Trudno zamknąć „Bodyguarda” w jednym zdaniu. Wzruszający melodramat z kultowym debiutem aktorskim Whitney Houston? Absurdalna mieszanka showbiznesowego blichtru i romantycznej pasji? Nieszkodliwy kicz, któremu trudno się oprzeć? Na pewno kasowy hit sprzed 30 lat oraz romans z niezapomnianą ścieżką dźwiękową.
Odkąd film Micka Jacksona („Traffic”, „Wulkan”) wszedł na ekrany kin w listopadzie 1992 roku, dzieli publiczność, a krytycy nie szczędzą pod jego adresem złośliwych komentarzy. Ale pewne jest, że za sprawą duetu Houston i Costnera oraz nominowanej do Oscara ścieżki dźwiękowej zapisał się w historii kina jako jeden z największych romansów.
Patos, który nie bierze jeńców
Bardzo lubię klimat filmów z początku lat 90. Szybka akcja, pełna skrótów narracyjnych, dosłowna i często wzniosła muzyka, ziarno celuloidowej taśmy – to wszystko napełnia mnie poczuciem komfortu, nawet jeśli podobny styl narracji już się nieco zdezaktualizował. Obchodzący właśnie swoje 30. urodziny „Bodyguard” doskonale wpisuje się w ten model: są tu romans przez wielkie „R”, niesamowite lokacje, na czele z imponującą rezydencją Rachel w Beverly Hills, oraz fantazja o wielkiej karierze, mimowolnie przypominająca nam o wówczas wciąż żywym micie amerykańskiego snu.
Biorąc pod uwagę na kasowy sukces filmu, trudno uwierzyć, że napisany przez Lawrence’a Kasdana („Gwiezdne wojny: Część VI – Powrót Jedi”, „Poszukiwacze zaginionej Arki”) scenariusz czekał na realizację aż 16 lat i został odrzucony 68 razy, zanim ktokolwiek zdecydował się go zekranizować. Podobno osobą, która wyczuła potencjał tej opowieści o relacji zdystansowanego ochroniarza i kapryśnej diwy pop, był wcielający się w tytułową rolę Kevin Costner. I to podobno on uparł się, aby w roli Rachel Marron obsadzić Whitney Houston, przed tym występem bez filmowego doświadczenia (mimo że w owym czasie nie brakowało doświadczonych aktorek o wyrazistym głosie, takich jak Olivia Newton-John, Joan Jett czy Debbie Harry).
Oboje znajdowali się na szczycie – Costner po sukcesach „Nietykalnych” i „Tańczącego z wilkami” był jednym z najbardziej rozchwytywanych aktorów Hollywood, Houston miała na koncie już kilka nagród Grammy. Intuicja go nie zawiodła, a film stał się drugą co do wielkości premierą 1992 roku, z budżetem 25 milionów dolarów zarabiając ponad 400 miliardów dolarów na całym świecie.
Zagadka kryminalna jak dziecinna układanka
Wątpliwości domów produkcyjnych wydają się jednak do pewnego stopnia zrozumiałe. Historia uderza sztampową dramaturgią i alarmującym efekciarstwem, a chemia między dwojgiem głównych bohaterów wydaje się nieprzekonująca i wymuszona (bo, w zasadzie, co ona w nim widzi?). Z kolei samą intrygę niepokojąco łatwo jest dziś rozgryźć. Przypomnijmy: nominowana do Oscara piosenkarka i aktorka Rachel Marron zaczyna dostawać niepokojące listy z pogróżkami. Choć niepokorna artystka niespecjalnie przejmuje się czyhającym na nią niebezpieczeństwem, jej menedżer postanawia zatrudnić do ochrony najlepszego specjalistę w branży – Franka Farmera (Costner), wcześniej pracującego dla służb specjalnych. Relacja między dwojgiem będzie się rozwijać – niemalże dosłownie – na ostrzu noża, dążąc w stronę epickiego finału w trakcie gali wręczenia Oscarów. Zwieńczająca film scena pożegnania kochanków na płycie lotniska z pamiętnym remakiem piosenki Dolly Parton „I Will Always Love You” pod względem siły i rozmachu może stawać w szranki chyba tylko z „My Heart Will Go On” Céline Dion z filmu „Titanic”.
Jeśli wracamy do tego thrillera po latach i nie emocjonuje nas jego główna intryga, nie szkodzi. Po kilku sezonach treningów przy oglądaniu seriali Netfliksa, zmuszających do zastanawiania się, kto zabił, kryminalna zagadka w „Bodyguardzie” wydaje się dziecinną układanką i już w połowie perypetii jesteśmy w stanie domyślić się, kto stoi za serią napadów i listowych pogróżek. Twórcy scenariusza z pełną powagą brną w absurdalne zwroty akcji i klisze. Ale kto by przywiązywał do nich wagę, skoro na poziomie emocji te chwyty wciąż działają?
