Ekranizacja powieści Lauren Weisberger, opartej na jej doświadczeniach pracy w amerykańskim „Vogue’u”, trafiła na duży ekran 18 lat temu. Jak na film o branży mody produkcja Davida Frankela wyjątkowo jej przedstawicieli nienawidzi. Niedawno głoszono, że powstaje sequel kultowego klasyka. Czy tym razem zobaczymy prawdę o branży?
Gdy „Diabeł ubiera się u Prady” wszedł do kin, byłam jeszcze studentką prawa, która oddałaby wszystko za staż w magazynie o modzie. Dwa lata później moje marzenie się spełniło. Film Davida Frankela na podstawie powieści Lauren Weisberger zupełnie mnie nie zniechęcił. Nie przeraziła ani Królowa Śniegu, czyli redaktor naczelna Miranda Priestly, odegrana oscarowo przez Meryl Streep, ani wszystkie jej superszczupłe asystentki z wzorowanego na „Vogue’u” pisma „Runway”, ani ich stroje, które nadawałyby się raczej do kabaretu niż do biura. Nie mogłam oczywiście wiedzieć, że kiedyś sama przekroczę progi redakcji „Vogue’a”. I że będzie tu zupełnie inaczej niż opowiadała Weisberger.
Żeby nie psuć sobie humoru dyskusjami przyjaciół o polityce, ostatnio zamiast na Facebooka częściej zaglądam na Buzzfeeda. Znalazłam tam ostatnio banalne w swojej prostocie zestawienie – rzekome czarne charaktery z filmów kontra prawdziwie toksyczni bohaterowie. Wśród nich porównanie Mirandy Priestly z Natem (Adrian Grenier), chłopakiem Andy, głównej bohaterki „Diabła”, który nie wspiera jej na żadnym etapie kariery. Najpierw śmieje się, że rozmowę kwalifikacyjną do „Runway” z pewnością odbyła przez telefon, bo przecież beznadziejnie się ubiera. Potem, gdy zaczyna nosić drogie ciuchy, zarzuca jej, że dała się skorumpować. A w końcu stawia ultimatum – on albo ona, Miranda, i jej magazyn.
Dla Andy (Anne Hathaway) „Runway” ma być przystankiem na drodze do „poważnych” mediów. Dla Andy strojenie się jest przejawem próżności. Dla Andy miłość do mody to głupota. Gdy zostaje asystentką Mirandy, obok zdecydowanie bardziej zdeterminowanej Emily (Emily Blunt), nie ma pojęcia nie tylko o tym, co ma włożyć na grzbiet, ale też o tym, jak się pisze nazwisko „Gabbana”, profesjonalnie odbiera telefon czy szanuje granicę między prywatnym a służbowym. Nie zna Chanel, gali MET, ani gwiazd z okładek. Jest zupełnie zielona. Gdy kilka razy obrywa od Mirandy za niekompetencję, płacze, załamuje się, a potem zagryza zęby. I, oczywiście, okazuje się, że jest świetna, bo przecież jest główną bohaterką filmu. A w każdym razie tak chcieliby jego twórcy.
Nie dość, że Meryl Streep przewyższa Hathaway talentem o tyle poziomów, ile pięter w wieżowcu wydawnictwa, które publikuje „Runway”, to jeszcze historia Priestly jest zdecydowanie bardziej zniuansowana. Oto poznajemy kobietę, która dla kariery zrobi wszystko. Nie, nie dla kariery. Dla mody. Gdy ruga Andy za niezrozumienie, skąd się bierze jej sweterek, odsłania swoje prawdziwe oblicze. Miranda rozumie, że ubrania to coś więcej niż szmaty. W ubraniach zaklęta jest historia człowieka, który je nosi, osób, które je wymyśliły, zaprojektowały i uszyły, a także szerzej, przemian społecznych, których moda jest odbiciem. Nie zostaje się redaktor naczelną „Vogue’a”, tfu, „Runway”, bez świadomości, że moda jest polityczna – wywołuje rewolucję, jest świadectwem postępu, przewiduje przyszłość. Dlatego Miranda ma dosyć kwiatków na wiosnę. Dlatego Miranda uważa, że fashion week w Paryżu to najważniejszy czas w roku. Dlatego Miranda jest zawiedziona Andy. Bo choć jej ambitna asystentka włożyła perły Chanel (dzięki nieocenionemu dyrektorowi artystycznemu, Nigelowi), zapamiętała wszystkie liczące się nazwiska i próbowała załatwić bliźniakom Mirandy kolejną część „Harry’ego Pottera” przed oficjalną premierą, nic z tej pracy nie zrozumiała.
