Coraz częściej w prywatnych rozmowach używamy języka z gabinetów terapeutycznych. Czy to znaczy, że coraz lepiej radzimy sobie z problemami? – Dojrzałość ma niewiele wspólnego z używaniem sformułowań z psychologicznych podręczników – mówi psycholożka Ameera Anna Ibrahim. I dodaje, że stosowanie przez kogoś fachowych wyrażeń nie wystarczy, by uznać go za naprawdę dbającego o własne zdrowie psychiczne.
W serialu „Zbrodnia po sąsiedzku” jest scena randki, podczas której on uprawia small talk, a ona od razu przechodzi do trudnych tematów – opowiada o relacjach rodzinnych, ostatnim związku, w końcu pyta: „W jaki sposób twoi rodzice cię zranili?”, oczekując nie tylko intymnych wyznań, ale też przeanalizowania ich. Szalony pomysł scenarzysty czy rzeczywistość dzisiejszych randek?
Język z gabinetów psychoterapeutycznych od jakiegoś czasu przenika do życia codziennego – do miejsc pracy, szkół, internetu, więc też do randek. Niestety często w sposób, o którym mówisz, czyli nienaturalny – bo jeśli ktoś jest na pierwszej randce i słyszy pytanie o to, w jaki sposób zranili go rodzice, może się lekko zdystansować. Zresztą słusznie, bo to pytanie jest dość intruzywne i nawet jeśli ktoś przeszedł terapię, nie musi mieć ochoty na nie odpowiadać.
Tak dzieje się w tej scenie. Zastanawiam się jednak, skąd chęć tak szybkiego przeanalizowania potencjalnego partnera?
Moi pacjenci czasem mówią: „Nie chcę tracić czasu na kogoś, kto nie dojrzał emocjonalnie”. Rozumiem to oczekiwanie, ale jednocześnie zastanawiam się, czy ktokolwiek jest w stanie ocenić czyjąś dojrzałość emocjonalną na pierwszej randce? Nie sądzę. Myślę, że po kilku spotkaniach można mieć pewną wizję, wyobrażenie człowieka, którego zaczynamy poznawać. Ale nie wiedzę na temat jego dojrzałości.
Zwłaszcza że pierwsze randki to teatr, każdy stara się być lepszy, niż jest.
To, jak prezentujemy się na początku znajomości, często nie oddaje pełnego obrazu rzeczywistości. I nawet jeśli na randce czujemy, że możemy być naturalni i spontaniczni, przede wszystkim chcemy zrobić dobre wrażenie na tej drugiej osobie. Jemu albo jej chodzi o to samo, dlatego pytania o style przywiązania albo zranienia w dzieciństwie niekoniecznie pomogą nam w poznaniu drugiego człowieka. Ludzi poznajemy, obserwując ich zachowania, słowa nie wystarczą.
Ale może sama otwartość w rozmowie na temat terapii coś nam o człowieku mówi? Antropolożka Helen Fisher, która zajmuje się badaniem singli w Stanach Zjednoczonych, rok temu poprosiła ich o uszeregowanie cech, których poszukują w potencjalnym partnerze. Spodziewała się standardowych odpowiedzi: atrakcyjności seksualnej, wiarygodności, humoru, podobnych zainteresowań. Tymczasem w pierwszej piątce znalazły się: dojrzałość emocjonalna, zdolność do przetwarzania własnych emocji i radzenia sobie z nimi.
Zdrowie psychiczne jest dla nas coraz ważniejsze – pandemia, wojna w Ukrainie, inflacja niesamowicie powiększyły liczbę osób chorujących na depresję i zaburzenia lękowe. Gabinety psychoterapeutów i psychiatrów są pełne i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie miało się to zmienić. Mamy coraz większą świadomość i wiedzę na temat chorób i zaburzeń psychicznych i na szczęście coraz chętniej sięgamy po pomoc. Przestajemy się tego wstydzić. I ta świadomość przekłada się na związki. Dlatego myślę, że informacja o byciu w terapii rzucona podczas randki może działać w dwie strony.
Kiedy poruszam ten temat, daję sygnał, że wykonuję pracę nad sobą.
Albo wchodzę w związek w momencie, kiedy przepracowałam pewne tematy. Lepiej znam siebie – swoje emocje i zachowania, więc w razie nadchodzącego kryzysu szybciej będę mogła go zauważyć i zareagować, zanim dojdzie do katastrofy. Dodatkowo, mówiąc o tym, że byłam albo jestem w terapii, sprawdzam reakcję potencjalnego partnera – jest otwarty na taką informację? Wytrzyma ją czy raczej ucieknie? Natomiast kiedy słyszę, że on jest w terapii, to dla mnie sugestia, że może nie jest stereotypowym mężczyzną unikającym rozmowy o emocjach.
Czyli nie tkwi tak bardzo w patriarchacie, jest otwarty.
Terapia pozwala nam zmierzyć się z różnymi przekonaniami, a dzięki temu wyjść poza schemat, zobaczyć swoje zachowanie z zewnątrz. Poza tym w Polsce jest więcej terapeutek niż terapeutów, więc mężczyzna ma większą szansę na konfrontację swoich myśli i zachowań z kobietami.
Potem może to przełożyć na relacje tworzone poza gabinetem.
