W modzie jak w życiu – najważniejsze przełomy zawdzięczamy marzycielkom i marzycielom, tym wszystkim osobom, które robiły swoje jakby nie było ograniczeń. Patrzyły w kosmos, w głąb duszy, w różne nieoczywiste kierunki. Dzięki temu powstały ubrania, które zmieniły ulicę i sposób patrzenia na wiele spraw. Najmłodsi projektanci marzą, by zrobić takie, które nie będą szkodzić.
Bywa, że Włoch zamarzy, by zostać Francuzem. Jak Pierre Cardin czy raczej Pietro Constante Cardin urodzony w San Biagio di Callalta niedaleko Wenecji. Jeśli człowiekowi uda się zmienić tożsamość, to nabiera odwagi. Nagle może wszystko – z nawiązką odbudować rodzinną fortunę, zrobić światową karierę, zmienić zasady funkcjonowania rynku mody, a nawet zdjąć z pań znajome garsonki i ubrać je w kosmiczne uniformy. Cardin forsował swoją wizję przyszłości bezkompromisowo i na wielu polach. Wymyślił świat pełen domów bez kątów, mebli z tworzyw sztucznych, sukienek składanych jak origami, hełmów z pleksiglasu czy spódnic z winylu. „Tworzę ubrania na czasy, które nie nadeszły – na odległe jutro” – tak tłumaczył się z minimalistycznych, wyciętych na biuście i brzuchu sukienek w mocnych kolorach, ze spódnic krojonych jak bombki, pasiastych trykotów i geometrycznej biżuterii – wszystkiemu było znacznie bliżej do science fiction niż do rzeczywistości. Nie tracił czasu, podczas gdy kosmos kolonizować mógł tylko w wyobraźni, na Ziemi podbijał Daleki Wschód. Ale gdyby nie marzenia wykraczające poza naszą orbitę, nie stałby się pierwszym projektantem w historii, który zyskał globalną sławę. Cardin zmarł 29 grudnia 2020 roku w wieku 98 lat. Przyszłość, z myślą o której szył w latach 60., choć zdaje się być coraz bliżej, wciąż gdzieś tylko majaczy w prognozach współczesnych wizjonerów.
Cardin, Rabanne, Courrèges: W stronę kosmosu
Cardin nie był jedynym, który marzył o kosmosie. Młodzi uczniowie wielkich krawców – Christiana Diora, Cristóbala Balenciagi, nawet surrealistki Elsy Schiaparelli nosili w sobie bunt wobec zakurzonej mody swoich czasów. Wracali do domów i szkicowali. Paco Rabanne niefunkcjonalne ubrania konstruował z twardych nowoczesnych tworzyw: aluminium, metalowej siatki i plastiku. André Courrèges szykował swoje klientki na turystyczne loty międzyplanetarne, na długo nim urodził się Elon Musk, ba, zanim człowiek zrobił pierwszy krok na Księżycu. Na wybieg wypuszczał modelki w pudełkowych mini w geometryczne wzory i białych kozakach, na głowy nakładał im foliowe balony ochronne, które pewnie dałoby się wypełnić powietrzem w trudnych warunkach obcej atmosfery. Ci trzej amatorzy kosmosu – wszyscy z technicznym wykształceniem – z jednej strony fascynowali się osiągnięciami nauki, z drugiej bujali w obłokach na całego. To był ich sposób, by wznieść się, nomen omen, ponad przeciętność.
Tylko jedną nogą na ziemi stał wychowany na pracy futurystów lat 60. Thierry Mugler. Jego wyobraźnię do czerwoności rozgrzewały idee transhumanizmu. Mugler projektował na nowy „wspaniały” świat – rysującą się na horyzoncie erę automatyzacji. W kolekcjach tworzył uwodzicielskie hybrydy – kobiety-cyborgi wyposażone w twardą zbroję, humanoidy skrzyżowane z owadami, ludzkie postaci ze skrzydłami ptaków, ulepszone formy życia o nieludzkich proporcjach. Mocne, wyzywające, nieziemskie. Jego kobietę–robota z kolekcji haute couture na jesień-zimę 1995/1996 „Vogue” zrecenzował jako przerażającą i kuszącą zarazem metaforę świata internetu. Kilka miesięcy później sylwetka sfotografowana przez Helmuta Newtona pojawiła się na łamach listopadowego wydania magazynu poświęconego nadchodzącej epoce maszyn. Trzeba przyznać, że późno „Vogue” zauważył kosmiczno-maszynowe wątki Muglera, przecież intensywnie je eksplorował już w latach 70.
Tak przenikliwych umysłów nie ma w branży wielu.
