Zobacz! To jest teraz moje! – krzyczy radośnie Gabriel LaBelle, kiedy łączymy się na Zoomie i pokazuje mi stylizowaną na lata 80. kamerę Super 8. Zabrał ją jako pamiątkę z planu „Fabelmanów”, w których brawurowo zagrał alter ego Stevena Spielberga.
Czy kiedy Steven Spielberg zaproponował ci, żebyś zagrał w jego autobiograficznym filmie, zdawałeś sobie sprawę, ile stresu będzie cię to kosztować?
Wydawało mi się, że tak, wierzyłem, że ten stres posłuży mi jako olej napędowy do jeszcze dokładniejszego odegrania bohatera. A potem wszedłem na plan i okazało się, że niepokoju jest coraz więcej, wywoływało go przede wszystkim zmęczenie. Nie zakładałem, że praca przed kamerą jest tak obciążająca. Na szczęście miałem obok siebie Stevena Spielberga, Michelle Williams i Paula Dano, którzy byli dla mnie prawdziwym wsparciem. Kiedy teraz wspominam pracę z nimi, nie pamiętam zdenerwowania, tylko radość, jakiej dostarczała mi ich obecność.
Spielberg musiał się przed tobą bardzo otworzyć. Jak przebiegało wasze wzajemne poznawanie się?
Spędziliśmy mnóstwo czasu na Zoomie, dyskutując o kolejnych fragmentach scenariusza. Steven bardzo chętnie dzielił się ze mną opowieściami, jak to, co napisał, wyglądało w rzeczywistości. Film jest reklamowany jako inspirowany życiem Stevena, ale mogę powiedzieć, że to jest po prostu autobiografia. Zmienione zostały imiona bohaterów, ale wszystko, co im się przytrafia, zdarzyło się naprawdę.
Żeby zrozumieć, co mój bohater myśli i czuje, musiałem dowiedzieć się, co myśli i czuje, a także myślał i czuł, Steven Spielberg. A on był bardzo szczodry w dzieleniu się ze mną swoją prywatnością. Opowiadał mi nie tylko o okolicznościach, w jakich rozgrywały się zdarzenia ze scenariusza, lecz także o tym, co działo się w jego życiu pomiędzy opisanymi scenami. Tylko nie pytaj mnie, proszę, o to, bo poprzysiągłem, że nikomu nie powiem.
Zastanawiałem się, czy Steven, którego grasz, jest tą samą osobą, która reżyserowała cię na planie, czy to jednak inny człowiek?
Przez pierwsze dwa dni planu zdjęciowego odtwarzaliśmy czas, kiedy jako nastolatek kręcił ze swoimi kumplami skautami film wojenny „Escape to Nowhere”. Patrzyłem, jak Steven podchodzi do tej sceny i widziałem w nim tego samego marzyciela, tak samo zakochanego w kinie, tak oddanego temu, co robi, jak osoba ze scenariusza. Spielberg dzisiaj nie jest jednym z tych panów w drogich garniturach, którzy zastanawiają się, jak za pomocą kina zarobić jak największe pieniądze. To wciąż człowiek pasji, dla którego kino jest najważniejsze. W jego relacjach ze scenarzystą, operatorem i producentką widziałem odbicie relacji portretowanych skautów.
Jak byś go opisał?
Jako ciepłą, serdeczną osobę, która na planie nie zapomina o tym, że pracuje z wieloma zależnymi od siebie osobami. Podczas zdjęć nie traci nawet chwili. Nawet kiedy trwa ustawianie nowej sceny i wszyscy mają 45 minut przerwy, on idzie do swojej przyczepy, żeby zająć się w tym czasie montażem. Nigdy nie zobaczysz go stojącego bezczynnie. Pozwala sobie na żarty i na rozluźnienie atmosfery, ale nie na marnowanie czasu.
Dzielicie miłość do kina. Ty też zacząłeś karierę w branży bardzo wcześnie.
Zacząłem grać w sztukach teatralnych, kiedy miałem osiem lat. Ale dla dzieciaka, jakim wtedy byłem, to nie była praca, tylko świetna zabawa. I tak o niej myślałem, dlatego nie używałbym słowa kariera. Swoją przyszłość wiązałem wtedy z piłką nożną, moi rodzice wspierali mnie w rozwijaniu się w tym kierunku. Ale miłość do aktorstwa jednak w końcu zwyciężała. A czy dzielimy takie samo uczucie do kina? Myślę, że miłość Spielberga do X muzy jest znacznie silniejsza, niemal obsesyjno-kompulsywna.