I tu może pojawić się oczekiwanie pewnej symetrii: jeśli oboje wejdziemy w związek po terapii, będziemy lepiej do niego przygotowani – z mniejszym impetem wniesiemy do niego indywidualne bagaże doświadczeń. Moi pacjenci mówią: „Skoro wkładam wysiłek w pracę nad sobą, zmieniam się, żeby budować konstruktywne i satysfakcjonujące związki, chcę, żeby potencjalny kandydat na partnera też to robił”.
Rozumiem to.
Ja też. Ale jednocześnie wiem, że dojrzałość ma niewiele wspólnego z używaniem sformułowań z psychologicznych podręczników. I potrafię sobie wyobrazić kogoś, kto mógłby oczarować cię, używając pięknej nomenklatury, fachowego języka, ponieważ naczytał się książek i świetnie zna teorię, ale to nie znaczy, że potrafi ją wcielić w życie. Dlatego zamiast nadmiernie skupiać się na tym, co ktoś mówi, przyglądałabym się jego zachowaniu.
Na co zwróciłabyś uwagę?
Przede wszystkim na własne odczucia – zastanowiłabym się, czy czuję się z tą osobą dobrze, swobodnie. Czy jestem rozumiana, widziana? Czasem to są drobne gesty: ktoś obejrzy się i spojrzy, czy wstajesz i z nim idziesz, albo wychodzi sam. Zapyta, czy jest ci zimno, kiedy wyjdziecie na zewnątrz, albo czy masz ochotę na coś do jedzenia po długim spacerze.
Podstawowe zasady savoir-vivre'u.
Z jednej strony tak, a z drugiej zachowania, które pokazują, czy ktoś cię zauważa. Poza tym jest jeszcze jedna pułapka używania języka z gabinetu psychoterapeutycznego na randkach: myślę, że wykorzystywanie go może być próbą zaznaczenia swojej dominacji.
Wiem, czym jest trauma relacyjna, więc jestem mądrzejsza i szybciej cię przejrzę niż ty mnie?
Przypomina mi się pacjentka, która przyszła do mnie w momencie, kiedy zwątpiła w to, czy w ogóle siebie zna, straciła wiarę we własny osąd. Jej partner – domorosły psycholog, który naczytał się różnych poradników, używał wiedzy psychologicznej, żeby ją zdominować, zaznaczyć swoją przewagę nad nią – intelektualną i emocjonalną. I ona faktycznie uwierzyła, że on wszystko wie lepiej, nie potrafiła podjąć żadnej decyzji bez konsultacji z nim. Myślę, że na randkach taki język też może być powodowany ukrytą potrzebą dominacji, deprecjonowania osoby, którą spotykamy.
Mam wrażenie, że ludzie często używają różnych sformułowań błędnie albo powierzchownie. Można to zauważyć w programach takich jak „Ślub od pierwszego wejrzenia”, w których co drugi bohater mówi: „Ona sabotuje swoje relacje”, albo: „Znów przekroczył moje granice”, ewentualnie: „Przy nim jestem najlepszą wersją siebie”. To zdania, które ostatecznie niewiele znaczą.
Najczęściej używają ich osoby dopiero zaczynające terapię i mające złudzenie, że wszystkich mogą przeanalizować – klasyczny zapał neofity. Albo ludzie, którzy bez względu na temat lubią używać skomplikowanych sformułowań, niekoniecznie dla wszystkich zrozumiałych, ponieważ wtedy wydają się sobie mądrzejsi. Myślą, że lepiej wypadną podczas spotkania, tymczasem w rozmowie najważniejsze jest to, żeby być naturalnym, nikogo nie zawstydzać i nie zanudzać, dopasować język do rozmówcy.
Powiedziałaś o zdominowaniu kogoś za pomocą trudnego języka. Ale może mówiąc na przykład „ghosting” albo „zombieing”, czujemy się lepiej, bo nie musimy nazywać czyjegoś paskudnego zachowania wprost?
Carolina Bandinelli, naukowczyni, która zajmuje się kulturą cyfrową i romansami, mówi: „Ludzie są przekonani, że stosowanie żargonu, który jest pseudonaukowy, w jakiś sposób czyni ich argumenty silniejszymi. Mądrzej i bardziej obiektywnie brzmi, jeśli powiemy, że ktoś dokonał gaslightingu albo love bombingu, niż że po prostu zachował się jak palant”. Myślę podobnie, zresztą między innymi naturalnej ekspresji uczymy się na terapii. Czasem mamy ochotę nazwać rzeczy po imieniu i nie ma w tym niczego złego.
Dla ciebie to jest dyskwalifikujące? Że potencjalny partner nie przeszedł terapii.
Nie! Zupełnie nie uważam tego za dyskwalifikujące, myślę, że terapia to nie jest konieczność, nie każdy musi ją przechodzić. Bardziej zaniepokoiłoby mnie, że ktoś nie jest w stanie funkcjonować bez terapii – żyje od procesu do procesu, przeskakuje z gabinetu do gabinetu. Bo to by oznaczało, że nie potrafi inaczej żyć. I że nie ma zasobów, by radzić sobie z różnymi problemami bez terapeuty.
Ameera Anna Ibrahim jest psycholożką, seksuolożką, terapeutką, założycielką Kliniki Dobrych Relacji. Prowadzi profil strefa(bez)wstydu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.