Alexander McQueen: Wizjoner mroku
W kosmos i na zagrożenia dla przyszłości spoglądał też jednym okiem Alexander McQueen, drugim wpatrywał się w wewnętrzny mrok panujący w duszy ludzkiej od zarania dziejów. To on w 1998 na środku wybiegu ustawił dwa robotyczne ramiona, a między nimi modelkę Shalom Harlow w białej sukience z koła ściągniętej paskiem nad biustem. Wariacki taniec mechanicznych kończyn tryskających czarną i żółtą farbą na tkaninę to do dziś jedna z najbardziej poetyckich i niepokojących scen z historii mody. On w 2000 umieścił kobietę w szklanym akwarium i podłączył ją do rurek dostarczających powietrze. On w 2009 roku usypał na wybiegu hałdę czarnych śmieci niczym przestrogę przed katastrofą klimatyczną. On rok później w kolekcji Plato’s Atlantis wystylizował modelki na gadopodobne istoty pozaziemskie. Ożywił wizję z greckiej mitologii i pożenił ją z mającą nadejść zagładą. Zaprojektował człowieka, który musi wyewoluować, by przetrwać na dnie oceanu. McQueen żył poza czasem, zawieszony gdzieś w świecie idei. Jak wielu mu podobnych chciał chronić kobiety, ubierając je w twarde pancerze, symbole siły.
Zbroje – trochę liryczne, trochę robotyczne – modelkom zakładali też Jean Paul Gaultier wiosną 1994 roku, Rei Kawakubo jesienią 2016 i Nicolas Ghesquière wiosną 2007.
Moda XXI wieku: Kobiety w kwiatach
Wybitni projektanci końca XX i początku kolejnego wieku nie mieli łatwo. Wielka presja, używki, epidemia AIDS, widmo katastrofy ekologicznej, zbliżający się kryzys ekonomiczny – otaczający ich świat był trudny do zniesienia. Im gorzej wyglądał za oknem, tym dalej ci najwrażliwsi uciekali w kolekcjach w fikcję. Jedni śnili dosłownie – jak Viktor & Rolf, których modelki prezentujące kolekcję na jesień-zimię 2005/2006 szły po wybiegu owinięte aksamitnymi kołdrami, wydawały się leżeć na poduszkach; ten pomysł w wiosenno-letnim sezonie 2021 pożycza młoda marka Beautiful People. Inni śnili erotycznie, jak choćby Marc Jacobs, który na wybieg Vuittona w 2008 roku wypuścił pielęgniarki w fartuchach i czerwonej bieliźnie. I to wraca dzisiaj u Accidental Cutting. Tu przykłady można mnożyć, bo moda z seksem czubi się od zawsze. Lubi się też z baśnią, szczególnie andersenowską, podszytą zmysłowością i strachem. Im dłużej patrzy się na bajkowe kolekcje, tym bardziej stają się upiorne.
Gdyby zajrzeć do archiwów najgłębiej, jak się da, okazuje się, że zawsze projektanci lubili przebierać kobiety za płochliwe ptaki, mitologiczne stwory, leśne nimfy, książkowe postaci czy królewny – te z dziecięcych bajek i te z historii – kuszące oko krynolinami, pod których warstwami kryły się tragiczne losy. Łabędzią szyją owinął modelkę macedoński projektant Marjan Pejoski zainspirowany kolekcją Givenchy z 1997 roku (to w tym egzemplarzu Björk wysiadywała jajo na oscarowym dywanie). Na celtyckie boginie z porożami stylizował je McQueen, na Pierrotów – Valentino, na ołowiane żołnierzyki – Galliano. Jedni ożywiali postaci z literatury, inni sceny z obrazów. Nawet martwe natury. Looki w kwiatowe draperie od stóp do głów z zapałem maniaków ikebany układali wielokrotnie Viktor & Rolf, Christian Lacroix i kolejni dyrektorzy kreatywni Diora na czele z Yves’em Saint Laurentem.
McQueen dla lepszego efektu obszywał suknie żywymi kwiatami, choć ogarnięty obsesją śmierci tylko czekał chwili, w której zwiędną. Szukał różnych metafor, by opowiedzieć mroczną historię przemijania. Robił to bardzo pięknie, aż wewnętrzne demony podpowiedziały mu ostateczne zakończenie.
John Galliano: Marzył najodważniej
Najodważniej i najczyściej marzył John Galliano. Nie znosił przeciętności, nudy, prostoty. Wzdrygał się na widok japońskiego minimalizmu i belgijskiej awangardy. Siły jego marzeń wystarczyło, żeby zarażać fantazją nawet tych, którzy rzadko spoglądali dalej niż czubki własnych nosów. Gdy już miał zwijać manatki, bo nie było go stać na projektowanie, redaktorzy amerykańskiego „Vogue’a” stanęli na rzęsach, by znaleźć pieniądze i odpowiednie miejsce do organizacji jego pokazu – byle nie przestawał. Donosili jedzenie, gdy bez reszty był pochłonięty drapowaniem. Zwykłe pokazy i kolekcje do noszenia jemu nie wystarczały. Galliano nie robił mody, uprawiał odzieżowy teatr, niemą operę z obsadą z najlepszych tekstylnych aktorów, wodził widzów na pokuszenie, budził w nich najgłębsze pragnienia. Modelki w trenach z dziesiątek metrów tkaniny sadzał na górach materaców jak bajkowe królewny, tworzył na przykład opowieści o rosyjskich emigrantkach poszukujących własnej tożsamości i je w te historie ubierał. Był scenicznym uwodzicielem, obsesjonistą, który owładnięty manią tworzenia w końcu spłonął jak Ikar.