Gdyby Miranda była mężczyzną, nikt nie zarzucałby jej bezwzględności. Gdyby Miranda była ojcem, a nie matką, nikt nie miałby pretensji, że większą część dnia spędza w pracy. Gdyby Miranda była szefem w korporacji, nikt nie uważałby, że mobbinguje swoich podwładnych. Mirandzie nie wolno, bo jest kobietą. Zarzut pod jej adresem jest prosty: zamiast wspierać młode dziewczyny – niszczy je. Ale można na to spojrzeć inaczej. Ona po prostu chce, żeby miały pancerz równie gruby jak ona. Bo tylko wtedy można przetrwać. W świecie mody, wielkiego biznesu, krwiożerczych korporacji.
Kostiumy do filmu zaprojektowała Patricia Field, która zasłynęła nieco karykaturalnymi, a na pewno mocno infantylnymi strojami Carrie Bradshaw z „Seksu w wielkim mieście”. Jej zdaniem przedstawiciele branży noszą po wiele naszyjników naraz, przemierzają Manhattan na kilkunastocentymetrowych szpilkach, a podążają za trendami ślepo jak wyborcy za populistami. To wszystko nieprawda. Nawet jeśli uważamy, że branżowa czerń jest nudna, z pewnością występuje częściej niż ekscentryczne zestawy z garderoby w „Runway”. Te świetnie sprawdzą się na sesjach.
Ale satyra na modę oglądaną oczami outsiderki chce branżę zdyskredytować na głębszym jeszcze poziomie. Andy pragnie pisać o pisanych wielką literą Sprawach Społecznych. Miranda próbuje jej uświadomić, że „Runway” ze swoją imponującą grupą docelową, pozwala zmieniać świadomość czytelników. Ale Andy, jej chłopak i jej przyjaciele, nieudolnie przedstawieni jako proto-hipsterzy z Brooklynu w opozycji do it-girls z Manhattanu (podział już mocno nieaktualny), nie chcą godzić się na żadne kompromisy. Andy dostaje po łapkach, Andy się buntuje, Andy wrzuca telefon do paryskiej fontanny. Jest za dobra dla Mirandy, „Runwaya” i mody. Nie zdaje sobie sprawy z tego, jak cenną lekcję odebrała – pokory, pracowitości i profesjonalizmu. Nie musiałaby odchodzić, tylko poprosić o awans na własnych warunkach. Nie musiałaby wyrzucać telefonu, wystarczyłoby go wyłączyć. Nie musiałaby nosić fatałaszków niezgodnych ze swoim charakterem, tylko stworzyć własny styl.
„Diabeł ubiera się u Prady” z lubością pławi się w swojej pogardzie dla mody. W branży pracują ludzie przebrani, płytcy, pozbawieni skrupułów. Zapomina się o ich poświęceniu, talencie i prawdziwej miłości. Nie można jej nie doceniać.
Niedługo po premierze „Diabła” widzowie mogli też zajrzeć za kulisy pracy prawdziwej redakcji „Vogue’a” dzięki dokumentowi R.J. Cutlera „September Issue” o powstawaniu najważniejszego wydania w roku. W tym samym czasie w telewizji można było oglądać pastiszową „Brzydulę Betty” o podobnym miejscu pracy. Przestaliśmy lizać świat mody przez szybkę. Wreszcie mieliśmy do niego dostęp. A gdy na arenę wkroczyły media społecznościowe, mogliśmy zobaczyć, co redaktorki jedzą na śniadanie, gdzie kupują torebki i z kim spotykają się na drinka. Szybko udało się obalić mit, który próbował stworzyć „Diabeł”. Okazało się, że osobowości branży naprawdę ciężko pracują, naprawdę mają coś do powiedzenia i… naprawdę fajnie się ubierają.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.