymać przy sobie syna. Jej zapiekłość nosi wręcz znamię obsesji.
Jednocześnie wcale nie jest tak, że natura przekreśla kulturę, że w młodzieńcu nagle budzi się zwierzę. „Nie. My, ludzie, wcale nie jesteśmy zwierzętami” – zdaje się mówić Oppenheimer. Kultura to nie kontrola. Mylenie jednej z drugą jest zwykle początkiem największych szkód. Jeśli kultura nie ma dopływu w naturze, obumiera. Bez sprzeciwu staje się bezużyteczna. Gdy wszyscy zgadzają się ze sobą we wszystkim, kultura przestaje być komunikacją.
Ten wniosek Joshua Oppenheimer powinien odnieść do siebie. Póki tworzył filmy zakorzenione w rzeczywistości dokumentalnej, napięcie między kreacją a prawdą krzesało iskry, obrazy tętniły życiem. Można je było cenić albo nie, ale przynajmniej oddychały. Klęską „The End” okazała się wsobność, brak osadzenia w realiach, nadmiar kontroli. To, że pozwolił aktorom śpiewać nieczysto, nie wystarczyło za autentyzm.
Oppenheimer mówi w finale filmu, że nawet w obliczu końca chce się zacząć od nowa. Zawsze znajdą się kolejni Adam i Ewa, którzy będą tworzyć świat od zera. Dlaczego znowu oni? Bo nie potrafimy wyobrazić sobie przyszłości skonstruowanej według nowych zasad. Brak wyobraźni i przytłoczenie poczuciem winy, że to my jesteśmy odpowiedzialni za planszę „The End” w napisach końcowych ziemi, uniemożliwia nam snucie potencjalnych scenariuszy. Niemożność zobaczenia nowych możliwości w czekającej nas przyszłości to nasza największa słabość. Przeżywanie każdego dnia, jakby był ostatnim, wcale nie jest afirmacją życia, tylko zabójczym brakiem nadziei.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.