Po trzecie: nigdy się nie zakochuj
Frank Farmer to wzorcowe spełnienie romantycznej fantazji o patriarchalnym wybawcy i niezawodnym opiekunie, któremu z pełną ufnością można powierzyć życie, wiedząc, że prędzej zginie, niż zaniedba powierzony mu obowiązek. Może i nie jest rycerzem na białym koniu (reprezentuje raczej niepozorny typ chuderlawego bohatera w stylu Johna McClane’a ze „Szklanej pułapki”), ale brak tężyzny fizycznej nadrabia sprytem i twardością charakteru. To istny anioł stróż ziemskiego padołu; kowboj z oczami wokół głowy, który przy łóżku trzyma samurajski miecz i bez mrugnięcia okiem trafi serią noży w wymierzony cel. Jego jedynymi słabościami wydają się tylko sok pomarańczowy i lęk przed porażką. Choć trzyma się rygorystycznych zasad, obejmujących między innymi zakaz zakochiwania się w klientkach, jako widzowie – być może częściej widzki – wierzymy, że to ascetyczne zdyscyplinowanie jest przykrywką dla wrażliwego i czułego serca. I że ochroniarz okaże się równie oddany w miłości, co w wykonywanej pracy.
W pierwotnej wersji scenariusza, napisanego jeszcze w latach 70., głównych bohaterów mieli grać Steve McQueen i Diana Ross. Częściowo z tego powodu Costner wzorował swoją postać właśnie na gwiazdorze „Bullita”, nawet obcinając włosy na wzór fryzury znanego aktora. I choć jego aż nadto zblazowana kreacja wzbudza dziś mimowolny uśmiech (podobnie jak krótko ostrzyżone włosy, które dały mu specjalną nominację do Złotej Maliny), Frank wyznaczył szlak kolejnym bohaterom tego typu, żeby wspomnieć ochroniarzy w takich produkcjach jak „Romeo musi umrzeć” (2000) Andrzeja Bartkowiaka, „Na linii ognia” (1993) Wolfganga Petersena czy w serialu BBC „Bodyguard” (2018) z Richardem Maddenem i Keeley Hawes.
Pop i blichtr z bardzo smutnym końcem
W „Bodyguardzie” Micka Jacksona 129 minut romantyczno-muzycznej eskapady należy jednak przede wszystkim do Whitney Houston. I to dla niej warto do tego tytułu wracać. Choć oczywiście nie była pierwszą śpiewającą piosenkarką, próbującą swoich sił na wielkim ekranie (wcześniej w kinie debiutowali między innymi Frank Sinatra, Cher i Madonna), na pewno stworzyła jedną z najbardziej ponadczasowych kreacji wokalnych. Zadziorna i pyskata, w charakterystycznej kolii z koralików lub ikonicznej czarnej pelerynie z kapturem, swoją rolą postawiła pomnik postaci supergwiazdy, jaką wówczas sama była. Po latach film może zawodzić na wielu polach, ale na pewno nie w tych momentach, w których Whitney po prostu śpiewa. W zasadzie nic się nie stanie, jeśli pominiemy fabułę i skupimy się głównie na soundtracku, który zdecydowanie przetrwał próbę czasu, zyskując miano najlepiej sprzedającej się ścieżki dźwiękowej wszech czasów.
Znając kontekst późniejszej kariery piosenkarki, a w końcu – jej tragicznej śmierci w 2012 roku, produkcji Jacksona trudno nie uznać za w pewien sposób symboliczną. Rok premiery był też bowiem rokiem ślubu artystki z Bobbym Brownem, którego obwinia się za późniejszy stopniowy upadek tej wokalnej mistrzyni. Kiedy w jednej ze scen Whitney, grająca Rachel, śpiewa w nominowanej do Oscara piosence „I Have Nothing”, że „nie ma nic, nic, nic”, nie wie jeszcze, że zwiastuje własny koniec. Trudno oglądać na nowo „Bodyguarda”, nie zauważając tego rodzaju powiązań i nie odczuwając pewnego żalu za pięknym światem, który wtedy, na początku lat 90., stał przed nią otworem.
The show must go on
Pomimo upływu czasu legenda „Bodyguarda” trwa. Film doczekał się własnej wersji musicalowej, a w 2024 roku powstanie jego remake, którego producentem podobno zostanie sam Lawrence Kasdan. To ciekawa wiadomość – pomysł odświeżenia tej opowieści w zmediatyzowanym świecie, po #Metoo, wydaje się intrygujący. Tylko która artystka zdecyduje się zmierzyć z legendą Houston? I czy w ogóle warto – z powodów innych niż komercyjne – tworzyć nową wersję tej historii? Może swego rodzaju kampowość tego kina okazuje się po latach jego główną zaletą.
I choć trudno nie zauważyć, że ochroniarz traktuje siebie może odrobinę zbyt serio, tym bardziej należy potraktować tę postać z dystansem, przygotować przed seansem popcorn, a potem po prostu cieszyć się pompatycznym obrazem oraz przeszywającym głosem Houston, który chyba nigdy nie przestanie wywoływać na plecach najprzyjemniejszych dreszczy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.