45 sekund nagrania z telefonu komórkowego wystarczyło, żeby przerwać jego spektakularną karierę. Ale nie na długo, bo nic nie zniszczy takiego marzenia. Choć mało kto w to wierzył, zwolniony w atmosferze skandalu z Diora powrócił po kilku latach i dalej śni, tyle że dla Margieli.
Przyszłość: Jest nadzieja
Nie myślcie sobie, że to wszystko tylko wspomnienia sprzed kilku dekad, że takiej mody już nie ma. Dziś na wybiegach dalej kwitną fantastyczne wizje, tyle że inne, bardziej rozważne, mocno podszyte konstruktywnym marzeniem o realnej zmianie. Sarah Burton co prawda wciąż szyje satynowe tuby drapowane na kształt kwiatów i rozłożyste tiulowe suknie jak z bajki, ale już nie po to, by widza szokować czy olśniewać – to tylko przy okazji. Cele są tu inne – ochronić przed zapomnieniem lokalne tradycje krawieckie, zrzeszać tekstylną społeczność, twórczo przetwarzać resztki surowców i historię własnej marki, przypominać o dziedzictwie, uważnie wpatrując się w problemy przyszłości. Burton to 47-latka zatrudniona na intratnej posadzie w wielkim domu mody, ale sposobem myślenia bliżej jej do twórców młodego pokolenia działających na małą skalę.
Matty Bowan, też skupiony na idei brytyjskiej lokalności, swoje kolekcje szyje w domu babci na południu kraju – ręcznie i z rozmachem, na każdej sylwetce chce upchnąć wszystkie dziecięce fantazje – motywy z Shakespeare’a, wątki z życiorysu Elżbiety I Tudor i celtyckie wzory mieszają się na multikolorowych patchworkach. Bowan chce pokazywać, że tworzona ręcznie z dala od europejskich stolic moda jest nie tylko odpowiedzialna, ale i wyjątkowo emocjonalna. To coś więcej niż produkt. To podejście doskonale rozumie laureat nagrody LVMH Kenneth Ize, który własną markę zaczął na portalu crowdfoundingowym – bardziej niż tworzyć wielobarwne tkaniny o bajecznych strukturach, chciał ocalić sięgające XV wieku tradycje tkackie rodzinnej Nigerii. Za jedną z nagród kupił kawałek ziemi, za honorarium za kapsułową kolekcję dla marki Karl Lagerfeld postawił na niej mały zakład produkcyjny. Dziś zatrudnia 30 rzemieślników, a tym samym zarządza największą tradycyjną tkalnią w kraju. Jego kolekcje powstają z myślą o tym, by przechować pamięć o tradycjach Afryki i dać pracę i uznanie lokalnym artystom. Ize to jeden z młodych utopistów, ale nawet dystopie ze współczesnych wybiegów podszywa jakaś nadzieja. Moda Parii Farzaneh, irańskiej projektantki z Londynu ma spełniać funkcję terapii szokowej – przebudzać widzów z letargu i pozwolić im śnić o lepszym jutrze. Farzaneh jest marzycielska, ale dosadna. Żeby przypomnieć, że żyjemy w świecie konfliktów i rosnących napięć, urządziła pokaz na wiosnę-lato 2021 na sielskiej łące. Zanim modele wyszli na wybieg w wielkich militarnych spódnicach, wysadziła polankę w powietrze. Widzowie show doświadczyli namiastki wojny i gdy opadł dym, a pociski przestały fruwać, zamarzyli o świecie bez ognia. O przyszłości fantazjuje też Marine Serre. Jej modelki, nie wiadomo z jakiego świata, ubrane są w poobszywane kieszeniami kurtki z biodegradowalnego nylonu, praktyczne trykoty i maski ochronne – tylko to, co niezbędne. Na jej futurystycznych formach zawsze pojawia się coś, co zabiera do przyszłości lub świata metafizyki – w tym przypadku to spódnice uszyte ze starego wzorzystego dywanu, księżyce w nowiu. Lookbook wystylizowała na autorską talię tarota. Projektantka chroni małe fragmenty świata, które możemy sobie zachować w przyszłości, gdy już uda się ją zreformować.
Rzesze jej podobnych twórców wierzą, że jeszcze da się odwrócić zglobalizowaną masową produkcję i wrócić do emocjonalnego, odpowiedzialnego wzornictwa wrażliwego na problemy przyszłości. Każdy z nich zmienia branżę po kawałku.
* Tekst pochodzi z poświęconego kreatywności w modzie marcowego wydania „Vogue Polska”. Do kupienia w kioskach i pod linkiem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.