Rodzice nie mieli nic przeciwko temu, że zamieniasz boisko piłkarskie na plan filmowy?
Moja mama jest stylistką fryzur, ojciec producentem filmowym i aktorem, więc dobrze wiedzieli, z czym ten zawód się wiąże. Często o tym rozmawialiśmy. Dlatego w mojej głowie aktorstwo nigdy nie było ani czymś niemożliwym do osiągnięcia, ani czymś zmitologizowanym. Nie musiałem przeżywać gorzkiego rozczarowania prozą tego zawodu, jak wielu moich kolegów. Nie myślałem o aktorstwie jako o marzeniu, tylko jako o opcji. A moi rodzice nie namawiali mnie, żebym znalazł sobie coś bardziej praktycznego, bo wiedzieli, że to praca jak każda inna. Na moim wyborze niewiele stracili, bo w naszym domu podział był taki, że ja z ojcem rozmawiałem o filmach i o muzyce, a mój brat dyskutował z nim o finansach i piłce nożnej. Więc to nie jest tak, że nagle ojciec przestał mieć syna, z którym może oglądać mecze.
Pamiętasz moment, kiedy postanowiłeś, że chcesz już tylko być aktorem?
To się wydarzyło kilka miesięcy po moim debiucie na scenie. Zacząłem wtedy chodzić na zajęcia z aktorstwa do profesjonalnej szkoły. I tam nabrałem pewności, że to najfajniejsza rzecz na świecie. I tak mi już zostało.
Sukcesy w kinie hollywoodzkim popchnęły cię do przeprowadzki z Kanady do USA. Jak odnalazłeś się w nowym kraju?
Mieszkam teraz w Los Angeles, do którego przystosowanie się zajęło mi rok. To miasto jest gigantyczne i naprawdę potrzeba czasu, żeby się tu odnaleźć. Zwłaszcza kiedy pochodzi się z Kanady, której cała ludność jest mniejsza niż liczba mieszkańców stanu Kalifornia. Kiedy u nas mówiło się o Los Angeles, wyobrażałem sobie duże miasto. A to całe hrabstwo, gdzie żeby dostać się gdziekolwiek, potrzebujesz jechać samochodem minimum pół godziny. Na początku czułem się tutaj odizolowany, ale po roku znalazłem swoje miejsce.
Teraz, kiedy „Fabelmanowie” pojawili się w kinach, raczej nie znajdziesz wielu miejsc, w których będziesz mógł sobie pozwolić na izolację i anonimowość.
To bardzo dziwny moment w moim życiu. Czuję się zaszczycony, ale jakoś nie dociera do mnie, że jestem chłopakiem z plakatu. Mam wrażenie, że to wszystko się dzieje nie w moim życiu, tylko w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Na początku przytłaczały mnie spotkania z dziennikarzami. Nie wiedziałem, na co mogę sobie pozwolić, jak powinienem się zachowywać. Ale po paru miesiącach intensywnej promocji okazuje się, że i tego można się nauczyć. Co nie oznacza, że teraz wszystko jest łatwe i proste, ale doświadczenie pomaga radzić sobie lepiej i mniej się przejmować.
Wydaje mi się, że każdy z nas ma swój ulubiony film Stevena Spielberga. Jaki jest twój?
Uwielbiam całą jego filmografię, to kapitalny reżyser. Mam sentyment do serii o Indianie Jonesie, mam nawet grę wideo na jej podstawie. Uwielbiam też „Park Jurajski” i mogę się pochwalić zestawem Lego, jaki powstał na podstawie tego filmu. Muszę ci też opowiedzieć, jak pierwszy raz oglądałem „Szczęki” u przyjaciela, w kinie domowym. Dzieciaki siedziały w pokoju na parterze przed telewizorem, rodzice byli na piętrze. W pewnym momencie dwójka najmłodszych oglądających zaczęła krzyczeć i płakać, a jeden z nich posikał się. To byli bliźniacy, ich tata naprawdę się zdenerwował, że oglądamy ten film. Miał pretensje do gospodarzy, że nas nie przypilnowali. Ci rodzice przestali się po tym incydencie przyjaźnić. Ale ja byłem całą tą sytuacją przejęty z innego powodu – wyłączyli nam film, a bardzo chciałem wiedzieć, co zdarzy się później. Spielberg skutecznie rozbudził moją ciekawość filmowej opowieści.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.